Motocyklem w Alpy - podróż do Wielkiego Kanionu
Od redakcji: Wiemy, że lubicie czytać o podróżach motocyklem w Alpy. Sami to uwielbiamy, bo cóż jest przyjemniejszego od przeniesienia się w świat bajkowych pejzaży i zakrętów. Jeśli nie przeczytaliście jeszcze pierwszej i drugiej części relacji, nadróbcie zaległości. Warto. A tymczasem zapraszamy Was do trzeciej, ostatniej części relacji z alpejskiej przygody na Yamasze FJR1300. Miłej lektury i zdobytych zakrętów!
Kolejny dzień podróży – przenosimy się na południe, ponownie szlakami, które przecieraliśmy wczoraj. Jednak mimo że trasy są te same, to droga zawsze inna. Dziś na przykład na przełęczy Col du Galibier natrafiamy na pędzące przez jezdnię stada owieczek. Przy rozdrożach z Col du Lautaret odbijamy tym razem w lewo na Briançon. Jest to całkiem spore miasto, jednak nie zagłębiamy się w jego zakamarki. Zmęczenie dość intensywną podróżą daje się nam we znaki, tak że nawet cieszymy się odcinkami prostej, szybkiej jezdni. Za Guillestre wjeżdżamy na przełęcz Col de Vars (przełęcz nr 95 z przewodnika „100 przełęczy alpejskich na motocyklu”), gdzie dopada nas wilczy głód – w końcu samym powietrzem, nawet alpejskim, żyć nie można. Postanawiamy wypróbować lokal rekomendowany przez autora przewodnika, który okazuje się strzałem w dziesiątkę. Ze „schroniska Napoleona” (Refuge Napoleon) nad jeziorem można wygodnie obserwować przemykające po przełęczy jednoślady. Posileni smakowitym ragout zdobywamy szczyt i brakuje nam tylko pamiątkowej naklejki. Starszy pan w barowym sklepiku, wychylając się zza talerza zupy, pyta nas, czy jesteśmy z armii. W jednakowych spodniach moro i czarnych kurtkach faktycznie możemy budzić takie skojarzenia. Dziarski staruszek, który rządzi tym biznesem, okazał się kolejnym fanem Polski, a w szczególności Zakopanego i papieża Polaka. Z tej sympatii wyskoczył nawet zrobić nam zdjęcie.
Zjeżdżamy z przełęczy do Barcelonette, gdzie witają nas wysokie jak na początek września temperatury. Z tego pięknego miasteczka można wyruszyć na rundę po przełęczach Alp Nadmorskich (przez Coll d’Allos, Col de la Cayolle – nr 99 – i Col de la Bonette z boczną trasą sięgającą wysokości 2802 metrów – nr 97) lub na podbój Grand Canyon du Verdon (nr 100). Do samego końca zastanawialiśmy się, którą z tych atrakcji włączymy do naszej podróży, w końcu decydujemy się na Wielki Kanion (przekonały nas zachęty staruszka ze sklepiku na Col de Vars). Następnego dnia wklepujemy do Zumo kolejny cel podróży, Castellane, i wyjeżdżamy z całym załadunkiem. Wyliczona przez nawigację trasa prowadzi przez Col d’Allos – jedną z przełęczy Alp Nadmorskich. Szlak miejscami robi się bardzo wąski, ale na szczęście ruch jest niewielki, a kierowcy samochodów nieraz nawet się zatrzymują, aby ułatwić przejazd motocyklowi. Na szczycie znajduje się tablica z nazwą przełęczy i to jest już całe zagospodarowanie tego terenu. Można się przespacerować ścieżką wśród łąk na jeszcze wyżej położony punkt widokowy.
Na południowej stronie przełęczy wjeżdżamy na charakterystyczne dla Prowansji tereny. Przydrożne skały mienią się w mocnych barwach ochry, wzgórza są niemalże pozbawione roślinności, gdzieniegdzie tylko widać pojedyncze kępy traw na spalonej ziemi. Przez dłuższy czas jedziemy brzegiem jeziora Lac de Castillon o niesamowitej barwie głębokiego seledynu. Na zalewie raz po raz pojawiają się samotne wysepki. Krajobraz jakby żywcem przeniesiony z Chorwacji.
