W¶ród gajów oliwnych i winnic. Samotna wyprawa motocyklem do Chorwacji
Ta relacja miała dotyczyć zupełnie innej wyprawy - moim celem była samotna podróż do Rumunii i zaliczenie najsłynniejszych tamtejszych tras, czyli 67C Transalpiny i 7C Transfogarskiej. Wyszło inaczej, kto wie czy nie lepiej.
Smaczku całej eskapadzie miał dodać fakt, że byłby to mój pierwszy motocyklowy wyjazd. Do tego samotny i zagraniczny. Brzmi jak porywanie się z motyką na słońce, ale jak to się mówi "sky is the limit".
Destynacja uległa jednak zmianie na godziny przed wyruszeniem w trasę. Po prostu sprawdziły się najgorsze z możliwych prognoz - wschodnie Węgry i właściwie cała Rumunia były jednym wielkim ogniskiem burzowym. Sytuacja taka miała trwać cały tydzień (i tak faktycznie było).
A że nie jestem typem globtrotera-masochisty to szybko postanowiłem obrać inny kierunek… może Chorwacja? Tak! Deficyt rumuńskich gór niech wynagrodzą mi adriatyckie plaże!
Zmieniła się zatem trasa, ale nie zmieniły cele: doszlifować swoje motocyklowe umiejętności, zobaczyć jak najwięcej i dobrze się bawić
O godzinie 7:00 wyruszyłem z Krakowa, po dwóch godzinach jazdy przekraczam czeską granicę. Choć autostrady w Czechach są dla motocyklistów bezpłatne to jednak staram się ich unikać. Wiadomo, że dużo więcej frajdy daje pokonywanie mniej ruchliwych dróg, których asfalt tu i ówdzie zmienia kierunek.
Jako że nie miałem żadnego konkretnego planu zwiedzania, ani zarezerwowanych noclegów, mogłem dowolnie rozporządzać swoim czasem i wedle własnego widzimisię obierać azymut.
Pewien znajomy opowiadał mi kiedyś, że warto odwiedzić czeskie Lednice i tamtejszy pałac.
Dlaczego nie! Miejscowość znajduje się niedaleko trójstyku Czech, Austrii i Słowacji, więc wpisuje się idealnie w moją trasę.
Przemierzyłem więc leniwie 250 km jadąc pomiędzy rozległymi czeskimi polami i to co zobaczyłem warte byłoby przemierzenia kilkukrotnie dłuższego dystansu.
Pałac robi ogromne wrażenie! Świetnie utrzymana budowla otoczona jest olbrzymim ogrodem i kompleksem parkowym. Ciągnące się wzdłuż stawów i drzew ścieżki prowadzą do kilku bardzo ciekawych miejsc, jak np. wysoki na 60 metrów minaret.
Co bardziej romantyczni mogą zwiedzić cały kompleks kursującymi co jakiś czas statkami.
Pech chciał, że odwiedziłem to miejsce w poniedziałek, kiedy wnętrza pałacu są niedostępne dla turystów. No cóż, będzie zatem pretekst, żeby pojawić się tu ponownie.
Po sąsiedzku znajduje się miejscowość Mikulov, której punktem charakterystycznym jest górujący nad miasteczkiem zamek.
Krótkie 15 km trasy wiedzie przez piękne pagórki i uprawy winorośli (trunek z tego regionu jest chlubą Czech).
Warto wpaść tu choćby na kawę, żeby móc rozkoszować się piękną panoramą.
Wiem, że dziś już nie będę w stanie dotrzeć do stolicy Chorwacji, którą obrałem za pierwszy cel, postanawiam więc maksymalnie przybliżyć się do Zagrzebia i znaleźć jakieś miejsce na nocleg.
W tym miejscu muszę zaznaczyć, że wziąłem ze sobą namiot. Co prawda miał mi on służyć w sytuacjach awaryjnych, ale wpadł mi do głowy pomysł, żeby korzystać z niego nieco częściej. Może co drugi nocleg spędzać w ten sposób… a czemu by nie biwakować "na dziko"? Tak, nakręciłem się na ten pomysł.
Szybkie rozeznanie wskazało, że ewentualne mandaty za nielegalne biwakowanie w Austrii są horrendalne, dlatego obrałem kierunek na Węgry (wszak w razie ewentualnej wizyty służb mundurowych powinienem jakoś się dogadać z naszymi bratankami).
Niedaleko miejscowości Fertőhomok skręciłem w pierwszą lepszą szutrową ścieżkę i już po ciemku, na skoszonej łące pomiędzy balami siana, rozbiłem namiot.
Nie chciałem nikomu robić kłopotów swoim noclegiem, więc o 6:15 zabrałem się do zwijania obozowiska. Po 20 minutach nie było po mnie śladu.
Czas zatem odwiedzić Zagrzeb!
Trasa prowadząca do stolicy jest bardzo przyjemna, w oddali pokazują się piękne góry, wydaje się, że temperatura wzrasta niemalże z każdym przebytym kilometrem.
Niestety złapała mnie krótka, ale intensywna ulewa. Pech chciał, że akurat wtedy jechałem fragment autostradą i nawet nie miałem jak ubrać się w przeciwdeszczówkę. Szczęście natomiast mi dopisało, bo za kilka minut wjechałem pod bramki, żeby zapłacić za przebyty fragment trasy. Widząc, że deszcz jeszcze się nasilił, na migi wynegocjowałem z miłą panią "z okienka", że przeczekam najgorszy czas gdzieś pomiędzy bramkami. Uff! To był strzał w 10!
Po 20 minutach mogłem ruszać dalej. Nie był to natomiast koniec przygód tego dnia.
Będąc już w Zagrzebiu i skręcając w jakąś boczną uliczkę, uchyliłem nieco szybkę kasku.
Na liczniku może miałem 30-40 km na godzinę. I właśnie w tym momencie w moje oko wleciał jakiś owad. No jak pech to pech!
Zdarza się…przetarłem oko rękawicą i pojechałem dalej. Dopiero na stacji benzynowej, spoglądając w lustro, zorientowałem się, że fragment natręta wcale nie chce opuścić mojej gałki ocznej, powodując przy każdym mrugnięciu nieprzyjemne doznania. Niby nie wpływało to na widzenie, ale dyskomfort był znaczny.
Wiedziałem już, że czeka mnie bliższy kontakt z chorwacką służbą zdrowia.
Zestaw: karta EKUZ + ubezpieczenie podróżne sprawdziły się w 100%. Po krótkim telefonie do ubezpieczyciela ustaliliśmy, że w Zagrzebiu udam się do najbliższego SORu (podesłali mi smsem adres placówki). Co prawda angielski nie był znany nawet w najmniejszym stopniu paniom z recepcji szpitala, ale niezawodny językowy konglomerat polsko-rosyjsko-migowy pozwolił mi się jakoś porozumieć.
Zabieg trwał 2 minuty, ulga była natychmiastowa.
Zmęczony oczekiwaniem w szpitalnej poczekalni znalazłem na bookingu pokój. Serdecznie polecam Hi Hostel Zagreb. Za 50 złotych oferują nocleg w samym sercu miasta, a do tego za darmo pozwolili mi zaparkować motocykl na ich wewnętrznym dziedzińcu.
Sam Zagrzeb prezentuje się świetnie. To nowoczesna stolica, której zabytkowe centrum oferuje mnóstwo atrakcji. Oczywiście prym wiodą budowle sakralne, w znakomitej większości zbudowane z lokalnego, białego kamienia. Do tego niezliczona ilość restauracji, barów i knajpek.
Warto zatrzymać się w nich na chwilę, zjeść coś lokalnego i spróbować chorwackiego piwa lub wina.
Następnego dnia wyruszyłem do Rijeki. Za miejscowością Karlovac rozpoczynają się piękne, kręte drogi wiodące raz wąwozami pośród lasów, a raz szczytami, dzięki czemu możemy podziwiać piękną, górską panoramę.
Sama Rijeka niestety nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak prowadzące do niej drogi. To miasto przemysłowe, dla mnie nie mające takiego klimatu jak Zagrzeb, nie wspominając nawet o mniejszych miasteczkach Istrii.
Niemniej byłem już tak głodny morza, że nie mogłem sobie odmówić zatrzymania się chociaż na kwadrans na miejskiej plaży.
Postanowiłem jeszcze dziś dotrzeć do Puli, jednego z piękniejszych miast Chorwacji, szczycącego się pochodzącym z 2 wieku .p.n.e rzymskim amfiteatrem.
Była to zdecydowanie najpiękniejsza trasa jaką przyszło mi pokonać podczas tej wyprawy. Pierwsze 50 kilometrów prowadzi wzdłuż skalistego wybrzeża. Z prawej strony góruje nad tobą kilka metrów białych skał, z lewej kilkanaście metrów niżej o klify obija się błękitna woda.
Jeśli do tego dodamy idealnie równy asfalt to staje się to wspomnieniem, do którego każdy motocyklista będzie wracać.
Pula to piękne, zabytkowe miasto, w którym warto zatrzymać się choć na chwilę. Amfiteatr robi ogromne wrażenie. Do teraz odbywają się w nim różne imprezy, a może pomieścić aż 5000 osób. Miałem to szczęście, że akurat tego wieczoru koncert grali w nim Foo Fighters więc załapałem się również na nieco dobrego rocka.
Skoro co drugą noc miałem spędzić w namiocie, to w Puli wypadała akurat kolej samotnego biwakowania.
Zamarzyło mi się, żeby śniadanie zjeść na jakiejś plaży. Wbrew wszystkim opiniom, które wskazują, że biwakowanie w pobliżu takich miejsc jest niemożliwe, okazało się, że jest to jak najbardziej wykonalne.
Nie niepokojony rozbiłem namiot o 20 metrów od żwirowej plaży, na łączce obok ogródków działkowych.
Kolejny dzień wyprawy kończyłem takim widokiem.
Z samego rana wyruszyłem na północ półwyspu. celem był Poreč. Z każdym przebytym kilometrem krajobraz stawał się coraz bardziej włoski. Dwujęzyczne nazwy miejscowości jasno wskazują na związki regionu z Italią. Choć droga nie prowadziła już wzdłuż wybrzeża to jednak podróżowanie w pełnym słońcu, wśród gajów oliwnych i winnic, tworzy niepowtarzalny klimat. Co kilka kilometrów ktoś przy drodze sprzedaje oliwki i własnej produkcji oliwę. Łatwo również o zakup domowych alkoholi, choć sprzedawcy od razu się nimi nie chwalą.
Zmęczony trasą, koło miejscowości Rovinj, zacząłem szukać plaży na krótką, orzeźwiającą kąpiel. GPS pokierował mnie na Plażę Amarin, przy hotelu o tej samej nazwie.
Przed wjazdem na teren hotelu wyszedł do mnie pracownik ochrony, popatrzył z zaciekawieniem na moją Aprilię oblepioną naklejkami z włoską flagą i uśmiechnięty rzucił do mnie głośne "buongiorno"! Po czym podniósł szlaban i pozwolił wjechać za bramę. Widocznie wziął mnie za Włocha i nawet odpuścił opłatę, która wynosi kilka euro ☺.
Sama plaża jest świetnie utrzymana, czysta i ze znakomitym zapleczem barowym. Bez wątpienia była najlepszą z odwiedzonych przeze mnie.
Do tego do dyspozycji jest hotelowy basen… aż żałowałem, że nie mogłem zostać tam dłużej.
Po paru godzinach lenistwa przyszedł czas na dotarcie do Poreči. To niewielkie, urokliwe miasteczko bardzo przypadło mi do gustu.
Wąskie uliczki, piękna marina i znakomita kuchnia pośród fragmentów starych murów, czego chcieć więcej?
Nocleg znalazłem w jednym z lepiej zlokalizowanych Hosteli. I tu kończą się jego plusy tego przybytku. Z litości dla właściciela odpuszczę komentarz stanu technicznego obiektu. Radzę jednak omijać szerokim łukiem obiekt Alma 2.
Z samego rana postanowiłem, że kolejną kawę wypiję już we Włoszech. Tak, czas zajrzeć do Triestu.
Kręte drogi prowadziły pośród niewielkich, ulokowanych na wzgórzach miasteczek. Tworzyło to wrażenie jakby podróżowało się pomiędzy jakimiś średniowiecznymi grodami.
Na granicy chorwacko-słoweńskiej spotkałem się po raz pierwszy na tej wyprawie z sytuacją, że strażnik kazał mi ściągnąć kask i sprawdzał, czy osoba z dowodu to faktycznie ja.
Niby standardowa procedura, ale zdążyłem już od tego odwyknąć…
Pierwsze co rzuca się w oczy każdemu motocykliście po wjeździe do Triestu to trudność ze znalezieniem parkingu! Tzn. miejsc dla jednośladów jest mnóstwo, ale chętnych na ich zajęcie jest jeszcze więcej. Po 30 minutach kręcenia się wokół centralnego placu, wreszcie udało mi się znaleźć skrawek parkingu.
Triest to ponad 200-tysięczne portowe miasto, którego architektura jest mieszanką wpływów austriackich i włoskich (na dobre włączone zostało do Włoch dopiero po II wojnie światowej).
Piękną panoramę miasta można podziwiać z okolic zamku San Giusto (w którym obecnie znajduje się muzeum broni). Bezpośrednio do niego przylega zabytkowa katedra, również warta odwiedzenia.
Niestety plany zaczęła krzyżować mi pogoda… za 24 godziny jedynym suchym skrawkiem Chorwacji miał Split i południowa część kraju.
Dlatego niewiele myśląc pożegnałem się z włoskim Triestem i starałem się jeszcze przed zmrokiem dotrzeć najbliżej Splitu.
Zmęczony jazdą zacząłem szukać miejsca na rozbicie namiotu. Jednak okazało się to zadaniem arcytrudnym - od miejscowości Senj właściwie cały czas droga prowadziła skalistym wybrzeżem. W normalnych warunkach rozkoszowałbym się widokiem, ale zmęczenie brało już górę. Zapadł zmrok, a ja dalej bezsensownie zjeżdżałem w każdą boczną dróżkę szukając miejsca na nocleg. "Tu nie bo za blisko drogi", "tu nie bo same skały", "tu nie bo za blisko domów".
Byłem już mocno zrezygnowany, gdy nagle udało mi się wjechać w drogę prowadzącą do figowego sadu. Nareszcie! O 23:30 wpełzłem do namiotu i zasnąłem jak kamień.
Rano zaczęły się poszukiwania miejsca na śniadanie. Ale czy o 7 rano znajdę jakąś fajną knajpkę przy drodze? Szczęście znów mi dopisało.
Południowa Chorwacja ma świetnie rozwiniętą sieć barów motocyklowych. Wraz z grupką Czechów zjechaliśmy do dobrze oznaczonego baru OK w Karlobag. Uśmiechnięty właściciel spojrzał tylko na moją rejestrację i zanim jeszcze ściągnąłem kask zapytał łamaną polszczyzną: "Co jesz? Dużo? Omlet?" Czechów przywitał podobnie.
Serdecznie polecam to miejsce! Smaczna kuchnia, taras nad morzem i motocyklowy klimat. Dla strudzonego trasą bikera to niemal eden.
Split przywitał mnie wspaniałą pogodą. Szybko zaparkowałem Aprilię w samym sercu miasta i zabrałem się za szukanie noclegu. Chciałem mieć to już z głowy i w spokoju móc kosztować lokalnych trunków.
Old Town Hostel, mogę polecić z czystym sumieniem. Pomocny personel, działająca klima i rewelacyjna lokalizacja w połączeniu ze śmiesznie niską ceną pokoju to spełnienie wszystkich potrzeb moto-turysty. Mogłem już ruszać w miasto!
Split jest miejscem, na który jeden dzień to stanowczo za mało. Piękne ruiny Pałacu Dioklecjana, świetne plaże, wspaniała nadmorska promenada z niezliczoną ilością restauracji i pubów. To miasto nigdy nie śpi. Muzyka sączy się z licznych barów, a lokalsów i turystów zaczyna przybywać na ulicach w miarę jak zachodzi słońce.
Moje najmilsze gastronomiczne wspomnienie z tego wyjazdu również pochodzi ze Splitu.
Split dzierży też palmę pierwszeństwa w moim prywatnym konkursie na najwęższe uliczki.
Oraz w kategorii imprezowości. W nocy ludzie potrafią tańczyć nawet na zabytkowym dziedzińcu Pałacu Dioklecjana, wystarczy tylko, żeby ktoś wyciągnął gitarę. To jednak bałkańska krew.
W Splicie również zaopatrzyłem się w suweniry dla znajomych (grzechem byłoby nie przywieźć jakiegoś pysznego wina), a za kolejny cel obrałem sobie Zadar.
Trasę wyznaczyłem tak, żeby nie dublować dróg z tymi, które prowadziły do Splitu. Przejechałem więc przez piękny Trogir i potem już cały czas wybrzeżem przez Szybenik aż do Zadaru.
Trasa była tak widokowa, że aż zrobiło mi się przykro, że to niespełna 200km. Smutek potęgowany był również tym, że czas powrotu zbliżał się nieubłaganie…
W Zadarze postawiłem już na pełen chillout - wbrew początkowo obranemu celowi, postanowiłem tę noc spędzić jednak znów w hostelu, a ostatnią, gdzieś pod namiotem w Czechach.
Szybko znalazłem fajne miejsce, które również mogę polecić - Four Corners Hostel. Dodatkowo miałem to szczęście, że sześcioosobowy pokój miałem tylko do swojej dyspozycji.
Skoro to ostatnia noc w Chorwacji to nie mogłem sobie odmówić lokalnych trunków. Smakują one znakomicie spożywane w cieniu palm! Do tego lokalny ser i oliwki… naprawdę trudno było pogodzić się z perspektywą rychłego powrotu.
Ciekawą atrakcją w Zadarze są morskie organy. Fale opływające promenadę wtłaczają wodę do specjalnej instalacji, która wydaje dźwięki. Na początku wydaje się to dziwne, ale w połączeniu z zachodzącym słońcem robi świetne wrażenie.
Zadarowi zawdzięczam również inspirację do zakupu nowej maszyny… To tam pierwszy raz miałem przyjemność ujrzeć na żywo Moto Guzzi v85 i tej piękności już się nie odzobaczy.
Charakterystycznie wyeksponowany silnik w układzie V, klasyczna linia enduro jakby żywcem wyciągnięta z lat 80., szprychowe koła… Moja Aprilia ma poważną konkurencję.
Rano niechętnie ruszyłem w trasę powrotną. 750 km w siodle było męczące, ale wciąż oczy cieszył chorwacki krajobraz. Na nocleg zatrzymałem się w okolicach czeskiego Znojmo. Z miejscem na biwak nie było problemu, po obydwu stronach szosy rozciągają się szerokie pola uprawne i łąki, wystarczyło zjechać w pierwszą polną drogę i już można było rozstawiać namiot.
O 6 znów pobudka i leniwa podróż do Krakowa.
Tak kończy się moja pierwsza zagraniczna podróż motocyklem. Na pewno mam po niej jeszcze większy apetyt na eksplorację Europy. Czy można było lepiej zaplanować wycieczkę i więcej w tym czasie zobaczyć? Pewnie! Jednak i tak jestem mega zadowolony, bo udowodniłem sobie, że nie ma się co obawiać takich eskapad a samotna wyprawa potrafi dostarczyć niesamowitych wrażeń. Dlatego wszystkie trzy punkty z początku relacji udało się spełnić i to z nawiązką. A że ominąłem takie turystyczne magnesy jak Jeziora Plitwickie czy Dubrownik… traktuję to jako pretekst by po raz kolejny odwiedzić ten adriatycki kraj!
Ta podróż była testem zarówno dla mnie jako motocyklisty, jak i mojego sprzętu, czyli Aprilii Pegaso 660. Jednocylindrowiec nie grzeszy mocą (48 KM), za to jest lekki, bardzo poręczny i "pakowny" dzięki czemu okazał się wdzięcznym kompanem. Obydwoje wywiązaliśmy się z postawionych przed nami zadań.
Zatem już zacieram ręce na samą myśl o kolejnej podróży! A wszystkim, których odstrasza brak kompanów czy odpowiedniej turystycznej maszyny w stylu bawarskich GSów, mówię: dacie radę!
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze