Bu³garia i Rumunia scramblerem. Piêknie, pysznie i gro¼nie [TURYSTYKA]
Plan był prosty - próbujemy dotrzeć do Stambułu zwiedzając rumuńską i bułgarską prowincję. Turecka straż graniczna uniemożliwiła nam osiągnięcie celu, ale dzięki niej znaleźliśmy czas na relaks w nadmorskim kurorcie.
Jak co roku, wraz z serdecznym przyjacielem Pawłem, wyjeżdżamy w różne części Europy. Fakt, że spotykamy się tak naprawdę tylko podczas naszych wyjazdów sprawia, że mamy o czym rozmawiać i nie chcemy się pozabijać już na drugi dzień.
Ciekawostką naszych podróży jest zawsze przedziwny zestaw jednośladów, którymi podróżujemy. Paweł trzyma się swojego maxiskutera jak poseł diety, ja zaś co roku funduję mu nowego towarzysza, którego zabieram na testy. Tym sposobem z Hondą SW-T 400 podróżował już Suzuki Burgman 650, Romet ADV 250, Suzuki GSX1250 oraz Suzuki V-Strom 1000.
W tym roku padło na Benelli Leoncino Traila - zgrabnego scramblera, który zbiera wśród kolegów dziennikarzy bardzo dobre opinie. Dogadałem się z importerem i byłem gotowy do drogi. Szkoda, że w ferworze przygotowań zapomniałem zorganizować wszystkie dokumenty podróżne, ale o tem potem.
Latamy bokiem
Chcemy za wszelką cenę uniknąć głównych szlaków tranzytowych w Rumunii. Głównie ze względu na potworny ruch, ale zamierzamy także odkryć mniej znane zakątki Rumunii. Pierwszy nocleg znajdujemy na samiutkim rynku w Satu Mare. Jednoślady bezpieczne, więc ruszamy na poszukiwania dobrego żarcia. Półgodzinny trekking po centrum kończy się w… kebabie. Niestety, każda knajpa czynna jest do 22. Jakby tego było mało, jedynym piwem z kija jest podły Heineken. Żadnego Ciuca, Ursusa, nawet Timisoariany… Przykre to.
Kolejnego dnia kierujemy się na Maramuresz. Po drodze tradycyjnie, odwiedzamy Wesoły Cmentarz (Cimitrul Vesel) w Sapancie. Kiedy byłem tutaj trzy lata temu, turystycznego bangladeszu było jakby mniej… Cóż, znak czasu. Jakimś cudem udaje nam się ominąć apokaliptycznie wyglądającą chmurę burzową. Widzimy jak dosłownie kilometr od nas wali piorunami w Bogu ducha winne miasteczko.
Przez Syhot Marmaroski jedziemy drogą nr 18 w stronę Vatra Dornei. Droga jest marnej jakości, ruch spory, więc podróż idzie powoli. Do Vatra Dornei docieramy pod wieczór i, po szybkich poszukiwaniach noclegu, meldujemy się w jakimś przyjemnym pensjonacie. Wreszcie możemy uraczyć się pysznym rumuńskim piwem Ciuc i przysmakami regionalnej kuchni.
Kanion nadzwyczaj fotogeniczny
Kiedy ostatnim razem odwiedzałem kanion Bicaz, uznałem go za jedno z najbardziej fotogenicznych miejsc, jakie kiedykolwiek widziałem. Postanowiłem wtedy, że przy najbliższej okazji odwiedzę go ponownie. Okazja nadarza się właśnie teraz - postanawiamy z Pawłem objechać jezioro Bicaz od wschodu, a następnie przejechać kanionem Bicaz w stronę Czerwonego Jeziora (Lacu Rosu).
Decyzja sprowadza na nas spore wyzwanie. Odcinek Vatra Dornei - Bicaz, choć na mapie, z powodu ciekawie wyglądającego przebiegu, wygląda imponująco, okazuje się prawdziwym torem testowym dla łazików księżycowych. Asfalt jest tak tragicznie pofałdowany, że już po kilkunastu kilometrach jazda zamienia się w średniowieczną torturę. Każdą kolejną muldę boleśnie odczuwam dosłownie wszędzie. Najbardziej martwię się o motocykl - w końcu to wyprodukowana w Chinach włoszczyzna.
Na szczęście moje obawy okazują się całkowicie płonne. Poza obluzowanym wspornikiem tablicy rejestracyjnej, Benelli Leoncino nie wykazuje najmniejszych nawet oznak zmęczenia. Uff. W sumie to właśnie po to go wziąłem - aby sprawdzić czy poradzi sobie na ekstremalnych (nie bójmy się tego słowa) rumuńskich drogach lokalnych.
Bicaz, jak przypuszczałem zachwyca mnie ponownie. Paweł nudzi się moim jeżdżeniem z jednego końca na drugi i jedzie w stronę Czerwonego Jeziora. Ja kilka razy pokonuję trasę kanionu (to parę km) i pstrykam pamiątkowe foty. Potem gonię Pawła, który już kopci faję nad jeziorem.
Po dość marnym posiłku w restauracji Panorama, gdzie keler kusi świeżą rybą, która okazuje się mrożonym padłem, ruszamy dalej. Trasa Lacu Rosu - Gheorgheni to jeden z najbardziej urokliwych odcinków naszej wyprawy. Piękne widoki na góry, ekscytujące zakręty, równy (w miarę) asfalt. Czego chcieć więcej?
Dzień kończymy w Branie, gdzie znajduje się jeden z najsławniejszych zamków Vlada Palownika - ogromna atrakcja turystyczna. Po krótkim rekonesansie meldujemy się w przepięknym pensjonacie Ana, w samym centrum miasteczka. Z nowo poznaną parą Polaków idziemy schłodzić się zimnym piwem.
Szczęście w Czuczurze
Kiedy Paweł zwiedza rano zamek, ja szukam czegoś, co mógłbym kupić jako pamiątkę córce. Okazuje się to zadaniem ponad siły. Na każdym z tysiąca stoisk są te same magnesy, długopisy, nalepki, plastikowe wampiry i inne zachwycające przykłady przemysłu pamiątkarskiego Chin. Odpuszczam sobie daremny trud. Jeszcze tego samego dnia, po pokonaniu nudnych jak obrady Sejmu drogach, przekraczamy granicę Bułgarii i meldujemy się w Warnie.
Miasto zaskakuje nas swoim bogatym wieczornym życiem, urzekającą architekturą, ale nade wszystko kuchnią, której mamy okazję próbować w polecanej przez znajomych podróżników restauracji Czuczura. Połączenie domowej rakii, sałaty pasterskiej, kofty, kebabczety i innych specjałów z ognia, wprowadza nas w absolutny dobrostan.
Rano robimy szybką przebieżkę po Pobiti Kamani - unikalnych skalnych kolumnach w pobliżu Varny. Miejsce jest tak surrealistyczne i oderwane od przemysłowego otoczenia, że aż trudno uwierzyć, że ktoś tych wszystkich skał tam po prostu nie nazwoził.
Z Warny ciśniemy na południe do przejścia granicznego z Turcją w Małko Tyrnovo. Droga jest w dobrym stanie, ale panuje tam potworny ruch - w końcu to czerwiec, a my jesteśmy na bułgarskiej riwierze. Kiedy mijamy Słoneczny Brzeg, sytuacja nieco się uspokaja i we względnym komforcie zbliżamy się do Turcji.
You shall not pass!
- Vous ne pouvez pas passer, vous n'avez pas d'autorisation de notaire - oznajmia mi bułgarską francuszczyzną turecki pogranicznik, kiedy dowiaduje się, że coś rozumiem w tym języku. Tego się obawiałem - nie zdążyłem wyrobić sobie upoważnienia notarialnego do korzystania z motocykla, więc nie wjadę. W końcu sprzęt nie jest moją własnością. W Unii i krajach ościennych zwykle tego nie sprawdzają - w Albanii i Bośni także byłem pożyczonym motocyklem i, choć miałem wtedy wszystkie papiery, nikt o nie nie pytał.
U Erdogana jest inaczej, tutaj wszystko musi się zgadzać. Pogranicznicy chodzą, pytają przełożonych, konsultują się telefonicznie. Nic z tego, nie mogę przejechać. Paweł długo się zastanawia czy nie jechać samemu, ale w końcu odpuszcza i decyduje się zostać ze mną. No i gitara, postanawiamy jechać do pobliskiego Carewa - kurortu skrojonego chyba tylko dla Bułgarów.
"Pobliskiego" to zdecydowanie słowo na wyrost. Choć przejście graniczne od Carewa dzieli tylko 60 km, trafiamy na najgorszą jak dotąd drogę na naszej trasie. Dziura na dziurze, podłużne uskoki, spękania, muldy i pozostały arsenał drogowych nieszczęść sprawia, że odcinek ten pokonujemy w nieco ponad dwie godziny. I tak uważam to za sukces, w kilku momentach byliśmy już tak wkurzeni, że chcieliśmy kogoś zabić.
Betonowe UFO
Dwa wieczory i cały dzień w Carewie okazują się rewelacyjnym pomysłem. Odpoczywamy, korzystamy z uroków Morza Czarnego i bułgarskiej kuchni. Jest miło, niedrogo i pysznie - polecam miejscowość, jeśli szukasz spokojniejszego niż Słoneczny Brzeg miejsca do odpoczynku.
Rano zawijamy się i ruszamy na kawę do Nesebyru - cudownego zabytkowego miasteczka, które znajduje się na liście Światowego Dziedzictwa Unesco. Z otwartymi ustami przemierzamy kolejne uliczki, żałując, że nie mamy ze dwóch dni, by tutaj posiedzieć. Niestety, czas zaczyna się kurczyć.
Cel - Buzłudża, przedziwny pomnik - budynek, będący kiedyś miejscem spotkań najwyższych władz partii komunistycznej. Bywali tutaj przywódcy wielu krajów demokracji ludowej. Wnętrze mogło poszczycić się jednymi z najpiękniejszych malowideł i mozaik ówczesnych czasów. Dziś to już tylko smutna ruina w niezwykłym kształcie betonowego UFO. Z bliska nadal robi jednak wrażenie i łatwo sobie wyobrazić jak wielkie znaczenie dla komunistycznych władz Bułgarii miała Buzłudża w czasach swojej świetności.
Z Buzłudży kierujemy się w stronę rumuńskiej granicy. Po drodze zatrzymujemy się a Gabrowie, w genialnej restauracji Strannopriemitsa. Tam, kosztując cudownych smaków bułgarskiej kuchni, staramy się dodać otuchy młodej kelnerce, która ma dziś swój debiut w tej roli. Planujemy nocować na terenie Rumunii, ale kiedy docieramy do promu, okazuje się, że dziś już nie pływa. Szybko znajdujemy miły pensjonat i, uciekając przed ofensywą komarów, relaksujemy się zimnym piwem.
Urwany film
Naszym kolejnym celem jest Transalpina, która okaże się początkiem kłopotów. Ale teraz korzystamy z niewielkiego ruchu i gładkiego jak stół asfaltu. Śmigamy pod górę to w prawo, to w lewo upajając się widokami, przeciążeniami i niesamowitą frajdą. Gdzieś na przełęczy Urdele raczymy się górskim przysmakiem regionu. Bulz to kulka z kaszy kukurydzianej, wewnątrz której znajduje się owczy ser i boczek. Kulkę zawija się w folię aluminiową i grilluje.
Kiedy za Obarsia Lotrului wjeżdżamy na drugą, leśną część Transalpiny, orientuję się, że dzieje się coś złego. Coraz trudniej mi się oddycha, ale składam to na karb wysokości i zmęczenia. Niestety, po kilkunastu kilometrach jestem zmuszony się zatrzymać. Zsiadam, zdejmuję kask, kładę się na ziemi i… urywa mi się film.
Budzą mnie rumuńskie głosy, mam nadzieję, że to nie rumuńskie anioły, bo w planie mam jeszcze pożyć. Na szczęście to Claudia z mężem - zatrzymali się widząc, że ktoś leży przy drodze jak trup. Wzywają karetkę, którą wkrótce potem jadę do szpitala. Paweł w tym czasie organizuje akcję ratunkową dla motocykla, w której także pomagają Claudia z mężem.
Po całej nocy badań w dwóch szpitalach, gdzie poznaję najpiękniejsze Rumunki, jakie w życiu widziałem, okazuje się, że jestem zdrowy jak byk, a utrata przytomności była wynikiem zatrucia. To zapewne ten bulz z Urdele. Co ciekawe Pawłowi nic nie jest.
Słaby jak notowania partii Razem ruszam z Pawłem w dalszą drogę. Mojego przyjaciela ugościł Mircea Todescu z Casa Iris w Petresti. Polecam wszystkim to miejsce - tuż przy Transalpinie, świetne warunki i niedrogo.
Ze względu na moje ogólne osłabienie, lecimy w stronę Polski tranzytem. Jedynie na Słowacji decydujemy się jechać dłuższą, ale piękniejszą drogą przez przełęcz Certovica, Liptowski Mikulasz i Zuberec. Nie potrafię sobie odmówić tych słowackich dróg…
Podróż z przygodami. Do Turcji mnie nie wpuścili, na Transalpinie fiknąłem. Można by powiedzieć, że impreza się nie udała. Otóż nie - każda podróż przynosi nowe doświadczenia i emocje. Ja odkryłem Bułgarię, która pełna jest boskich smaków i ciekawych miejsc. Poznałem co znaczy minimalistyczna wyprawa scramblerem. Przeżyłem przygodę, a to przecież najważniejsze w podróży.
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze