Jeśli ktoś przez ostatnie 25 lata żył na wygnaniu w lesie, to zapewne nie wie, że Yamaha V-Max jest najbardziej szalonym, obłąkańczym zlepkiem metalu, jaki ujrzał światło dzienne. Pełnym rozwiązań, których nie spodziewalibyśmy się nawet po człowieku, który większość życia spędził testując nowe leki lub pracując na poczcie. Dlaczego? Silnik o mocy dwunastu milionów koni mechanicznych osadzono w ramie zrobionej z łodyżek pomidora, a do budowy przedniego widelca posłużyły dwie bagietki. Wspomniany silnik upchnięty jest ciasno w ramie i wygląda niczym dwie, rozwarte o 50 stopni bomby atomowe „Fat Man”. Tak jak od razu kieruje się wzrok na obfity biust kobiety w mokrym t-shircie, tak też od razu patrzy się na silnik Yamahy. V-Max zaprojektowany został na potrzeby Stanów Zjednoczonych, po których jeździ najwięcej tych sprzętów. Jak wiadomo, nie ma tam zbyt wielu zakrętów, a proste odcinki autostrad płaskich jak stół mają 300 km długości. Tam Yamaha działa perfekcyjnie. Wszędzie indziej, na winklach przeraża bardziej, niż dubeltówka przyłożona do czoła. I właśnie za ten wrodzony obłęd, tytanicznie mocny silnik i niedźwiedzi wygląd kochamy V-Maxa. Dlaczego nie model 2009? Przecież stał się gwiazdą, zanim ktokolwiek ujrzał go w salonie, zdobył wiele tytułów, nagród i uznania. To wszystko prawda, ale jest jedno małe „ale”. W pierwszym V-Maxie chodziło o czystą moc, w nowym o to, aby kupił go prezes sieci hipermarketów. Nie twierdzimy, że nowy V-Max jest kiepski, wręcz przeciwnie. 200 KM w pojeździe, który nie jest 2,5 tonowym minivanem, sprawia, że ramiona przestają być integralną częścią tułowia. Ale biorąc pod uwagę kwestię „chcę-go-mieć”, old boy rządzi.
|
|
Komentarze
Pokaż wszystkie komentarze