Poskromiæ Alpy 2012 - Yamaha FJR1300 w górach czê¶æ 2
Naszym celem jest Grosglockner. Rzecz jasna, na sam czubek tej góry nie sposób dotrzeć na kołach, ale na wzgórze poświęcone pamięci ulubionego cesarza Austriaków Kaisera Franciszka Józefa (Kaiser Franz Joseph), z którego rozpościera się jeden z najpiękniejszych widoków na lodowiec, jak najbardziej tak. Tu docierają wszyscy. Dosłownie. Owszem, jest parking wydzielony dla motocyklistów i to jest miłe, ale jak ktoś myśli, że będzie tu nas - motocyklistów - większość to jest w błędzie. Zaraz obok góruje nad wszystkim kilkupiętrowy parking dla samochodów, które dowożą całe rzesze turystów pogrążonych w jakimś amoku. Tutaj najbardziej zderzamy się z komercjalizacją tego miejsca, nastawionego na masowego turystę. Jednak pominięcie wizyty w tym miejscu byłoby motocyklowym faux pas. Odpuszczamy miejscowe atrakcje, oprócz obowiązkowych zdjęć i widoczków. Pomógł nam w tym poznany na miejscu Mateusz, nieszczęśnik, któremu utknął kluczyk w stacyjce, blokując kompletnie kierownicę. Okazało się, że Ścigacz.pl również wysłał go na zwiad po szlakach alpejskich i akurat w tym samym czasie zajechał w gościnę do cesarza Józefa. Po chwilowej ocenie sytuacji, że szarpanie się z jego kluczykiem nie ma sensu i jest bezskuteczne, próbowaliśmy mu pomóc, przynajmniej w dogadaniu się z kimś co i tak spełzło właściwie na wsparciu emocjonalnym i na samym pokrzepianiu go naszym polskim "będzie dobrze". Mamy nadzieję, że cała historia z uruchomieniem jego mechanicznego rumaka skończyła się pomyślnie, bo my musieliśmy już śmigać dalej realizować nasz plan. Pozostawiliśmy go w dobrych rękach specjalisty z pomocy drogowej, który w końcu dotarł i z półuśmiechem zabrał się za wykręcanie stacyjki, oraz dwóch "wszystkowiedzących" austriackich (jak sądzę) bikerów, co to jeden miał być mechanikiem, a na plecach widniał mu napis Ducati.
Olga: Ciekawostką na temat Grossglockenra jest całkowity koszty budowy tej trasy, na który składa się około 54 milionów euro. Wydatek okazał się wart zachodu, dzięki niemu powstała ta jedna z najpiękniejszych panoramicznych dróg alpejskich. Najwyższy jej punkt znajduje się na wysokości 2571, na jednej z otaczających lodowiec przystani widokowych. Na wysokości Hochtor robimy pożegnalne zdjęcia ze szczytami i zawiajmy w dół. W dolinie uderza nas stojące powietrze o temperaturze 36 stopni, aż ma się ochotę zawinąć z powrotem na górę. Pozbywamy się membran i aby nie powtarzać trasy na powrót wybieramy drogę przez przełęcz Pass Thurn na Kitzbuehel. Przez 28 kilometrów cieszymy się przyjemna jazdą po wygodnej szerokiej rampie, potem już długa na Insbruck, skręcamy na prawo na urokliwą drogę obok jeziora Achensee w stronę Eng.
Następnego dnia zaopatrujemy się w zapas lokalnych serów i sznapsa, po czym uderzamy do naszej kolejnej bazy na ziemi włoskiej. Poniewaz Brennerpass, jak się przekonaliśmy, jest zamknięty, pozostaje nam autostrada za która ściągają z nas, nie wiedzieć dlaczego, 8 euro. A tuz za granicą znowu bramki, próbujemy je omijać jakimś zjazdem ale tylko wmanewrowaliśmy się na płatny parking. Trudno, trzeba znowu zapłacić jakieś 1,2 euro haraczu tylko za to, że chcemy zjechać z tej nieszczęsnej A12. Te wszystkie zgryzoty wynagradza nam następna przełęcz Penser Joch, która jakoś bardzo przypadła nam do gustu. Tu tutaj zaczynają się Dolomity, stare góry o miedzianym odcieniu i kwadratowych zarysach. Na górze sielankowe widoki, które rozleniwiają całe towarzystwo motocyklowe, nadając temu miejscu iście włoski klimat sprzyjający sjeście. Sama przełęcz również należy do niewymagających motocyklowo w skali porównania z innymi alpejskimi odcinkami. Sarntal, które zaczyna się zaraz za szczytem jest malowniczą doliną, urzekającą swoim naturalnym pięknem. Patrząc na ogromne drewniane stodoły rolnicze czujemy się, jakbyśmy cofnęli się czasie. Tutaj czeka na nas wygodne wyrko a na Yamaszke miejscówka w garażu. Z lekkim niedosytem wrażeń postanawiamy zaliczyć jeszcze parę winklów po okolicy - zastanawiamy się pomiędzy zwiedzaniem Bozen i Mendelpass. Temperatura w mieście, grubo ponad 35 stopni ułatwia nam szybki wybór. Jadą na przełęcz i tak nie możemy uniknąć drogi przez środek miasta, które zdaje się nie posiadać żadnej obwodnicy, więc właściwie realizujemy obydwa punkty programu. Dookoła Bozen po obydwu stronach kierownicy pną się górę winnice. Trasa na szczyt obfituje w 26 zakrętów. Uwieńczeniem jej jest dla nas cafejka z tarasem, z której przyglądamy się zmaganiom dwu i wielokołowców z leżącymi w dole serpentynami. Miasteczko na górze przypomina polskie uzdrowisko ze wszystkimi podobnymi mu geszeftami, które pozwalają zbić kasę na turystach. Jest juz godzina 19, wiec na lezący dalej Gempenjoch, zabraknie nam niestety słońca. Na jutro w planach całodniowa wycieczką na grupę Sella, wracamy zatem do Sarntal przez tunele wydrążone w skale, tu i ówdzie przeciekające wodą. Zycie nocne po tej stronie granicy wydaje się rozkwitać - najpierw mijamy coś na kształt ludowego festynu, a w hotelu przy barze napotkaliśmy wesołą gromadkę w krótkich spodniach z szelkami.
Już po raz kolejny wstajemy ze wschodem słońca. Nie da się tego w żaden sposób porównać ze wstawaniem o tej samej porze do pracy. Może to dzięki górskiemu powietrzu śpimy jak kamień i o takich abstrakcyjnych porach jak godzina 6 mamy po całodniowych wojażach mamy siłę w ogóle zwlec się z łóżka? W każdym razie wschody w górach są niesamowite. Nad dolina wiszą gęste mgły, dopiero gdy zaczyna przebijać przez nie słońce docieramy do Bozen, stamtąd odbijając na Karerpass. Właśnie korzystamy w wczesnej pory, aby zobaczyć jezioro Karersee w jego szafirowych barwach, które o tych godzinach jest jeszcze nie oblężone przez pielgrzymki turystyczne. Parkujemy wzorem innych motobikerów w zatoczce autobusowej, tuz pod zejściem nad jezioro. Widok cudowny, szkoda tylko ukrytych za mgłą szczytów. Dalej jedziemy prosto na Canazei, skąd zaczyna się właściwa trasa wokół masywu Sella. Wprost przed nami zaczyna się Passo di Pordoi, który gnie się w 63 (!) zakrętach. Jest to jedna z głównych tras drogi zwanej Grossen Dolomitenstrasse, oblegana dość znacznie przez wszelakiego rodzaju pojazdy turystyczne. Na wysokości 2239 metra parking i kolejka linowa na szczyt. Nad naszymi głowami przetaczają się chmury w mało optymistycznych barwach, które jak czapka okrywają same szczyty. Ewakuujemy się więc ciągnąć dalej Wielka Drogą Dolomitów w stronę Andraz i na Passo Di Falzarego, którego szczyt znajduje się na rondzie obstawionych gęsto motocyklistami dywagującymi na dalszym planem podróży. Z tego ronda ruszyć można bądź to lewo na Corvare, zamykając juz pętlę wokół grupy Sella, lub też poszerzyć swój program na dziś jadąc na prawo w kierunku Cortiny, a następnie na Passo di Giau, co też czynimy. Góry chowają się chmurach coraz to bardziej tajemniczo i gdy wjeżdżamy na szczyt Passo Di Gaiu pierwsze krople deszczu pojawiają się na obiektywie. Stajemy obok Niemców na GS, których pamiętamy jeszcze z poprzednich przełęczy - przy tak dużym zagęszczeniu motocyklowych hightlightów na niewielkiej dość powierzchni nietrudno o częste spotkania na szczycie. Czas okazał się również właściwy na przybicie do kei, bo burzowa chmura, w której się właśnie znaleźliśmy, nie tylko skutecznie ogranicza nasza widoczność, jak również zaczyna miotać deszczem i piorunami. Za to jadłodajnia na górze okazuje się być świetnym miejscem dla zmokniętych motonitów.
Piotr: Za progiem zaraz wita nas przepięknie utrzymana Honda CB 750 Four z dumnie widniejącym napisem DO NOT TOUCH! Choć uroda tego pięknie lśniącego motocykla aż kusiła żeby pomacać i przekonać się że jest prawdziwy. To jakby ciąg dalszy ogólnego klimatu zamiłowania do motocykli zabytkowych czy klasycznych, jaki daje się wyraźnie zauważyć jeżdżąc po alpejskich szlakach. To nie jedyne wrażenia na jakie mogliśmy liczyć po upolowaniu wolnych miejsc przy stoliku w tej knajpie obleganej przez turystów maści wszelkiej. Kiedy tak sobie dyskutowaliśmy czy zamówimy applestrudel czy sernik, za oknem aura zmieniła się z deszczowej w huraganową. Nagle, doniczka stojąca na parapecie za oknem, zniknęła, jakby zestrzelona przez górskiego snajpera. Szaro i ciemno. Groza. Na twarzach obecnych malowało się zdziwienie, zaskoczenie i obawa. Bo jak po suchym, gładkim asfalcie daje się śmiało śmigać po winklach przy pochyłościach rzędu 16-19% tak przy mokrym, zabłoconym asfalcie... Jak tu jechać??? Wszyscy przywarli do okien i obserwowali jak deszcz padający w poziomie, gnany prze wichurę, zalewa wszystkie stojące motocykle na parkingu.
Co robimy? No cóż, doniczki z kwiatkiem i tak już nie uda się uratować. Karta dań jest długa więc chyba wiecznie wichura trwać nie może. Zaczęliśmy od grzanki z czymś tam. Grzanka, ciastko, coś do picia, a tu deszcz wciąż tnie poziomo. Rowerzysta na szczycie furtki, napędzany wiatrem, (patrz film) wyraźnie sugeruje, że jazda w tej chwili to męka piekielna a woda smagająca go po metalowym kapeluszu świadczy, że nie ma co liczyć na taryfę ulgową ze strony aury. Sąsiedzi ze stolika obok dzwonią po taksówkę! Już nie wnikam ile ich będzie kosztował taki kurs. Sami podejmujemy decyzję, że na dalszy ciąg menu nie mamy ochoty i chyba lepiej wyruszyć niż poddać się bez walki. Wychodzimy. Za nami, zakotłowało się od chętnych na nasze miejsca przy stoliku. To nic, przecież po mokrym nie będziemy się tu wspinać z powrotem. Jak by co znajda nas gdzieś na hali, ześlizgniętych z głównego szlaku... Całe szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Droga na dół tej przełęczy przebiegła już bez wyraźnych emocji, choć pośladki od podświadomego zaciskania dostały lekkiego skurczu. Natomiast powietrze po burzy..... Nooo to już zupełnie inne powietrze i zupełnie inne doznania wzrokowo widokowe... To dopiero były obrazy! Nie da się tego słowem opisać.
Olga: Słońce po deszczu, parujące lasy i krystalicznie przejrzyste powietrze - to niesamowity kontrast do szarej ściany deszczu, którą oglądaliśmy jeszcze chwile temu. Kolory zdają się być wyciągnięte z Photoshopa w pliku o najwyższej możliwej rozdzielczości. Po lewej mijamy rozjazd na słynna Marmoladę przez Passo di Fedaia, na którą niestety nie starcza nam czasu. Znowu zawijamy na rondo w Passo di Falzarego, choć tym razem trasa w tej podeszczowej aurze prezentuje się zupełnie inaczej, aby zakręcić północna pętle wokół gór. I tak za chwilę jesteśmy juz na przełęczy Passo di Valparola, mijając monumentalne masywy i niewielkie przebłyskujące wśród nich jezioro droga prowadzi nas na niższe tereny. Przez turystyczne wioski ciągniemy tak do Corvary, gdzie nadrabiamy jeszcze tam i z powrotem Passo di Campolongo, który to nie należy do najbardziej spektakularnych przełęczy alepejskich. Natomiast następująca za nim na trasie na St. Christina przełęcz Groedner Joch to uczta dla oczu i duszy. Jak podaje słusznie nasz przewodnik, Groedneer Joch oferuje motocyklistom oprócz przyjemności jazdy 3 rzeczy: widoki, widoki i widoki. Odcinek ten przyciąga bikerów z całej Europy i jest nieodłącznym punktem programu wycieczki wokół masywu Sella. Pod wrażeniem tych ogromnych bloków skalnych zamykamy pętle przełęczą Sella Joch, ulubioną wśród Ducatistich, dla których w weekendowe poranki staje się ona torem dla wyścigów. Jakoś nie uświadczyliśmy żadnego napalonego właściciela tej włoskiej marki na tym odcinku, zresztą i tak nie planowaliśmy wyścigu, który zakończyłby się niechybnie przegrana wobec znających każdym winkiel tubylców. Postanawiamy za to zjeść pożegnalna obiado - kolację na Nigerpass z widokiem na masyw Rosengarten, czyli różany ogród, który o zachodzie słońca powinien przybrać kolor czerwonych róż. Tu gdzieś powinna znajdować się Nigerhuette, gdzie zawinać lubią ponoć bikerzy po całodniowych wycieczkach. Do właściwej knajpy niestety nie dotarliśmy, gdyż zmyliła nas wrednie tabliczka z oznaczeniem nazwy trasy, obok której ten motocyklowy przybytek miał się właśnie znajdować i która to, jak się potem okazało, znajdowała się spory kawałek poniżej miejsca wyglądającego na szczyt. W każdym razie obiadowaliśmy na szczycie pod Różanym Ogrodem, który z powodu chmur na horyzoncie nie odział się przed nami w szkarłaty.
Powrót. Aby nie prażyć się w upale Bozen razem z całym naszym dobytkiem, postanawiamy wrócić przez Penser Joch, która jest o rzut beretem. Ostatnie chwile na słonecznym szczycie trasy i długa na Bratysławe, gdzie czeka nas meta przelotowa, jak się przekonaliśmy w hotelu klasy B z czasów chyba jeszcze przegierkowskich. Jest to obiekt autentyczny, w którym od czasów powstania nie wprowadzano żadnych poważniejszych zmian, które mogłyby przypadkiem podnieść jego standard. Można tu spotkać na przykład takie rozwiązanie przestrzeni - aby zamknąć drzwi do łazienki, trzeba podnieść deskę sedesową. Jednak naprawdę podniosła nam ciśnienie informacja, że z hotelowego parkingu w ciągu jednej nocy potrafią zniknąć na raz 3 motocykle, nie zostawiając przy tym żadnych śladów na taśmach Video z kamer monitorujących. Dzięki pomocy Pana Krzyśka udało się nam odstawić motocykl na sąsiadujący camping, oddając go w opiekę tamtejszych ochroniarzom. I na szczęście rano mogliśmy wyjechać na FJR na ostatnie kilometry.
Na koniec naszej relacji czujemy się szczególnie zobowiązani, aby podziękować ekipie Ścigacz.pl, za to, że zechciała udzielić nam swojego patronatu medialnego, bez którego zapewne całe przedsięwzięcie nie udało by się z takim rozmachem. Nasze podziękowania również chcemy złożyć agencji FPU, naszym serdecznym przyjaciołom, którzy również w tym roku wzięli nas pod swoje czułe i troskliwe skrzydła ubezpieczeniowe a naszą błękitną strzałę objęli świetnym programem ochrony Bike Care Allianz.
Koniecznie sprawdźcie pierwszą część relacji Olgi i Piotra
|
Komentarze 2
Poka¿ wszystkie komentarzeZacna wyprawa i jeszcze zacniejszy opis! :)
OdpowiedzZ jakiego poradnika korzystali¶cie ?
Odpowiedzwybralismy jeden z niemieckich przewodników po Alpach autora Heinz E. Studt : http://www.bruckmann.de/autor-5728-heinz_e_studt_28.html t³umaczylismy go przez zimowe miesi±ce :)
Odpowiedz