Nicky Hayden - wspomnienie
Dziś mijają cztery lata od tragicznej śmierci Amerykanina Nicky"ego Haydena, jednego z najbardziej niedocenianych mistrzów MotoGP, a jednocześnie prywatnie jednego z najwspanialszych ludzi, jakich poznałem nie tylko w padoku, ale i całym moim w życiu.
Patrząc na suche liczby trudno porównywać go z takimi legendami, jak Marc Marquez czy Valentino Rossi. Przez trzynaście lat startów w MotoGP Nicky Hayden "tylko" 28 razy stanął na podium, z czego zaledwie trzy razy na jego najwyższym stopniu. "Tylko" raz sięgnął także po tytuł mistrza królewskiej klasy, ale za to w jakim stylu.
Nicky na torze
Walka o mistrzostwo w 2006 roku rozstrzygnęła się dopiero podczas ostatniego wyścigu i to w jakże nietypowych okolicznościach. Dysponując w barwach Repsol Hondy dużo gorszym motocyklem niż faworyzowany debiutant, Dani Pedrosa, Hayden teoretycznie nie miał większych szans na walkę o tytuł, ale jednak na finiszu to on prowadził w tabeli.
Wszystko zmieniło się podczas przedostatniej rundy, kiedy to w portugalskim Estoril z wyścigu wyeliminował go właśnie Pedrosa, który zaatakował zbyt optymistycznie na końcu tylnej prostej, doprowadzając do zderzenia i wywrotki obu zawodników Repsol Hondy. Prowadzenie w tabeli w prezencie otrzymał wtedy Valentino Rossi, ale dwa tygodnie później to "Doktor" upadł w finale w Walencji, podczas gdy "Kentucky Kid" zrobił co musiał, dowiózł do mety podium, a razem z nim mistrzowski tytuł.
To właśnie w tamtym roku wygrał dwa wyścigi; domową rundę na Laguna Seca, gdzie triumfował też rok wcześniej oraz kontrowersyjne zmagania w holenderskim Assen, gdzie na finiszu swoje potencjalnie jedyne zwycięstwo zaprzepaścił jego rodak, Colin Edwards. W sumie w 2006 roku Hayden kończył na podium 10 z 17 wyścigów i choć niektórzy mówią, że "ciułał" punkty, które dały mu tytuł, to jednak nie ma to nic wspólnego z prawdą. Motocyklem, jakim wtedy dysponował, nic więcej nie ugrałby nawet Marc Marquez w szczycie formy.
Hayden trafił do MotoGP w 2003 roku jako świeżo upieczony mistrz amerykańskich Superbike’ów i to od razu do Repsol Hondy, gdzie został partnerem Valentino Rossiego. Gdy "Doktor" odszedł do Yamahy, Nicky najpierw dzielił garaż z Alexem Barrosem, a następnie Maxem Biaggim i wreszcie faworyzowanym Pedrosą.
Później trafił do Ducati, gdzie najpierw mógł z bliska przyglądać się temu, co na Desmosedici wyczyniał Casey Stoner, a następnie próbował wyprowadzić włoski zespół na prostą po odejściu Australijczyka i drastycznej zmianie kierunku rozwoju przez inżynierów.
Później ponownie dzielił garaż z Rossim, choć atmosfera w Ducati nie była już tak dobra, jak w Hondzie - głównie z powodu problemów z opanowaniem kapryśnego Desmosedici i upartych inżynierów, a następnie z Dovizioso.
O tym jak dobrym był zawodnikiem, niech świadczy fakt, że w tabeli szedł w tamtych czasach z Włochami "łeb w łeb", choć motocykl pozostawiał dużo do życzenia. Gdy już Ducati dogadało się z Desmosedici, Dovizioso trzy razy sięgnął po wicemistrzostwo MotoGP, zostawiając za sobą samego Jorge Lorenzo. Gdyby tylko…
Dwa ostatnie lata swojej kariery w MotoGP Nicky spędził na Hondzie w specyfikacji Open w zespole Aspara. Z fabrycznego zawodnika stał się gościem, którego ekipy nie było nawet stać na osłony do tarcz hamulcowych, ale nigdy nie narzekał. Także off-the-record.
Zamiast tego postanowił wrócić na maszynę w specyfikacji Superbike i spróbować swoich sił w MŚ WorldSBK. Zanim w 2017 roku zginął w wypadku drogowym niedaleko Misano zdążył jeszcze stanąć w tej serii na szczycie podium.
Nicky poza torem
Bez wątpienia był świetnym i spektakularnie jeżdżącym zawodnikiem, co zawdzięcza m.in. początkom w dirt tracku. Dla mnie jednak Nicky Hayden był kimś więcej. Obaj zaczynaliśmy swoją przygodę z padokiem MotoGP mniej więcej w tym samym czasie. Poznaliśmy się w 2004 roku, podczas mojego pierwszego sezonu jako dziennikarz jeżdżący na Grand Prix i jego drugiego sezonu w Repsol Hondzie. Od tego czasu zawsze mieliśmy wyjątkowo dobre relacje.
Na początku sezonu 2006 mało kto dawał mu szanse na tytuł, dlatego bardzo często na briefingach po kolejnych dniach weekendu wyścigowego byłem jednym z nielicznych dziennikarzy. Już wtedy uderzyło mnie to, jak pozytywnym jest człowiekiem. Nigdy nie narzekał i nie krytykował innych zawodników czy swojego zespołu, nawet gdy ktoś ewidentnie na to zasłużył. Zawsze skupiał się na tym, co sam może poprawić.
To, co tak mocno rzuciło mi się w oczy na początku jego kariery, ewidentne było także na jej finiszu w MotoGP. W dwóch ostatnich latach do ciężarówki Aspara na jego briefingi znów przychodziło niewielu dziennikarzy, ale ci obecni nigdy nie wychodzili z niej zawiedzeni. Zawsze, także wtedy, imponowała mi jego pokora, kultura i pozytywne nastawienie.
Przez lata jako dziennikarz, PR-owiec i manager pracujący z młodymi sportowcami zawsze przywoływałem go jako wzór do naśladowania zarówno na torze, jak i poza nim. Także dlatego, że nigdy, ani razu, nie zachował się jak dupek, choć teoretycznie jako mistrz MotoGP miał do tego prawo, z którego wielu w padoku często korzysta.
Zawsze powtarzał; "stay hungry, stay humble", czyli w wolnym tłumaczeniu; bądź głodny, ale pozostań pokorny. To zasady wyniesione z domu i wpojone przez wspaniałych, ciężko pracujących rodziców, Rose i Earla. Z rodziną był zresztą związany jak mało kto. Nawet jako mistrz MotoGP i milioner mieszkał tuż obok rodziców i swoich dwóch braci, na jednej działce nazywanej od lat "Earl’s Lane".
W czasie jego największych sukcesów amerykańskie media robiły wszystko, aby wykorzystać go medialnie i pompować marketingowy balonik. Jedno z kolorowych pism tuż przed wyścigiem na Laguna Seca nazwało go nawet na okładce "najgorętszym kawalerem Ameryki", ale choć cierpliwie grał w medialną grę, sodówka nigdy nie uderzyła mu do głowy.
Zawsze miał czas dla każdego, kto chciał zamienić z nim kilka słów. Od dziennikarza z nic nieznaczącego dla MotoGP kraju gdzieś w środku Europy po fanów pod bramą padoku. Zawsze z tym samym charakterystycznym, szerokim uśmiechem i sercem na dłoni…
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze