Poskromić Alpy 2012 - Yamaha FJR1300 w górach część 1
Olga: Zaopatrzeni w dobry niemiecki motocyklowy przewodnik po przełęczach postanowiliśmy w tym roku wraz z FJR powspinać się po grzbietach Tyrolu Południowego. Namiot został tym razem w garażu, a my zdecydowaliśmy się wypróbować kilka "zajezdni" polecanych jako "Bikertreff" (czyli miejsce spotkań motobikerów). To niestety tylko niewielki kęs z całego bogactwa alpejskiego, który zdołaliśmy uszczknąć w ciągu 8 dni.
Piotr: Poskromić Alpy, pojechać, zobaczyć, zwyciężyć... Taki był plan. Na miejscu okazało się, że jest to miejsce gdzie w ułamku chwili można doznać pełnej nirwany, motocyklowego haju. Jazda po przełęczach wysokogórskich jest jak podróż w wagoniku diabelskiego młyna. To miejsce by sprawdzić siebie, motocykl i nerwy, bo czasem to co jest za zakrętem jest jedynym pytaniem które przychodzi Ci do głowy. Nie zaczynaj tam swojej przygody z motocyklizmem. Jedź tam, jeśli masz już za sobą pewien etap motocyklowania. Nie masz na czym pojechać, nieważne. Jedź na czymkolwiek. Ludzie tam spotkani udowadniają, że nie jest ważne na czym tam dotrzesz. Ważne aby tam być i cieszyć się niepojętym pięknem pasm górskich szczytów oraz boskim doznaniem śmigania po świetnych asfaltach, ułożonych jakby z myślą o motocyklistach. To było dla mnie największym zaskoczeniem. Nie drogi. Nie stan nawierzchni. Nie wysokości podjazdów i strome zjazdy, nie w kółko powtarzający się znak: "Uwaga osuwiska skalne". Zaskoczyło mnie to, że w alpy, na przełęcze, wdrapuje się wszystko, co ma dwa koła. Rodzaj napędu dowolny. Od dwutaktów po czterosuwowe potwory i śmigające ogniem czerwone strzały miejscowych ducatisti, których nie warto gonić bo i tak nie masz z nimi szans.
Wehikuł czasu. To wspaniała okazja by podziwiać stare hondy, BMW, Ducati, klasyki, które już zdawało się, zniknęły z dróg, tam na alpejskich wysokościach łapią świeży dech zimnego powietrza w swoje cylindry i lśnią dzięki dbałości i trosce swoich właścicieli. Są tam stare Hondy CX, boksery, które śmieją się z upływu czasu... gdzieniegdzie modele bmw GS o kilka modeli wstecz. Wszystkie jak nowe, zadbane, świetnie spisują się na pogiętych trasach przełęczy.
Olga: Start do pierwszego punktu przelotowego - campingu po miejscowością Znojmo. Lecimy przez katowicką i porównujemy postępy prac drogowych od czerwca poprzedniego roku, kiedy to przyszło nam wracać ta trasą z Włoch. Postępów jak na nasze oko nie widać. Przez Czechy grzejemy już sobie spokojnie, raz po raz wylatując z krótkiego deszczu pod słońce. Gdy zaczyna się ściemniać gubimy drogę na Znojmo, nawigacja prowadzi nas na skróty przez głęboką wieś. Za to Camping Country wita nas garażem dla motocykli, country barem z zimnym browarem i okazuje się być bardzo przyzwoitym miejscem na odpoczynek dla naszych zmęczonych kości w dobrej cenie (około 23 Euro za pokój). Można tu nawet przesiąść się na rumaka z napędem na owies, na chętnych czekają w boxach Gira i Brandy. Nam tymczasem w drogę na naszym koniu ze stajni (trzech kamertonów) Yamaha. Z rana zahaczamy jeszcze na krótko o rynek miasteczka na kawę. Parkujemy za zakazem wjazdu, co by mieć moto na oku i ścina nas na widok policjantów, którzy przechodzą sobie powoli obok motocykla. Na szczęście ogarnęła ich chyba senna atmosfera tego niedzielnego poranka. Znojmo słynie ze swojego uroku, win oraz katakumb ciągnących się na powierzchni kilku hektarów pod miastem, które wykorzystywano do różnych celów - od spichlerzy, po miejsca tortur. Zaraz za miastem trafiamy na granice austriacką usianą gęsto parkami rozrywki. Tankujemy po czeskiej stronie, a potem prostą autostradą przez Austrię i Niemcy. Za Salzburgiem zjeżdżamy z autostrady na pierwszą przełęcz Achenpass i od razu widać, że jesteśmy na właściwej trasie - wszędzie dookoła aż roi się od motocykli. Jest to jedna z niższych przełęczy (941m), ale będąca jedną z wylotówek na Monachium, co w ten niedzielny wieczór decyduje o jej atrakcyjności. Mijamy jezioro Syvestensteinsee i dalej za drogowskazami na Eng podążamy do absolutnego końca trasy na dzień dzisiejszy, na którym znajduje się nasz pitstop.
Piotr: ENG. Miejsce na bezdech, zatka Cię jak tam dojedziesz. Motocyklowa przystań, dla każdego kto kocha piękne okoliczności przyrody z motocyklowym klimatem. Po minięciu szlabanu i uiszczeniu haraczu w wysokości 2,5 juro za wjazd, lecimy krętą asfaltową wstęgą poprzez zagajniki parku narodowego Karwendel. Ma się wrażenie, że właśnie podbijasz dziewicze tereny sawanny, a w tle górskie szczyty, bielone śniegiem jak babka cukrem pudrem. Bajka. Na samym środku doliny, otoczony z trzech stron skałami, hotel wita strudzonych motonitów. Za hotelem, wioska, jakby w niej zatrzymał się czas. Krowy, jak w Indiach, są tu najważniejsze. One dają materiał na wszelki wyrób regionalny, który aromatem serów dojrzewających kusi z daleka. Na miejscu wyrabia się sery o maści przeróżnej, dla smakoszy będące rozkoszą dla oczu i podniebienia. Klimat górskiej wioski, a przy tym, nie jest to skansen tylko żywa, funkcjonująca wioska z jej stałymi mieszkańcami prowadzącymi swoje alpejskie gospodarstwa. Aż trudno uwierzyć że to zachowało się w takim dziewiczym stanie, wciąż zamieszkane, otoczone majestatem górskich szczytów.
Olga: Porannej pobudce towarzyszą setki dzwonków. Krowy pędzą, a raczej są pędzone na halę, a my na trasę. Aby dostać się w okolice Insbrucka i nawinąć rundę dookoła Stubaier Alpen, skręcamy z pierwszego skrzyżowania w lewo na Wallgau (następny płatny odcinek przez park, gdzie zostawiamy kolejne 2,5 euro). W przydrożnych wioskach zwracają naszą uwagę liczne wielkoformatowe malowidła na ścianach domów - rządzi głównie tematyka religijna oraz ozdobniki. Wygląda to, jakby sąsiedzi prześcigali się wzajemnie w pomysłach na nowe dzieła, z coraz to większym rozmachem. Z autostrady A 12, zresztą całkiem fajnie położonej na wysokich estakadach, zjeżdżamy na równoległą do niej przełęcz Brennerpass. Napełniamy bak strategicznie po austriackiej stronie, zaoszczędzając na różnicy cen paliwa równowartość małego co nieco dla dwóch osób. Jakoś nie dane nam było niestety pokonać w całości tego odcinka, bo po kilku kilometrach natykamy się najpierw na jakieś skomplikowane zmiany organizacji ruchu, a potem już na całkowity zakaz przejazdu drogą i trzeba nam szukać wjazdu na autostradę. Wracamy z powrotem na przełęcz kilka kilometrów dalej, jednak prawdziwa frajda z jazdy czujemy dopiero za Sterzingiem na Jaufenpass. Droga zaczyna piąć się ładnie pod górę, a po bokach co rusz widać zasuwających ostro rowerzystów. Szczyt przełęczy znajduje się na wysokości 2094 metrów - w miejscu gdzie stoi tablica z oznaczeniem wysokości i nazwą przełęczy. Na niej właśnie przyklejamy naszą naklejkę/logo, dowód, że "tu byliśmy". Po tej przystawce czeka nas danie główne, w postaci Timmelsjoch, słynnego odcinka łączącego na powrót Austrię i Włochy. To imponująca sekwencja najprawdziwszych agrafek po wąskich i stromych pasach, na które tu i