Rumunia na egzotykach. Transalpina, Transfogaraska i s³ynne zamki
Żyjemy w świecie stereotypów. Mimo że czasy komunizmu dawno już przeminęły, wciąż nie możemy się od nich uwolnić. Takim stereotypem dalej jest Rumunia, która wielu z nas kojarzy się z ubóstwem, zacofaniem, brakiem dróg i dzikimi psami… Inny stereotyp: europejskie i amerykańskie motocykle się psują, zamiast jeździć. A nasza ekipa cały czas temu przeczy!
Rumunia to od lat obowiązkowy punkt do zaliczenia na mapie najlepszych motocyklowych tras świata. Tak i my z chłopakami z Unique Bikers WDC musieliśmy ją zdobyć po objechaniu Chorwacji, Włoch, Węgier, Słowenii i Czarnogóry. Nasza ekipa od lat skupia egzotyczne motocykle - Benelli, Moto Guzzi, Buell, Cagiva itd. I nie traktujemy ich jak eksponaty do salonu, tylko pełnokrwiste maszyny.
Tuż przed samym wyjazdem nasz rumuński skład końcowy wyglądał następująco: Chylo - Moto Morini 1200 Corsaro, Melon z Basią - Triumph Speed Triple 955i, Małasz - Buell XB 1125CR, Kuki - Aprilia RSV1000R Factory i Dratewka - Buell XB12 Lighting.
Plan był prosty - lecimy na 5-6 dni szybkim tempem w część centralną i przede wszystkim zaliczamy dwie najważniejsze drogi w Rumunii czyli Transfogaraską i Transalpinę. Do tego dwa zamki - Draculi w Branie i Braszów, może uda się coś jeszcze…
Dzień wyjazdu
Wyjeżdżamy w poniedziałek, 20 sierpnia, z samego rana z Wadowic… Bagaż minimalny, namiotów brak, bo nastawiliśmy się od początku na kwatery. Przeciwdeszczówki, trochę narzędzi, trytytek i taśmy na wszelki wypadek, w końcu przecież jedziemy egzotykami… Pogoda na starcie dopisała wyśmienicie. Założone 780 km na ten dzień lecieliśmy w pełnym upale, zwłaszcza przez Węgry. Pierwszy dłuższy postój zrobiliśmy tuż za granica rumuńską, w mieście Oradea. Miasto brudne, brzydkie, wszyscy trąbią z każdej strony, trzeba uważać… Nie takiej Rumunii oczekiwaliśmy...
Na środku jakiegoś osiedla, żywcem wyjętego jakby z Sosnowca, był McDonald, gdzie na chwilę przystanęliśmy. Obsługa po angielsku nie potrafiła powiedzieć ani słowa. Nie odstraszyło nas to, polecieliśmy dalej w stronę Devy. Od znajomego, który w tym samym czasie przemierzał Rumunię, dowiedzieliśmy się, że on ominął tę drogę, bo jest na niej remont… Pomyśleliśmy "ojej, jakieś światła, wymijanka i tyle". Na zegarach już 17.00 (w Rumunii jest godzina do przodu). Mijamy cygańskie pałace i droga zaczyna się piąć ku górze, zacieśniając winkle przez małe wioski. Bajka! Aż tu nagle znak z napisem "remont". Jeśli wydaje wam się, tak jak nam, że wiecie co to znaczy, to jesteście w błędzie... Tu wyglądało to tak, jakby ktoś wysadził drogę w powietrze dynamitem! Nieraz nie miała nawet szerokości jednego pasa, a ruch na niej niemały i, o dziwo, sporo polskich rejestracji. I tak na przemian - asfalt nówka, za chwilę motocross. W końcu Melonowi od tych wybojów pociekł olej z plecaka i zrobiliśmy postój w tym kurzu. Od razu zebrały się koło nas słynne "dzikie psy", ale wyglądały bardziej, jak żebrzące za czymś do jedzenia, niż chcące nas zaatakować drapieżniki…
Nie mając ze sobą już nic do picia udaliśmy się dwa zakręty wcześniej, gdzie siedział dziadek z babuszką przy stoliczku w cieniu. Postanowiliśmy zagadać o wodę. Owszem, butelek na stoliku sporo, ale wszystkie napełnione narodowym bimbrem! Gość był w stanie sprzedać nam 4 butelki za 10 zł, ale wody nie miał, z językiem też braki. Nagle zatrzymaliśmy jakiegoś Polaka w nowej S-klasie. Obdarował nas colą i wodą uprzedzając, że tego remontu jest jeszcze 20 kilometrów.
Na szczęście po remontowanym odcinku objawiła nam się świetna nowa droga, pełna winkli, aż do samej Devy, jako wynagrodzenie. Po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy nocleg na wylocie z miasta u jakiegoś wulkanizatora... Cena śmieszna, a pani uprosiła nas, żeby motocykle stały na widoku do drogi dla gapiów, po czym oświetliła cały budynek czymś na wzór lampek na święta, obiecała że nic im się nie stanie, bo pilnuje i wskazała najbliższy market. Tego dnia nic nam nie było więcej trzeba.
Śladem Ceaucescu…
Drugiego dnia pogoda znów bajka, pełni sił po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku pierwszego celu - trasy Transfogaraskiej, jednej z najpiękniejszych dróg na świecie, zbudowanej w trudach na rozkaz ówczesnego dyktatora. Droga do celu przebiegła nadzwyczaj sprawnie, dobrymi asfaltami oraz kawałkiem nowej autostrady i po 170 kilometrach stajemy w Cartisoara, u podnóża Karpat - na początku legendarnej trasy.
Już tu góry robią wrażenie. Do tej pory motocyklistów było jak na lekarstwo, a tutaj spotykamy ich masę, w tym sporo polskich ekip. Wszyscy tankują, bo przez najbliższe 150 km stacji nie będzie. Droga początkowo prowadzi przez lasy, powoli wspinając się w górę. Asfalt ma już swoje lata świetności za sobą, ale nie ma dramatu. Nasze sportowe zawieszenia nie są tu jakimś nadużyciem. Nagle ruch się korkuje a my stajemy pod legendarna tablicą z napisem "Transfagarasan Deschis"…
Atmosfera przypomina tę z naszego Zakopanego - masa turystów, korek i stacja kolejki górskiej na szczyt. Szybka fotka i lecimy w górę. Temperatura spada, wilgoć rośnie, ruch się rozrzedził, zakrętów coraz więcej. Co chwila stajemy na fotki.
Monumentalizm Karpat i finezja poprowadzenia drogi niczym przez Kasprowy robią na nas ogromne wrażenie. Baśniowej aury dodaje okalająca szczyty wieczna mgła, ogromne stada wypasanych owiec i chlapiące na drogę, spadające górskie potoki oraz niezliczona ilość serpentyn widzianych z góry.
Na szczycie oczywiście ruch znowu się korkuje, ale tutaj kochają motocyklistów i wszyscy rozsuwają się udrożniając nam przejazd. Całą drogę ludzie nam trąbią i do nas machają. Później przejeżdżamy przez najdłuższy nieoświetlony tunel wyryty w skale, tuż pod szczytem. Czuć, że jedziemy po mokrym, a widoczność jest na poziomie hard, ale ekscytacja miesza się tu z ostrożnością. Światło dnia w końcu wieńczy nam wyjazd z tunelu i naszym oczom ukazuje się dalsza część trasy, której na fotkach nie widzieliśmy nigdy...
Droga dość stromo idzie w dół, nie mniejszymi serpentynami niż wcześniejszy podjazd, oferując nam jednak niespodzianki w postaci stojących sobie za zakrętami osłów i krów na środku jezdni! W oddali widzimy również pierwsze czarne chmury - i jak się później okazało, jedyne przez cały wyjazd.
W lekkim deszczyku przemierzamy brzeg ogromnego jeziora Lacul Vidraru, które na końcu zwieńczone jest największą tamą w Europie. Betonowy moloch robi wrażenie, tak jak ogromna reklama Ceresitu na nim… Deszcz ustaje bezpowrotnie, niebo odbija się w jeziorze, ale okazuje się, że mamy małą awarię - Melonowi w Triumphie poluźniły się śruby zabieraka od felgi, do których dostęp jest utrudniony. Uznaliśmy, że naprawimy to na spokojnie na noclegu, zjechaliśmy dalszą częścią trasy, przez piękne lasy do miasteczka Arefu i od strzału znaleźliśmy nocleg tuż obok knajpy w której nocowało trio z… Top Gear w 2009. Jedzenie wyśmienite i świeże, zwłaszcza ich rodzime kluski kukurydziane z gulaszem, do tego wifi, i wszyscy mówią po angielsku. To nam sie podoba!
Po kolacji i piwie (dostępny rozmiar XL) zabraliśmy się za naprawę, ale tuż po rozbiórce okazało się, że śruby się nie wykręciły, a urwały z zabieraka... W nowszych Speed Triple’ach jest już inne rozwiązanie, widocznie w fabryce znali ten problem. Bez spawarki się nie obejdzie, ale właścicielka pensjonatu szybko załatwia nam miejscowych mechaników, którzy mimo nocy pomagają nam i to jeszcze nie chcąc absolutnie nic za pomoc! Po naprawie kończymy z nimi na pogawędkach przy whisky.
Drakuli zamki dwa
Rano plan turystyczny na trzeci dzień. Stwierdzamy, że na spokojnie zwiedzimy prawdziwy zamek Drakuli, czyli Cytadela Poenari, do którego ruin prowadzi aż 1480 schodów, a później pojedziemy pod turystyczny zamek Bran. Niestety, gdy podjechaliśmy do podnóży zamczyska okazało się, że wejście na niego odbywa się wyłącznie 2 razy dziennie, o 10.00 i 15.00, o czym nas nikt nie poinformował na miejscu wcześniej, a przyjechaliśmy 10.30... Stwierdziliśmy, że pakujemy się i lecimy od razu w stronę Bran, ale za to ciekawszą widokowo drogą.
Nie zawiedliśmy się, znowu piękne winkle przez góry. Drugi zamek to turystyczna wizytówka Rumunii. Wprawdzie Wlad Palownik (Drakula) przebywał tu raptem 2 tygodnie, jednak przez strzelistą budowę to właśnie ten majestatyczny budynek reklamowany jest jako zamek słynnego hrabiego… W całym miasteczku króluje "wampirzy" wizerunek. Sam zamek nic specjalnego, przypomina ten nasz z Niedzicy i oczywiście najciekawsza opcja zwiedzania jego podziemi jest srogo płatna.
Bez zastanowienia uderzamy w kierunku Braszowa - pięknego, dużego, starego miasta, nad którym góruje ogromny napis w stylu tego z Hollywood… Tutaj po raz pierwszy spotykamy się z problemem znalezienia noclegu, ale aplikacja booking nie zawodzi. Udaje nam się wynająć apartament w samym sercu starego miasta, z garażem na motocykle, wszelkimi udogodnieniami, jak wanna z masażem i to jeszcze od rumuńskiego motocyklisty. Noc upłynęła pod znakiem zwiedzania miasta i tutejszych knajp.
Ogień na tłoki
Czwartego dnia pobudka była cięższa niż zwykle. Na spokojnie dochodząc do siebie, zeszliśmy do garażu skontrolować motocykle przed wyjazdem. Niestety, okazało się, że niektóre spawy w feldze Melona puściły i nie obejdzie się znowu bez naprawy. Koło ma za dużo luzu do dalszej sprawnej i bezpiecznej jazdy. Właściciel użyczył nam swojej szlifierki i z racji, że w trasie trzeba sobie radzić pomysłowością, kupiliśmy śruby i wycięliśmy dystans z kawałka panelu podłogowego, który będzie blokował wypadanie śrub z zabieraka…
Godzina była już 15.00, a chcieliśmy przejechać 300 km, jak najbliżej ostatniego celu - Transalpiny. Trasa biegła najpierw jedynką, wzdłuż pasma Karpat, między wioskami, miasteczkami i zamkami na wzgórzach. Temperatura zelżała, a asfalt to typowa, szybka krajówka, czyli coś, co nasze streetfightery lubią.
Następnie odbiliśmy na siódemkę - piękną drogę wijącą się brzegiem rzeki Aluta, przypominającą nasza Dolinę Popradu. Droga biegnie równolegle do znanych dwóch największych tras i jest również warta odwiedzenia. Często biegnie wiaduktami i zboczami, stacji benzynowych sporo, pensjonatów, kąpielisk też, ale niestety również policji… Tyle, że policja w Rumunii jeździ starymi Daciami Logan i motocyklistów raczej nie ściga… Często sami dają sygnał, by ich wyprzedzić…
Po drodze napotykamy również grupę rumuńskich motocyklistów na sportach. Z miasta Ramnicu Valcea, nie oszczędzając maszyn, kierujemy się pod osłoną nocy na Novaci, gdzie zarezerwowaliśmy sobie już nocleg. Nagle Melon daje sygnał, że coś się dzieje… Sprawdzamy na poboczu, w ciemności, że chyba nasz panelowy dystans się przypalił i więcej niż 80-100 km/h nie pojedzie. Wtem z impetem zatrzymuje się koło nas wielkie X5 - wygląda groźnie - i z okna pyta nas Rumun, jak może nam pomóc? Taka właśnie miła ta rumuńska gościnność!
Około 22.00 docieramy do celu, gdzie piękna młoda właścicielka oznajmia, że jest dla nas gorąca kolacja, jeśli mamy ochotę, a w jadalni czeka na nas lodówka z piwami, do tego basen w ogrodzie, stół do ping-ponga i rowery… Decydujemy, że zostajemy dwa dni, by na spokojnie Melon ogarnął koło do porządku i aby bez bagaży móc poszaleć na najwyżej prowadzonej drodze Rumunii!
Niespodzianek nie koniec
Piątego poranka Dratewka stwierdza, że rumuńskie jedzenie już mu zbrzydło i jedzie do miasteczka do sklepu, zabierając na plecaka Melona, by kupić razem jakieś części ułatwiające nam naprawę. My zostajemy na pysznym śniadaniu w pensjonacie, ale nie delektujemy się nim długo. Dratewka w miasteczku jadąc w korku miał drobną stłuczkę z "lokalesem", centralnie przed komisariatem policji. Okazało się, że po niefortunnej wywrotce Buell doznał pęknięcia pokrywy sprzęgła, w skutek czego puścił cały olej. Teraz felga Melona to pryszcz…
Uznaliśmy, że my według planu lecimy na Transalpinę, Melon w tym czasie naprawi koło, a Dratewka będzie montował z Polski transport. Innego wyjścia nie ma. Obładowani w kamerki ruszyliśmy na podbój Transalpiny która właśnie startuje od Novaci - droga wspina się stromo w górę, zabudowania znikają po chwili, każdy kolejny zakręt jest coraz lepszy, a asfalt prawie nowy! Na to czekały nasze maszyny i my!
Trasa jest całkowicie odmienna niż Transfogarska, widokowo góry Parang przypominają nasze Bieszczady, ale są nieporównywalnie wyższe, droga wije się samymi szczytami, co jakiś czas znikając w chmurach. Bajka! Mija nas kawalkada kilkunastu Porsche (oj ta biedna Rumunia…), ludzie znowu machają, usuwają się, robią nam fotki, a my skupiamy się na każdym zakręcie, tylko co chwilę stając na odpoczynek i by napawać się widokami. Tutaj widoczność w zakrętach jest świetna, nie ma drzew, ani ostańców skalnych, za to w niższej partii mnogość owiec, krów i osłów potrafi przytłoczyć.
Paliwo dość szybko nam się kończy, więc wracamy z powrotem na relaks w basenie i swojski obiad. Ustalamy wspólnie z chłopakami, że najlepiej, by oba motocykle wróciły na lawecie - raz, że będzie taniej, a dwa, każdy patent na feldze Melona zagraża bezpieczeństwu wracania wybojami i autostradą przez Węgry. Na szczęście kumpel z Wadowic wyjechał zaraz po telefonie, więc zabierze chłopaków chwilę po nas, następnego dnia.
Wnioski po powrocie
Szóstego dnia wstaliśmy we trzech o 6.00 i po cichu wyruszyliśmy tak, by nie pobudzić całej wioski. Mieliśmy do zrobienia 1150 km. Wstępny plan zakładał zrobienie ich za jednym strzałem, jeśli warunki pozwolą. Wschód słońca na Transalpinie to kolejne doznanie, które trzeba przeżyć. Po za osłami i krowami żywej duszy dookoła, żadnej chmurki, ani mgły, wszystko wygląda inaczej, niż poprzedniego dnia.
Po zjeździe robimy szybki postój na ogrzanie i śniadanie przy jeziorze Barajul Lacului Oasa, gdzie para leci nam z ust. Ku naszemu szczęściu, mimo tak wczesnej pory, stragany i budki z kawą są już tu otwarte. Następnie kierujemy się na Arad dość kiepską drogą, upał już doskwiera… Później przez Węgry autostradą z postojem na obiad i na Bańską Bystrzycę drogą, którą szaleli polscy piraci drogowi w superautach, na szczęście jeszcze przed ich "wyczynem", także policji nie uświadczyliśmy...
Droga leciała szybko, do Wadowic zawitaliśmy już o 21.00, bez wielkiego zmęczenia, natomiast "laweciarze" pojawili się na miejscu o 2.00 w nocy.
Po różnych krajach, w których byliśmy, Rumunia skradła nasze serca. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że zawitamy tu na pewno jeszcze nie raz. Kraj jest piękny, sporo do zobaczenia, ludzie życzliwi i pomocni, w miasteczkach zawsze wiele osób mówi po angielsku, paliwo mają bardzo dobre i tylko trochę droższe jak u nas, natomiast jedzenie, czy noclegi - tańsze. Cały czas mówię tu o centralnej części Rumunii.
Drogi są albo nowe albo nie ma ich wcale (chyba, że mamy enduro). Oczywiście w ogromnej mierze przeważają te dobre, autostrada też jest i na razie za darmo, ale szkoda na nią uroku rumuńskich wiosek. Kraj ten kocha motocyklistów, może dlatego, że nie ma ich tam dużo, policja była przyjazna, jakieś dzikie psy są, ale więcej spotkaliśmy osłów i krów…
Przelotowa autostradą wynosiła 180 km/h, spalanie średnio wahało się tak: Morini ok. 8 l, RSV 6 l, Buell CR 6,5 l, Buell Lighting 4,5 l, Triumph 6,5 l. Bagaż wystarczy minimalny, nawet jak pada jest tam ciepło. Mimo, że sam wypad był tani, przestrzegamy przed węgierskimi fotoradarami… Nam przyszły fotki i to nie z autostrad, gdzie sobie nie oszczędzaliśmy.
Melon zaraz po powrocie kupił nowe koło z wahaczem, a Dratewka dekiel silnika, bo my jazdy jeszcze nie kończymy…
Zapraszamy do śledzenia naszego facebooka i do zobaczenia na trasie!
Komentarze 1
Poka¿ wszystkie komentarzeRemontowany odcinek to trasa E79? te¿ tam utkn±³em jak robi³em podobn± wycieczkê do Waszej w czerwcu 2017. My¶la³em ¿e przez rok siê z tym uporaj±, ale widzê ¿e jednak nie dali rady. Ale jak ju¿ ...
Odpowiedz