Castellane jest ładnym miasteczkiem, do którego zajeżdżamy w porze sjesty, gdy życie zdaje się drzemać w cieniu. Jedziemy dalej, bo w panujących tu temperaturach każda przerwa oznacza wypłynięcie z motocyklowych zbroi w dość szybkim tempie. W Zumo przywołujemy trasę GPS wycieczki wokół Wielkiego Kanionu i kierujemy się na Comps sur Artuby. Pierwsze kilometry za Castellane są niezłym przeżyciem – droga osiąga szerokość nieco większą niż kierownica, dodatkowo jest jakby wyryta w skałach i niesamowicie kręta. Miejscami wygląda to jak wjazd do jaskini. Na szczęście po krótkim odcinku skały się rozstępują i jezdnia staje się nieco szersza, a my się cieszymy, że nie dane nam było na tym przesmyku spotkać się z samochodem jadącym z przeciwka. Jednak zmęczenie materiału, ciężar bagażu i upał dają się nam we znaki, tak więc postanawiamy poszukać bazy na nocleg. Przez dłuższy czas widać tylko pola i góry. Jest jakaś niewielka wioska, w niej gospoda, na tarasie dwójka Francuzów sączy leniwie drinka. Pytamy pana w białym fartuchu o pokój. Nie ma już wolnych kwater, ale daje nam namiary na inny obiekt, oddalony ponoć o pięć kilometrów. Jedziemy, wypatrując drogowskazów na Trigance. Miasteczko widać z daleka, gdyż położone jest na zboczu wzgórza uwieńczonego zamkiem. Ten niesamowity widok jeszcze bardziej zachęca nas do poznania tego miejsca. Wspinamy się pod górę i wjeżdżamy pod zakaz do samego serca mieściny. Rynek to chyba nie jest najlepsze określenie dla leciwej, wybrukowanej drogi z fontanną na środku, miniaturowym sklepem, galerią i małą kawiarenką. Są ławki, na których zalega tutejsza starszyzna, i wielkie drzewo, dające zbawienny cień. Pytam babcię na ławce o hotel, ale ten, którego szukamy, znajduje się gdzieś dalej. Chyba musielibyśmy zawrócić. Mamy ochotę zostać w tym słodkim miejscu, więc decydujemy się na znajdujący się tuż przy miasteczku hotel, choć cena nie należy do najniższych. Za to korzystamy z okazji, aby w kawiarni obok fontanny wreszcie pozwolić sobie na błogą sjestę… popołudniowo-wieczorną.
Piotr: Przed nami Wielki Kanion. Grand Canyon Du Verdon. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, co myśleć po przeczytaniu opinii autora przewodnika „100 Przełęczy…”, że ten francuski kanion w niczym nie ustępuje swojemu sławniejszemu odpowiednikowi z Kolorado. Ile w tym prawdy, a ile literackiej przenośni? Kiedy po serii niezliczonych zakrętów wyskakujemy zza któregoś tam tysięcznego winkla, naszym oczom ukazuje się w całej okazałości kanion du Verdon… W zasadzie wygląda jak wielgaśna szczelina w ziemi, opadająca gdzieś hen daleko w dół, a to wszystko w malowniczej scenerii skał i lasów. Na samym dnie tej szczeliny widać błękitny jęzor rzeki. Wrażenie jest niesamowite. Z krawędzi przepaści, którą okala asfaltowa wstęga, można zobaczyć, jak rzeka przez tysiące lat wypłukała w skale przepiękną szczelinę głęboką na ponad 700 m. Jadąc wzdłuż krawędzi, aż trudno się skoncentrować na prowadzeniu motocykla, choć droga w niczym nie ustępuje jeździe po przełęczy – jest kręta, wąska i biegnie niemal tuż nad przepaścią, a barierki są raczej symboliczne. Nie wiadomo, czy gapić się na piękno kanionu, czy skoncentrować się na bezpiecznym winklowaniu. Po miłej przerwie i wytchnieniu w jednej z wiosek (La Palud sur Verdon) postanawiamy odbić na Route des Cretes, a jest to trasa zarąbiście widokowa. Pełny wypas. Macie tu odjechane landszafty, świetną drogę, choć z lekka dziurawą, i… stado orłów, które oblatują okolicę i pozują do zdjęć. No w każdym razie tak to wygląda, bo przelatują tak blisko i nisko, że można niemal policzyć im pióra. Ten fragment trasy należy zaliczyć obowiązkowo. Jadąc nią, dociera się do schroniska, z którego można zejść na samo dno kanionu wyznaczonym szlakiem. Wycieczka na ok. 6 godzin, więc życzę powodzenia wszystkim chętnym. My po prostu śmigamy obok, mijając zapchany parking przy schronisku. Po zaliczeniu Route des Cretes decydujemy się na powrót do bazy, bo dzień się już kończy, a my mamy sporą dawkę wrażeń za sobą. W dodatku karta pamięci w aparacie już pęka w szwach. Objazd kanionu zajął nam kilka godzin i był dosyć wyczerpujący, biorąc pod uwagę przystanki i zwyczajowe sesje zdjęciowe czy spotkania z ciekawymi ludźmi, jak np. jeden pan, co to Polakiem był, ale zapomniał języka, ale za to chętnie zaoferował, że zrobi nam zdjęcie na tle… zaparkowanych samochodów, bo przecież kto by tam chciał mieć zdjęcie z kanionem.
Olga: I to już koniec alpejskich atrakcji. Z przełęczy zjeżdżamy nad ekskluzywne Lazurowe Wybrzeże. Jeszcze przed samym morzem mijamy ostatnie łańcuchy górskie i jadąc trasą wzdłuż brzegu, żegnamy widoczne w oddali szczyty. A przed nami zagłębia high society – Cannes, Nicea, Monako, Menton. Nadbrzeżna trasa obsypuje nas co rusz widokami na turkusowe morze i zbocza spływające w stronę plaży, na których roi się od białych willi. Palmy, kasyna, promenady, porty. Za miejscowością Menton wjeżdżamy na teren Włoch, do Ligurii. Tutaj otoczenie jest bardziej zaniedbane, czuć luz i chaos. Pojawia się nieodzowne pranie na balkonach, a wszystko, co się rusza, pcha się pod koła. Denerwują nas również pojawiające się co chwila światła, więc decydujemy się wjechać na równoległą autostradę. Po niecałej godzinie zawijamy do celu. Kolejne trzy dni mieliśmy spędzić w San Remo, ale już po pierwszej sesji wylegiwania się na plaży wśród towarzystwa w przedziale wiekowym 60 plus oraz przyglądania się temu, co się dzieje na tutejszych promenadach, mamy serdecznie dość. Postanawiamy ruszyć wcześniej i poświęcić jeszcze jeden dzień na Genuę, która to ponoć jest jak „łyk mocnej kawy”. Nocleg pod miastem wynajdujemy wśród promocji booking.com i jeszcze tego samego dnia parkujemy Yamaszkę w Porto Antico obok atrapy galeona, która trafiła tu prosto z planu filmu Romana Polańskiego „Piraci”, a było to już kawał czasu temu. Natychmiast po zaparkowaniu zostajemy obdarowani kompletem figurek słonia i żółwia, które przynoszą szczęście dla domu i których przyjęcia po prostu nie wypada odmówić w czasie dzisiejszego kenijskiego święta czegoś tam. A to, że trzeba za ten zestaw zapłacić 10 euro, to już inna sprawa. Miasto jest pełne wąskich uliczek wśród niesamowicie wysokich i tragicznie zaniedbanych kamienic… Światło jest tutaj rzadkim gościem, w powietrzu czuć wilgoć i zapach stęchlizny. Zbaczając na te boczne szlaki z jednej z głównych promenad, trafiamy wprost do zakazanych dzielnic z niewiastami przesiadującymi na chodniku. Oczywiście Genua ma również masę atrakcji turystycznych i zabytków, choć wszystko najczęściej w dość wysokiej cenie. W każdym razie po przełęczach alpejskich nawet „La Superba” (inaczej Genua) wypada blado… Czy coś może się w ogóle równać z lasem szczytów, pochyłościami, przestrzeniami i spokojem gór? Czy coś może jeszcze zrobić na nas wrażenie?
Takowe zrobiła, niestety w negatywnym sensie, droga powrotna do kraju. Przeznaczyliśmy na te 1600 kilometrów 2 dni, lecz w ciągłym deszczu i temperaturze oscylującej między 9 a 13 stopniami okazało się to nie lada wyzwaniem. Deszcz, mżawka, deszcz, mżawka, deszcz, burza, oberwanie chmury i znowu deszcz. Może to miał być haracz za wprost bajeczną alpejską pogodę, no, może z wyjątkiem dnia dojazdu na Grimselpass. W każdym razie dzięki wytrzymałości Piotrka i jego opanowaniu w trudnych sytuacjach (na katowickiej zderzyły się chwilę przed nami trzy samochody), dojechaliśmy zmarznięci, ale szczęśliwi. I to już koniec poskramiania Alp na rok pański 2013. Zobaczymy, na jakie przełęcze rzuci nas w następnym sezonie motocyklowym, tymczasem dziękujemy serdecznie Ścigaczowi za zamieszczenie relacji. Chcemy również podziękować firmie Garmin za pomoc w nabyciu nawigacji oraz za assistance posprzedażowy. Jeżeli będziecie kiedyś podróżować z pobranymi trasami GPS, polecamy Wam, byście przed wgraniem tras do nawigacji przepuścili je przez program BaseCamp, aby nadać im własne oznaczenia (na stronie FAR AWAY znaleźć można również instrukcję zarządzania trasami w aplikacji BaseCamp). Jeśli chodzi o nawigację Zumo 350, to wielokrotnie zaprezentowała ona swoje możliwości – czy to funkcję genialnego asystenta pasa ruchu, dzięki której po raz pierwszy wreszcie uniknęliśmy błądzenia po autostradach wskutek udania się niewłaściwym zjazdem, czy też opcję wyszukiwania stacji benzynowych, noclegów albo jadłodajni. Dzięki za lekturę i do zobaczenia na szlaku!
Komentarze
Pokaż wszystkie komentarze