ówdzie spływa woda z górskich potoko - wodospadów, w chłodniejszych miesiącach zamarzając nieraz ponoć na nawierzchni. Jak na pierwszą tak wysoką przełęcz Alp, bo liczącą sobie 2509 metrów npm, jest ona dla nas niezłą przygodą, aż przyznamy się - skupieni na pokonywaniu kolejnych serpentyn zapomnieliśmy całkiem o zdjęciach. Nadrabiamy dokumentację na szczycie, po stronie północnej w widokiem na ciągnące się naszym śladem zygzaki, oraz wokół knajpy znajdującej się wokół wierzchołka. Tutaj nabyć można słynna oryginalna maść z sadła świstaków, przynoszącą ukojenie dla obolałych części ciała motocyklistów. Co prawda cena tego specyfiku (56 euro) potrafi przyprawić o ból głowy, choć środek jest na prawdę niezły i przez dalszą cześć podróży ratował w krytycznych momentach mój kręgosłup. Cykamy fotki, gdy obok dobija rowerzysta na sztywnych nogach i bezdechu, a za nim dwie Vespy.
Piotr: Vespy dotarły tam bez zadyszki i jak zapewniał właściciel jednej z nich, śmigali w górę ze średnią 40-50 km/h (dodam, że na naszej FJR średnia niewiele odbiegała w górę od ich wyniku - tam, po prostu, prędkość jest na drugim planie. Najważniejsze to idealnie złożyć się w zakręt i wtedy jest FUN! "Vespa is the best" - potakiwał chwilę temu poznany kierowca skutera, dodając, że jego moped cieszy się, skromnie mówiąc, 30-letnim stażem! Zatkało mnie na chwilę... Rzeczywiście, z daleka nie wyglądają te dwa egzemplarze zbyt współcześnie, ale nie wykazywały śladów zmęczenia. W zasadzie, ta przełęcz, z wszystkich przez nas odwiedzonych w czasie tej eskapady, wyszła na czoło jako najciekawsza i dostarczająca najwięcej wszelkich atrakcji. Technicznie dosyć wymagająca, widokowo hojnie serwowała przepiękne widoki alpejskich landszaftów. Żeby poczuć prawdziwy klimat górskiej wspinaczki na motocyklu i cieszyć się cudnymi okolicznościami otoczenia, ta przełęcz jest godna polecenia najbardziej ze wszystkich. Bardziej nawet od Grossglockner, której komercyjność pożera wszelkie resztki klimatu i motocyklowej przygody. Na Timmelsjoch można zobaczyć samych pasjonatów. Niestety, na zjeździe z przełęczy, po stronie austriackiej czeka nas niemiła niespodzianka w postaci bramek, które skutecznie wyczesują zasobność portfeli użytkowników tej asfaltowej przeprawy. 12 euro, płacimy najpierw my, potem dwóch znajomych na Vespach (dopadli nas na bramce, bo operator wyraźnie nie radził sobie z obsługą dwóch kierunków - wjazd/wyjazd) i kilku innych motocyklistów. Przegazówki małych silniczków zadziornych Vesp, zdawały się obudzić z letargu pana w okienku, który pozbawił nas wspomnianej sumy juro. Dalej już tylko miła kontynuacja agrafkowo-winklowa, ale już po austriackiej stronie. Z resztą, w czasie całej podróży, granice zdawały się mieszać jak w wielkim tyglu i już w pewnym momencie nie wiedzieliśmy czy jesteśmy po włoskiej czy austriackiej stronie Alp.
Olga: Zaraz za tablicą miejscowości "Soelden" jest skrzyżowanie ze światłami i skrętem w prawo na Oetztaler Gletscherstrasse najwyższą drogę alpejską osiągającą niebagatelne 2811 metrów. Już zapalaliśmy się na pokonanie tych 16 najwyższych kilometrów górskich, kiedy nasze zapały ostudziły zamknięte bramki wjazdu. Spóźniliśmy się o jakieś dwie godziny, no i chyba jesteśmy tutaj w dość nieturystyczne poniedziałkowe popołudnie. Wszystko opustoszałe: stacja kolejki, droga, szczyt gdzieś tam majaczy ponad nami. Więc z powrotem w dół, tak spokojnie krajówką ciągniemy do Oetz, gdzie odbijamy na prawo na Kuehtaisattel, która zgodnie ze swoją nazwą obfituje w różnego rodzaju bydło. Oprócz krów różnej maści dopatrzyliśmy się kózek, owieczek, a w pewnej chwili na samym środku jezdni zaprezentował się nam koń, w monumentalnej pozie jak do wielkiego dzieła z wodzem na grzbiecie. Trochę się zdezorientowaliśmy, ale jadący przed nami GS przesunął wolno tuż pod końskim nosem, więc również dyskretnie pociągnęliśmy za nim. Jest 20, gdy dobijamy na autostradę do Insbruka, a przed nami jeszcze co najmniej godzina drogi do Eng. Przybijamy od razu ładując się prosto na kolację, i tak mocno spóźnieni, w buciorach motocyklowych, rzucamy kurty i kaski na wypieszczone krzesła i z lekko podkaskowymi fryzurami oczekujemy łaskawości tegoż Gasthoffu. Ze zmęczenia trochę ciężko nam utrzymać pion, ale gdy opowiadamy o naszych dzisiejszych przebiegach nasz stan już nie budzi wątpliwości.
Następnego dnia wstajemy jeszcze wcześniej, aby zaliczyć Glossglokner, choć niektórzy rowerzyści ruszają z hotelu jeszcze przed nam (nie po raz pierwszy i ostatni przyznajemy szacun dla twardych bikerów rowerowych). Na parkingu dla motocykli także już się dzieje. Świeże górskie powietrze pozwoliło nam szybko zregenerować siły, mkniemy żwawo na miejscowość Zell am Ziller, która jest baza przełęczy Gerolpass z wodospadem lodowcowym o najwyższej wysokości w Europie 400 metrów. Ilość spadającej wody zależna jest ponoć od pory dnia i roku. To zjawisko można obserwować z miejsc widokowych na przełęczy, jak i ze ścieżki prowadzącej pod sam wodospad za jedyne 8 euro myta. Dalej ciągniemy już prosto do Mittelsill i tam odbijamy w lewo na Felbertauenpass. Na bramkach kupujemy łączony Kombiticket na tą przełęcz w komplecie z Grossglockenrem za 29 juro, na której to kombinacji zaoszczędzamy całe 3 jurasy. Trasa prowadzi przez ponad 5 kilometrowy tunel, po którym robimy przerwę na kawę.
Piotr: kiedy minęliśmy tunel (nie sądziłem, że podziemne 5 kilometrów może się tak dłużyć) widząc tuż przy drodze wielką tabliczkę: "WC", postanawiamy zrobić krótką przerwę na "okazyjne zdjęcia". W knajpce zastajemy Czecha, który od razu wali do nas poprawną polszczyzną i jest szalenie sympatyczny obrzucając nas darmowymi mapkami Alp dla motocyklistów. Siadamy przy stoliku, przy którym dosłownie przed chwilą zasiadali zacni stróże prawa. Chwilę przed nami, pozbierali się i dosiadłszy swoich (uwaga!) CBR 1100 XX czmychnęli w górę drogi w sobie znanym celu (polowania). Czy widzieliście policjantów w cywilu, na motocyklach? Tylko, że w cywilu były motocykle, nie policjanci, bo oni, od "zwyczajnego motocyklisty" odróżniali się jedynie swoistymi pagonami na rogach kołnierzy skórzanych kurtek. Jakieś tam insygnia władzy. Obaj byli podejrzanie identycznie ubrani. Natomiast ich CeBRy były najzwyklejszymi, nie odróżniającymi się od innych tysięcy CBR motocyklami! Zatem, będąc w Alpach na motocyklowych wojażach strzeżcie się pędzących XX-ów. Zło nie śpi!
|
Komentarze 5
Pokaż wszystkie komentarzeDobry reportage, moze napiszecie przewodnik.Chcialbym sie kiedys wybrac na miesiac w Alpejskie przelecze.Historia z gliniarzami przekonala mnie ,ze warto sie blizej przyjzec CB1100.
OdpowiedzDzięki za miłe słowa. Wyprawę w Alpy polecamy wszystkim motocyklistom. Wspaniałe przeżycie i super okazja do przetestowania swoich umiejętności, możliwości i wrażliwości na piękno natury. Co do przewodnika, to z nieoficjalnych źródeł wiem, że lada chwila pojawi się taka pozycja na rynku dokładnie opisująca 100 przełęczy alpejskich pod kątem turystyki motocyklowej. Super sprawa. Można składać zamówienia lub prośbę o informację o monecie wprowadzenia do sprzedaży na adres faraway@wydawnictwofaraway.pl. Należy też śledzić informacje na Ścigaczu na ten temat :) Pozdrawiam
OdpowiedzPięknie. Tylko dlaczego znowu jakaś wyprawa na fjr albo innym badziewiu uznanym przez bananową młodzież? Nieodzownym jest widać też kask szczękowy. Prawdziwi bajkerzy łykający kilometry bez ...
OdpowiedzCieszymy się, że zajrzał tu ktoś na prawdę ceniący prawdziwe wartości motocyklizmu i klimatu motocyklowej społeczności. Myślę, że odpowiedź na Twoje wszystkie pytania egzystencjalne zamyka się w jednym słowie: "muzeum". Może tam znajdziesz to wszystko czego dzisiaj brak Ci w otoczeniu? Orzeszek na czubku głowy - zamiast bezpiecznego kasku. Gumiaki - zamiast porządnych butów. CeZetek i Ws-ek (z całym szacunkiem dla ich spuścizny) - zamiast współczesnego motocykla. Może po prostu sam niezbyt jesteś przystosowany, lub po prostu za biedny aby poczuć to co inni? Może za mało picia? Bo sądząc z Twojej wypowiedzi to jest bardzo ważny element determinujący ocenę wartości przygody motocyklowej? Skoro już wspominasz o blues-ie, to można by posumować Twoją wypowiedź cytatem z pewnej piosenki: ".. po co czytać komentarze sfrustrowanych miernot...???"
Odpowiedz...to cytat z akurat rockowej piosenki :) Bezpieczne kaski, porządne buty, współczesny motocykl i cytat z bluesowej piosenki która w rzeczywistości jest rockowa. Jaki był Twój pierwszy motocykl? CB500? A może coś mocniej współczesnego? Orzeszek na czubku głowy zdecydowanie wolę - dla jasności Picie lubię/lubiłem szczególnie na dobrych zlotach których co raz mniej. Byłeś na jakimś? ...bez picia gorzały? Co do muzyki bluesowej którą kocham to akurat nie słyszałem nic o śpiewaniu o hondzie albo ducati.O Harley-u, Indianie... jak najbardziej, a to jak się pewnie nie domyślasz technologia ws-ki którą kocha cały świat za to że nie kojarzy się z bananowym gamoniem jeżdżącym w kasku tylko dlatego że jest bezpieczny :))))) Rozumiem że seks w gumieteż lepszy bo bezpieczniejszy albo jazda samochodem z przednim napędem i najlepiej z 20-stoma poduchami zamiast dopier..nia bokiem jakimś dzikiem ze szperą?
OdpowiedzRozumiem sentyment za starymi czasami - świat się zmienia, niestety. Jednak ocenianie ludzi po rodzaju kasku, który noszą może się czasem mijać z prawdą. Choć to właściwie miłe być zaliczanym do "młodzieży", gdy ma się te czasy już dawno za sobą :) Co do przymiotnika "bananowy" - jeśli wybór sprawdzonych kasków (od których przy spotkaniu z asfaltem wiele może zależeć) kwalifuje kogoś do grupy bananowców - trudno, jakoś to przeżyjemy. Tak się składa, że jakoś też żadne z nas nie pracuje w korporacji, ale nie uważamy sie przez to za gorszych lub lepszych - żadna praca nie hańbi. W sumie, to nie musielismy dzielić się naszą pasją na łamach ścigacza (i odbybylismy również wiele podróży, o których wie bardzo niewiele osób :), ale jeśli w ten sposób możemy pomóc ludziom, którzy planują podobne wyjazdy, w zebraniu informacji na ten temat, to dlaczego mamy tego nie robić? Dla zainteresowanych dodam, że druga część relacji powinna zawierać dokładne mapki tras alpejskich, które wybieraśmy z 100 tras opisanych w przewodniku dla motocyklistów (wydanie niemieckie). Jakkolwiek spontaniczne podróże bez zaplanowanej trasy są również piękne, to jednak niektórzy kultywują turystykę bardziej zaplanowaną, a literetura na ten temat w naszym kraju jest bardziej niż uboga. Dla wszyskich bikerów, niezależnie od rodzaju kasku i motocykla Bon Voyage
OdpowiedzCzy to że świat się zmienia oznacza ze mamy za nim gonić? Czy to nie jest przypadkiem tak że testy kasków przegląda ten kto czuje że może mu się to przydać (nie życzę rzecz jasna)? Jak to jest że motocykl w 100% ogarnialny, taki powiedzmy 70-80KM daje większą frajdę niż 150-200KM które są zwyczajnie nieogarnialne dla 99% bajkerów? Czy taki np. haras to szpan, a może chodzi o zapach, wibracje prawdziwego motocykla i to że pięćset koni nikomu normalnemu nie jest potrzebne no chyba że do lansu? Czy kardan, kutrka z membraną i owiewka przez którą nie czuć jazdy na motocyklu to właśnie to co rzeczywiście chcemy robić na dwóch kołach czy tylko popłynęliśmy w plastikowo-modny nurt użytkowników facebooka? http://www.youtube.com/watch?v=JHfcQhu5Htg&feature=plcp http://nf.e-net24.pl/www2008/glownar.htm
OdpowiedzWidzę, że któryś z Waszych "znajomych" średnio za wami przepada...
OdpowiedzZdaje się, że niektórzy dusza się w swoich frustracjach i kole ich w oko to, że inni mają porządne kaski czy współczesne motocykle. Z drugiej strony to smutne, że są tacy co zatrzymali się w zamierzchłych czasach i tą samą miara patrzą na innych odmierzając im porcje swojego jadu. Nic nie poradzimy na to, że ktoś jest rozczarowany światem. Mimo to pozdrawiamy i życzymy aby kiedyś posmakował wspaniałej przygody motocyklowej!
OdpowiedzFrustracje - tak. Kole w oko, nie. Smakowanie wspaniałej "przygody" motocyklowej trwa. Jad? Nie. Szczególnie dla osób publikujących ten artykuł. Zwracam uwagę jednak na kolejną przygodę na współczesnym motocyklu etc. Daje to młodym z niewyrobioną jeszcze opinią osobom taki oto obraz że jak chcę w alpy, to turystyk, a jak do np. mongolii to koniecznie GS idąć śladami pewnego szkocjkiego niedojdy motocyklowego z gwiezdnych wojen. To tyle.
OdpowiedzSuper zdjęcia i tekst. Czekam na ciąg dalszy. Olga? Co, to są za spodnie i kurtka i jak się spisywały?
OdpowiedzHejka, spodnie to niezły wynalazek firmy STR - odpinana mebrana i mozliwość odpiecia nogawek do kolan, ponoć niektórzy jeżdzą w nich nawet na snowbordzie, mega wygodne. Obydwoje z Piotrkiem kupilismy sobie ten sam model i jezdzimy w nich juz kilka lat. Kurka GRID po wpieciu obydwu membran (przeciwdesz i ocieplenie) wyglada już bardziej jak ludzik Michelin, ale daje radę.
OdpowiedzSwietne zdjecia. Tez zamierzam sie wybrac na podobna wyprawe. Mozesz cos wiecej napisac o tych spodniach? Model itp. Nigdzie nie moge znalezc na necie. Pozdrawiam
Odpowiedzmoro nie mogę znaleźć, ale jest ten sam model Lizard w czerni: http://netbiker.pl/produkt/spodnie-motocyklowe-str-lizard-czarne
OdpowiedzSuper, zdjęcia urywają tyłek...:)
OdpowiedzŚwietna wyprawa ja także wybieram się ale w przyszłym roku może zachacze o włoskie dolomity jeszcze:) pozdrawiam i czekam na drugą część:)
Odpowiedz