Poskromić Alpy na motocyklu - po raz trzeci
Tereny, na których leżą najwyższe przełęcze francuskich Alp Nadmorskich to biała plama w przewodniku Pascala – znajdziecie w nim jedynie opis kanionu du Verdon, jednak ani słowa o pięknych wysokogórskich trasach, które rozciągają się między Barcelonette a Castellane. Tymczasem moim zdaniem są to najpiękniejsze zakątki Alp, które uchowały się przed wszechobecną komercją i masową turystyką. Dwa lata temu z Piotrkiem przejeżdżaliśmy przez te szlaki ciągnąc z Alp Graickich w stronę Wielkiego Kanionu Verdon i żałowaliśmy, że zabrakło nam wtedy czasu, aby je dokładniej poznać. Ale w tym roku nadarzyła się okazja, aby to nadrobić i dodatkowo jeszcze do alpejskiej przygody włączyć wizytę na zlocie BMW w Garmisch Partenkirchen.
Olga: Dla mnie ten wyjazd był pierwszą długodystansową podróżą (około 5000 km) na własnych dwóch kołach. Cóż, francuskie trasy raczej nie należą do najłatwiejszych, więc przeszłam z tej okazji przez szereg szkoleń techniki jazdy on i offroad (polecam kursy na torze). Również mój kucyk, czyli F700 GS, został odpowiednio doposażony, aby dotrzymywać kroku dwóm rumakom z tej samej stajni (GS 1200 Adv i GS 1200). Jak zwykle przed wyjazdem reisefieber sięgnęła zenitu (jeśli walczyliście z czasem o wyjazd w zaplanowanym terminie, to wiecie, o czym mówię) – emocje nieco ucichły, gdy wreszcie zostawiliśmy Warszawę za plecami. Najpierw pojechaliśmy do Kalisza, skąd już w pełnej grupie razem z Dorotą i Grześkiem ruszyliśmy na południe - bocznymi trasami przez Kotlinę Kłodzką, a potem po krętych drogach do Czeskiego Krumlova. Drugiego dnia zaliczyliśmy przyjemną traskę wzdłuż granicy czesko–niemieckiej i wjechaliśmy na szerokie, gładkie niemieckie asfalty. Nawigacja pociągnęła nas przez środek Monachium, gdzie musieliśmy zygzakować w niekończących się korkach, koło w koło z innymi jednośladami BMW, które najpewniej zmierzały na ten sam zlot. Dość późno zajechaliśmy do Garmisch - parkingi i pola biwakowe były już pełne. O dziwo już w ciągu pierwszej godziny w tej kilkutysięcznej multi-kulturowej wiosce zostaliśmy namierzeni przez znajomą ekipę z Polski, a chwilę później natrafiliśmy na kilku kolejnych znajomych, i tak w miłym gronie, przy piwie i smalcu przywiezionym z Kalisza, spędziliśmy wieczór.
Nazajutrz całą wioskę powitał skoczny niemiecki szlagier zapodany przez megafon – Guten Morgen Sonnenschein. Pozytywnie rozbudzeni zaatakowaliśmy namiot Enduro Parku, by zapisać się na wycieczkę po szutrowej trasie udostępnianej na czas zlotu. Szlak ten prowadził na wzgórze wznoszące się nad Garmisch i miał jeden trudniejszy odcinek – ostre zakręty po luźnym szutrze pod górę, na które wjeżdżało się po kolei. Na uczczenie szczęśliwego przejazdu po Panoramatour zafundowaliśmy sobie sjestę z winem aż do późnego wieczora, a potem koncerty i inne atrakcje Ga-Pa. W niedzielę rozpoczęło się powszechnie zwijanie namiotów. O szóstej rano obudziły nas silniki odpalane tuż nad naszymi głowami. Chcąc nie chcąc dołączyliśmy więc o wschodzie słońca do akcji pakowania i wyruszyliśmy w dalszą drogę na południe. Nasza trasa prowadziła przez dwie mniejsze przełęcze: Fernpass i Rechenpass, gdzie pstryknęliśmy obowiązkowe fotki ze słynną zatopioną w jeziorze wieżą kościelną. Nocleg był zaplanowany w okolicach doliny Venosta, ale po zameldowaniu się w hotelu wyruszyliśmy jeszcze na dwa dwutysięczniki – Umbrailpass i Passo Stelvio.
Piotr: Włochy mówią nam do widzenia. Szlak Umbrailpass płynnie przechodzi w drogę wiodącą na przełęcz Stelvio, która jest naszym projektem na dziś do zrealizowania. Umbrailpass jest o ponad 200 metrów niższa od Stelvio. Skromna. Na szczycie trochę pusto, ale widok panoramiczny ze wszech stron. Świetna okazja do popstrykania "księżycowych" fotek (o ile na księżycu mogłaby rosnąć trawa). Natomiast Stelvio… Podam wam 2757 najwyższych we Włoszech powodów, dla których trzeba być na przełęczy Stelvio, przejechać ją w obydwu kierunkach. Dlaczego w obydwóch? Czyli góra-dół i z powrotem? Przełęcz Stelvio należy do tej grupy asfaltowych przepraw przez alpejskie szczyty, które zmieniają diametralnie swoje oblicze w zależności od tego czy jedzie się po nich głową w dół, czy głową do góry. To jakby zmienić punkt widzenia o 180 st. To powód pierwszy. Drugi to ten, że z jej szczytu rozpościera się urzekający widok, który... znają wszyscy. Serpentyna asfaltu wijąca się z góry na dół, widziana ze szczytu może kojarzyć się ze schodami olbrzyma, który zmontował sobie stopnie do wspinaczki na szczyt. Trzeci powód to komfort przejazdu i ekskluzywność przełęczy w kręgach motocyklowych. Zaliczasz Stelvio i masz 10 punktów do lansu ekstra. Potem jeszcze Grossglockner, Col de l'Iseran i możesz doszywać do pagonów generalskie insygnia. Ale czy o to w tym wszystkim chodzi? Najważniejsze jest to, że Stelvio daje bezmiar frajdy i satysfakcji ze śmigania po zakręconych jak rogi barana winklach.
Ogólnie nie polecam hardcorowego stylu jazdy. Chętnych do przejazdu jest wielu a kierowcy pudełek rzadko kiedy dobrze ogarniają temat, więc sytuacje, że z jakimś samochodem idziesz na czoło w zakręcie są nader częste. Za to błędnik szaleje. W prawo, w lewo, w prawo, w lewo, hamowanie, redukcja, hamowanie, redukcja, jeden bieg w górę, może zdążę wbić jeszcze jeden, redukcja, redukcja, hamowanie, w prawo, w lewo ...i taką mantrę powtarzasz bezustannie przez około 20-25 min czasu, jaki potrzebny jest do pokonania połowy przełęczy czyli z góry na dół. A tu dookoła uciekają takie widoki, że w pewnym momencie robi się czarno przed oczami od asfaltowej wstęgi a szybkie łypnięcie okiem na przepiękne, alpejskie szczyty pokryte śnieżną peleryną sprawiają, że przez chwilę czujesz się, jakbyś spojrzał w sam środek rozżarzonej żarówki. Ile już podałem powodów do odwiedzenia przełęczy Stelvio? Trzy? No to jeszcze 2754... Zatem pomnóżcie słowo "POLECAM" przez 2754 razy i wyjdzie wam jasno, że tej przełęczy wprost nie wolno pominąć w swojej spektakularnej karierze motocyklisty. Bo czym wytłumaczysz swoim wnukom, że nie widziałeś Stelvio, że nie jechałeś jej pokręconymi winklami, że nie podziwiałeś jej uroku w skalnym majestacie i śniegowym pióropuszu?
Olga: Opuściliśmy Tyrol Południowy i po szwajcarskich krajówkach, unikając autostrad i płacenia za winiety, skierowaliśmy się w stronę jeziora Como. Zrobiliśmy jeszcze przerwę na obiad w Sankt Moriz, gdzie od razu poczuliśmy wysokość szwajcarskich cen i wartość franka. Za włoską granicą zatrzymaliśmy się natomiast w miejscowości Borgonuovo, aby przyglądnąć się ogromnemu wodospadowi, który nieoczekiwanie wyłonił się po prawej stronie - mgła unoszących się wokół niego kropel ochłodziła nieco nasze przegrzane obwody. Tak, temperatury po stronie włoskiej zaczęły wzrastać do ponad 38 stopni. W takim to właśnie skwarze dotarliśmy do Dervio, wioski położonej na zboczu góry opadającej do jeziora Como. Gdzieś tutaj powinna znajdować się nasza noclegownia – gdzieś… W wąskie, poplątane uliczki mieściny nie dałoby się wjechać nawet skuterem, a nawigacja zupełnie straciła orientacje wśród wysokich budynków. Do tego sjesta i ani żywej duszy. Ściągnęliśmy telefonem naszego gospodarza, który zjawił się na swoim bike’u i prowadził cały konwój do hotelu po stromych serpentynach z szutrowym zakończeniem.
Następnego dnia czekało nas ponad 300 kilometrów po włoskich, płatnych autostradach w samym środku dnia. Dopóki się dało, ciągnęliśmy wąską widokową drogą wzdłuż jeziora Como, a potem długa i ponad dwadzieścia euro zostawione na bramkach. Francuską granicę przekroczyliśmy przełęczą Col de Montgenevre, na której panował zbawienny chłód i spokój – zupełne inaczej niż w kraju gwarnych makaroniarzy. Zjechaliśmy w stronę Briancon i skierowaliśmy się na południe na przełęcz Col d’Izoard. Krajobraz wypełniły bezdrzewne, skąpane w słońcu szczyty. Pod kołami wciąż winkle, agrafki, wiraże, długie zakręty, i tak dalej - przez przełęcz Col de Vars aż do Jausiers. Tam zatrzymaliśmy się na dwie noce, gdyż Jausiers było naszą bazą wypadową na wycieczki po przełęczach Alp Nadmorskich. Najsłynniejszą z nich jest Col de la Bonette, która leży na szlaku oznaczonym jako „la plus haute route d'Europe„ – najwyższa droga Europy. I nazajutrz na śniadanie zaczęliśmy wspinaczkę właśnie na 2802 metrów n.p.m. Z tego punktu wdrapaliśmy się jest wyżej, na 2862 metry, już na nogach, ale w póki co w kaskach, bo wiatr urywał głowy. Ze szczytu szczytów zobaczyliśmy ciągnącą się w dole szutrówkę, którą postanowiliśmy zjechać na drugą stronę przez środek parku Mercantour. Na trasie minęliśmy najpierw jednego cruisera, a potem już same świstaki. Po jakiejś godzinie dobiliśmy do trasy głównej i skręciliśmy znów na szczyt Col de la Bonette, bo było by grzechem zignorować drugą asfaltową stronę tej wspaniałej przełęczy. Przed szczytem droga przecinała przez sam środek koszar wojskowych z czasów napoleońskich, a tu i ówdzie rozsiane były stare bunkry. Kolejne trasy, które zaliczyliśmy tego samego dnia były równie niesamowite – wąska i dzika droga Col de la Couillole z miasteczkiem Roubion zwieszonym wysoko na skałach, Col de Vasson i odcinek w głębokim wąwozie rzeki Var, a koniec Col de la Cayolle. Co tu dużo mówić, francuskie przełęcze mają niepowtarzalny urok – to najczęściej wąskie trasy, niczym polskie wiejskie drogi, o zerowym natężeniu ruchu, na niezalesionych terenach z których rozciągają się bezkresne widoki – raj dla motocyklistów.
Ósmego dnia naszej podróży pożegnaliśmy Jausiers i wyruszyliśmy w kierunku Tende – oczywiście po przełęczach, przez dobrze już nam znaną z poprzedniej podróży Col d’Allos, lecz tym razem zamiast w stronę kanionu du Verdon, skręciliśmy na wschód. Skalne wąwozy przeplatały się z mniejszymi przełęczami – tak dotarliśmy w okolice Lazurowego Wybrzeża, gdzie krajobraz wypłaszczył się i zapełnił budynkami w jaskrawych barwach. Jednocześnie wyraźnie wzrosło natężenie ruchu. Musnęliśmy ruchliwą Niceę krótkim odcinkiem autostrady, z której zjechaliśmy na pokręcone zapłotki jakiś śródziemnomorskich rezydencji i wylądowaliśmy na niezbyt malowniczym szczycie Col de Nice. Za to następna przełęcz Col de Braus była dla nas zaskoczeniem – po pierwsze przekonaliśmy się, że wysokość 1003 metrów n.p.m. to nie zawsze bułka z masłem. Jeśli wspinasz się na tysiąc metrów z poziomu morza, to do pokonania jest wcale niemała różnica wysokości. A po drugie wiraże na południowej stronie trasy to iście techniczna seria – ledwo co kończy się jedna agrafka, a już zaczyna się kolejna – a wszystko to w sporym nachyleniu na dość wąskiej drodze.
Następnie zaliczyliśmy jeszcze przełęcz Col de Brouis, na której szczycie stoi czynna oberża, co stanowi ewenement, gdyż najczęściej po szczytach francuskich tras nie ma nic, oprócz szyldu z nazwą przełęczy, a lokale, które czasem się zdarzają, są najczęściej zamknięte. Naszym kolejnym przystankiem było niegdysiejsze opactwo przekształcone na hotel i, jak się na okazało na miejscu, oblegane przez fanów offroadu. Na klasztornym parkingu odpoczywały sfatygowane Afryki, a w oknach wietrzyły się buty enduro. Na tym tle nasze GSy wyglądały jak eleganciki z miasta. Liczna grupa Niemców, uczestników organizowanej wycieczki offroad, przyglądała się nam w ciszy z końca klasztornego tarasu. Następnego dnia zaatakowaliśmy Col de Tende, królową szutrowych przełęczy, od strony włoskiej.
Piotr: Kiedy wyszliśmy rano na parking, gdzie nasz rącze rumaki spod biało-niebieskiej gwiazdy wylegiwały swe szlachetne kości, naszą uwagę przykuł panujący tu spokój. Tylko jeden KTM Adv 990, przysypiał pod płotem na drugim końcu parkingu, ze dwa GSy również drzemały gdzieś zaparkowane niedbale. Koledzy offroadowcy już dawno na szlaku - pomyśleliśmy. Nasze morale nieco zmiękło - wyglądało na to, że "duże sztuki" nie zapuszczają się na okoliczne szlaki. No cóż, słowo się rzekło...
Nasz zapał został ponownie nieco ostudzony napotkanym po drodze remontem tunelu i wahadłowym ruchem. Za tunelem przywitał nas mokry asfalt a ciemna burzowa chmura dodatkowo nadpsuła nasze nastroje. Co więcej wjazd na trasę został zamknięty z powodu robót drogowych, jednak udało się znaleźć alternatywne połączenie i już śmigaliśmy w górę radośnie tonąc w zewsząd okalającej nas mgle. Gęstszej i gęstszej i gęstszej.... o, przerzedza się... nie, to tylko złudzenie, jest jeszcze gęściej.. Na szczycie, na który dotarliśmy niemal po omacku, stała mała, klimatyczna oberża, grzech nie wstąpić. Zaraz za oberżą asfalt się urywa i zaczynają się kamulce. Grube, złowrogie, otoczone konkretnym szutrem. Widoczność na 50 m, a droga pnie się lekko w górę, więc kompletnie nie wiadomo co będzie dalej. Jedziemy. Patrzymy daleko na wprost jak nas szkolono i na tańczących sprzętach pokonujemy kamulce i wspinamy się wyżej.
Przed wyjazdem Ola przysłała mi zdjęcie z przełęczy Col de Tende. Przedstawiało dwóch kolesi, którzy przez zwalone osuwisko skał, przenosili jakiegoś sprzęta. Po chwili spokojniejszej jazdy po szutrze dojeżdżamy do dziwnie znajomego miejsca. Skalne osuwisko idealnie przecina całą szerokość drogi odcinając jej górny fragment od reszty szutrowej drogi wijącej się pięknie w dół, teraz już dosyć dobrze widocznej, bo mgła powoli ustępuje. Dojeżdżamy do skalnej blokady niedowierzając, że przecież to jest dokładnie to miejsce ze zdjęcia, które Ola pokazywała mi przed wyjazdem. No to klops. Dalej nie da rady. Owszem, Grzesiek podjął wyzwanie i na swoim GSie zaatakował jedną ze skał. Jednak cylindry GSa skutecznie uniemożliwiły przesmyknięcie się pomiędzy sterczącymi kamieniami a ewentualna próba wzięcia przeszkody z zaskoczenia mogłaby się skończyć lądowaniem na skałce czyhającej tuż za blokadą a z niej wprost w przepaść. Po śladach widać, że lekkie enduraki spokojnie tędy śmigały. Serca nam się kroiły na widok przepięknej szutrowej nitki opadającej zakusami w dół zielonego zbocza gór. Co zrobić. Kilka obowiązkowych reporterskich ujęć, z GSem "wbitym" pomiędzy głazy i opracowanie koncepcji jak się z tego teraz wyplątać.
Czując smak lekkiej porażki zawracamy. Skoro Tende nas nie ugości, szukamy innych wrażeń i jak na zawołanie, wysoko sponad mgły wyłoniły się ruiny powojskowych fortów. Z kolegą Grzegorzem podejmujemy szybką decyzję, że lecimy. Na górze okazało się, że ruinki są zacne, okazałe i wręcz majestatyczne. Ciemne oczodoły po oknach, równo rozrzucone w ścianach budynku ewidentnie wskazywały na dawne opuszczenie i na wojskowy charakter budowli. Szybkie zwiedzanie, kilka fotek i znów wracamy. Pech chciał, że zamiast po śladach pociągnęliśmy dookoła budynku. I to był błąd. Dalej biegł szlak w zupełnie innym kierunku i błyskawicznie się zacieśniał w bruzdach i koleinach. Heble i zawijka. Tylko jak??? Grzesiek szybko podjął wyzwanie, przeskoczył wysoką krawędź koleiny i już widzę, że płynie w głębokiej trawie trawersując w przeciwnym kierunku. Jak też zdążyłem zawinąć się i widzę, że Grzesiek mieli napędem w miejscu i coraz bardziej znika w trawie. No pięknie. Znaczy, delikatnie z gazem bo i ja utknę. Jakoś się wyczołgałem na drogę i szybko na ratunek. Po kilkunastu minutach szarpania i udaremniania zapędów GSa, żeby swobodnie polecieć po zboczu, udało się. Obaj staliśmy na drodze, przepoceni na wskroś z zadyszką. No dobra, offroadu na dziś mamy dosyć. Zmiatamy stąd.
Na rozstaju dróg, tuż po tym jak zaczął się asfalt widać było kilka szutrowych nitek biegnących w coraz rzadszą mgłę. Wyglądały ambitnie, a my naszą ambicję gdzieś rozdrobniliśmy na skałkach Tende i w trawie wzdłuż ruin. Pokornie śmignęliśmy w dół po iście wąskim asfalcie, tym samym, który nas tu przywiódł, ale tym razem przynajmniej widać było jaki jest nierówny i dziurawy. Mgła ustąpiła, pojawiły się uśmiechy na twarzach. Jeszcze tu wrócimy na bank, ale za dwa lata kiedy drogowcy zakończą remont tunelu, bo okazało się, że to oni są pomysłodawcami skalnego osuwiska i blokady przełęczy, a to z tego powodu, że jej koniec wypadał dokładnie w samym środku budowy.
Olga: W Tende skończyła się nasza tegoroczna przygoda z Alpami Nadmorskimi, ale nie podróż po Alpach. Stąd przedzieraliśmy się przez Niziną Padańską do Jeziora Garda, smażąc się w upale. Widok jeziora też nie podniósł nas na duchu, bo droga, która wokół niego prowadziła, wyglądała jak nadmorska promenada – samochody, korki, skutery, piesi, z boku jakieś wesołe miasteczka i wszelkiego rodzaju rozrywki, a do tego swobodna interpretacja przepisów ruchu drogowego – jak to na Włochy przystało. Na szczęście skręciliśmy z tej trasy w stronę Caprino Veronese, a droga zanurzyła się we wzgórzach winnic. Nasz nocleg znajdował się w starym młynie, w którym zostaliśmy ograbieni z kasy, i to wielokrotnie. Po pierwsze za sprawą pewnego kelnera - ten przemiły jegomość zarządzał barkiem w ogrodowej altance i najwyraźniej wyczuł w nas zmęczenie oraz podatność na perswazje. „Mam świetne różowe wino musujące, może się napijecie?” – i tak dalej, oczywiście nie dysponował żadną kartą z cenami napojów i nie pamiętał ich zbyt dobrze. Ale co tam, raz się żyję – zresztą był to nas ostatni wspólny wieczór, bo Dorota z Grześkiem wystukali już w nawigacji „dom” i następnego dnia uderzyli na autostrady, a my - na kolejne przełęcze i trasy. Powtórnie zostaliśmy oszukani przy płaceniu, bo po przyjęciu od nas gotówki właścicielka wydała nam resztę, a następnie stwierdziła, że brakuje jej 50 euro. Po tym jak dopłaciliśmy hochsztaplerzy hotelowi uznali najwidoczniej, że jeszcze raz uda się zrobić na nas przekręt. Miesiąc po powrocie z podróży zorientowałam się, że hotel ścignął sobie z mojej karty 100 euro – ponoć za zabrane z pokoju ręczniki, jak dowiedziałam się pytając w booking.com. Sam booking.com oczywiście nie poczuwał się do jakiekolwiek odpowiedzialności ani ochrony przed nieuzasadnionym wykorzystaniem numeru karty kredytowej.
Tymczasem ruszyliśmy dalej - tuż nad nami rozciągała się góra Monte Baldo oraz widokowa trasa Strada Panoramica, która przez nią przebiega. W wyższych partiach droga zawężała się znacznie i parę razy trzeba było mocno wyhamować mijając się z samochodami z przeciwka. Jeden z motocyklistów najwyraźniej nie zdążył przyheblować i spadł z pobocza zaginąwszy w lesie, jak dowiedzieliśmy się obserwują akcję ratunkową z udziałem helikoptera i straży pożarnej. Szczęśliwie zjechaliśmy do Mori, gdzieś spałaszowaliśmy lody w rekomendowanej lodziarni, a następnie wyruszyliśmy na Passo Manghen. Wjechaliśmy na przełęcz od strony północnej, na której trasa była bardzo wąska, zalesiona i pełna ostrych winkli ze słabą widocznością. Na szczycie ugościła nas knajpka oblegana niemalże wyłącznie przez motocyklistów. Następnie odhaczyliśmy Passo di Brocon i przenocowaliśmy pod Passo di Rolle, aby uderzyć na nią następnego dnia. Przy tankowaniu spotykaliśmy ekipę z Gliwic, z którą wjechaliśmy na przełęcz, a potem skierowaliśmy się na wschód przez Passo di Valles, Passo Duran, Passo Cibiana i Passo di Mauria. Nie łatwo było nam wyjechać z przełęczy, ale w końcu kiedyś trzeba. Pozostałe traski, na które zabrakło nam już czasu i powera dopisaliśmy do listy przyszłej podróży.
I ledwo odstawiliśmy motocykle do garażu, już zaczęłam tęsknić za francuskimi przełęczami. Tak więc uważajcie, bo francuskie Alpy uzależniają. Jeśli jednak zdecydujecie na taką podróż, to polecam wyposażyć się w dwa tomy motocyklowego przewodnika – „100 przełęczy alpejskich na motocyklu” i „100 nowych przełęczy alpejskich na motocyklu”, aby sensownie zaplanować podróż. Wszystkim zainteresowanym życzymy wspaniałych przeżyć na alpejskich szlakach.
|
Komentarze 4
Pokaż wszystkie komentarzeGratuluję tej najbardziej zakręconej, górskiej wyprawy. Moje odwieczne marzenie :), dzięki za super fotki. Życzę kolejnych i pozdrawiam.
OdpowiedzGratuluję pomysłu, wytrwałości i pasji! Dzięki że się z nami dzielicie wrażeniami. Tez chętnie wybralabym się na taką wyprawę. Może kiedyś :)
OdpowiedzCześć, wielkie dzięki! Życzymy, aby Twoje plany motocyklowe się zrealizowały, i to w bliskiej przyszłości, bo nie ma na co czekać :)
OdpowiedzA ja podziwiam ludzi którzy nie boją się tymi nowymi BMkami jeździć w dalekie trasy. Tak jak sam strasznie chciałem dużego GS'a i zazdrościłem kumplowi takiej nowej maszyny, tak teraz po dwóch ...
OdpowiedzNie spróbowałeś to po co się wypowiadasz? Jeśli Cie nie stać to nie hejtuj, jeździj tym co masz i ciesz się z jazdy a nie pluj żółcią na innych tylko za to, że tobie brakuje a im zbywa. Takie życie. Pozdrawiam.
OdpowiedzSkad ta agresja? Czyżby fun boy BMW? I skąd wiesz, ze nie spróbowałem? Tak jak pisałem podoba mi się GS ale nie akceptuję awaryjności BMW. To jest przepaść między YAMAHA czy HONDA. Chyba nawet amerykanie mają statystyki awaryjności moto, które to potwierdzają awaryjność BMW. Na moich oczach nowy GS na gwarancji byl 2 razy ściągany z drogi lawetą-i to sa faktyn z ktorymi nie ma co dyskutować.
OdpowiedzKolega chyba pomylił fora.. to z zazdrości to czepialstwo? Ci pojechali w Alpy i wrócili, są szczęśliwi i chcieli zachęcić innych do zwiedzenia tych pięknych miejsc. Z czym Ty się tu wcinasz?? Masz coś do powiedzenia o Alpach - pisz - Nie masz, to lepiej milcz. A jak Twoja leciwa CBf czy co tam masz, popsuje się to co powiesz? "O jeju, a przecież "statystyki" twierdziły, że Honda jest taka niezawodna"?? Kolego, WSZYSTKO się psuje.. takie życie.
OdpowiedzMy z doświadczenia możemy powiedzieć coś dokładnie odwrotnego, też jeździliśmy ma Yamahach i Hondach i z ręką na sercu obydwie miały przygody z lawetą. Tymczasem na BMW wszystko działa jak w zegarku, a dodatkowo jeszcze po przejechaniu 1000 km jednego dnia człowiek czuje się o niebo lepiej, niż na turystykach innych marek, zarówno tych tańszych jak i droższych. Twój kolega musiał kupić jakąś używkę z bogatą historią, bo nie ma na to innego wytłumaczenia.
OdpowiedzJeżeli masz GS,który jeździ to się ciesz. Nie wszyscy mają takie szczęście. Oczywiście że wszystko się psuje, ale niestety statystyki dla BMW są miażdżące; szkoda bo to naprawdę fajne motorki do jazdy. A tak wogóle to gratuluję wspaniałej wyprawy!!!
Odpowiedzsłownik języka polskiego: zacny: 1. daw. «godny szacunku i zaufania» 2. daw. «właściwy człowiekowi o takich cechach»
Odpowiedzhej you, to miło że z takim uporem starasz się wyłapywać błędy w naszych relacjach, ale zapoznaj się najpierw proszę z korpusem języka polskiego ( http://nkjp.pl/poliqarp /), gdzie znajdziesz przykłady użycia słów, o które przyjdzie Ci do głowy się czepiać.
Odpowiedz