Mehdi pojechał do pracy do Teheranu, Hassan spał. Zrobiłem sobie kawę, poskładałem barłóg, wziąłem prysznic. Godzinę, może dwie później wcinaliśmy lunch. Ryż (!) i jakiś rodzaj gulaszu zielonego koloru. W środku kawałki mięsa, fasola, groch i jakaś dziwna zielenina. Do tej pory nie wiem, co to było. Przyznaję, że smakowało wybornie. Dodatkiem był papierowy chleb. Potem zostałem sam. Zasiadłem do komputera i tutaj pojawił się problem. Najszybszy transfer, jaki tutaj mogę otrzymać to 46 kbp/s! Jak za czasów Rycerzy Zakonu! Załadowanie fotek niemożliwe. Komputery są poza tym filtrowane, dostęp do niektórych stron w ogóle zabroniony. Nie mogę zainstalować wtyczek Activex i Adobe. GG ściągałem półtorej godziny, a to tylko 6MB! Każde moje zdjęcie ma ponad 5 MB. Zajęłoby to wieczność. Druga ważna sprawa to ta, że Internet tutaj to dial-up, ale tylko do czasu... Trzeba kupić kartę w kiosku! Taką, jak telefoniczna, ze zdrapką na odwrocie. Kupujesz karty na tyle minut, ile potrzebujesz. Więc pracujesz nad czymś, czas płynie niepostrzeżenie i nagle bum i nie ma Internetu. Bieg do kiosku! Wieczorem wyciągnąłem Mehdiego do miasta. Chciałem, żeby mnie zabrał do miejsca gdzie mogę zjeść dobry kebab. Restauracja była mała, może sześć stolików, za to część kuchenna była pokaźnych rozmiarów. Wielki piec w rogu bezustannie strzelał płomieniami. Na wielkim grillu niezliczona ilość nadzianych na stalowe szpadki kawałków baraniny. W każdym kącie worki z cebulą, ziemniakami, papryką. To jest to samo miejsce, do którego poszedł też Buzz z Tashą, kiedy byli gośćmi Mehdiego. Kelner, kucharz i obieracz cebuli w jednym przykleił ceratę do stołu (pewnie nie było już gazet), położył sztućce i podał napoje. Po 5 minutach pachnący, wielki, gorący kebab wylądował przed moim nosem. Był lepszy niż wszystko, co jadłem do tej pory! Pierwsze miejsce w rankingu zapewnione!
Następnego dnia wsiedliśmy do metra do Teheranu. Chciałem sprawdzić, czy moje pieniądze doszły (o tym przy innej okazji) i wpaść do BMW po olej. Metro jest bardzo dobrze rozwinięte i cholernie tanie. Tak tanie, że nie dziwię się temu, jak jest przepełnione. 5000 rialów, czyli około 25 pensów kosztuje przejazd tam i z powrotem, w sumie 80 kilometrów. Czułem się jak śledź w puszce. Pociągi jeżdżą, co 5 minut. Mimo tego, każdy z nich jest przepełniony. W drodze powrotnej przepuściłem dwa pociągi, licząc na to, że któryś z nich będzie luźniejszy. Złudna nadzieja. Pieniądze nie doszły, a salon BMW nie miał nikogo w tym dniu na stanowisku motocyklowym. Dziwię się, że w ogóle mają stoisko motocyklowe. Jedynie policja może mieć tak duże maszyny i może jacyś oficjele. Spędziłem trochę czasu dzwoniąc za moimi pieniędzmi. Oby się okazało, że będą jutro. Wróciłem do domu. Wstaliśmy o 6.00 rano. To był pomysł uczniów Hassana. Trzeba zacząć wcześniej, przed upałami i wcześniej wrócić. Ciężko było się zerwać. Do 2 w nocy oglądaliśmy „Munich" Spielberga. Szybkie śniadanie, nan plus miód i ser (coś w stylu fety). Góry wyrastają tuż obok. Może 20 minut marszu i stajesz twarzą w twarz z wielką górą. Wydaje się duża już z dołu, a w rzeczywistości jest jeszcze większa, bo jej szczyt chowa się w chmurach. Ukazał się nam dopiero po półtorej godziny wspinaczki. A miałem nadzieję, że to już koniec. Drugi etap podejścia był trudniejszy. Dużo luźnego piasku i kamieni. Kilka razy nogi rozjechały mi się, jak początkującemu łyżwiarzowi. Obok nas tłumy - wszyscy się wspinają. Tysiące ludzi z koszykami, zestawami audio, każdy z telefonem w dłoni i z każdego telefonu inna muzyka. Wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, od Modern Talking do Sepultury. Według Hassana, właśnie tutaj młodzi ludzie mogą się wyszaleć. Nie ma tabu. Robią, co chcą nie będąc ograniczeni tradycjami i religią. Dlatego ta góra jest tak oblegana w piątki. Wspinają się wszyscy, ale tylko młodzi zajmują część schodów na samym początku podejścia, zagadując do dziewczyn i odtwarzając muzykę z najnowszych Nokii i Ericssonów. Na szczycie impreza! Z kontenera przerobionego na mini sklep sprzedawca podaje napoje, a wokoło pełno młodzieży w grupach. Cała przełęcz wypełniona młodymi. Tańczą, śpiewają, ktoś w małym kręgu ‘breakdansuje'! Była nawet mała „awantura o Basię", z jednej kłótni zrobiła się wielka bitwa. Chyba 40 osób przekrzykiwało się naraz. Poszło podobno o jakąś w chustce. Zostałem też zaczepiony przez pana, który się zarzekał, że nigdy nie poznał obcokrajowca. „Bardzo się cieszę" - mówił rozentuzjazmowany. Żeby zejść trzeba iść inną drogą, która jak na złość zawsze jest dłuższa. Moje kolana dawały o sobie znać. Przerwy, co 15 minut, a potem wymarzony obiad. Duże ilości kawy i spaghetti z rodzynkami! Niebo w gębie! 27. października - Teheran Teheran - 45 kilometrów na 75 kilometrów istnego szaleństwa. Mnóstwo ludzi kąpiących się w smrodzie i smogu. Nigdy nieustający hałas samochodów. Po dwóch godzinach zacząłem się skarżyć na ból głowy. Mehdi na szczęście wiedział gdzie mam odebrać pieniądze. Wypełniłem formularz w dwóch egzemplarzach. Przeliczyłem kasę - zgadza się. Odetchnąłem. Broszura, którą wydaje BMW podaje, że oddział w Teheranie ma też sekcję motocyklową. Owszem ma, ale części zapasowych i oleju brak. Polecono nam inne miejsce, gdzie też nigdy nie słyszeli o Castrol GT, czy Putoline Formula-V. Tutaj jedna rada. Jeśli zmiana oleju wypadnie gdzieś w Iranie, znajdź miejsce skąd zabierzesz olej ze sobą. Ja nie zabrałem i teraz się zastanawiam, czy motocykl w ogóle dojedzie do Nepalu. Dojazd do miasta z Karaj jest prosty. Można albo metrem albo taksówką. Taksówka droższa, ale po przeliczeniu na walutę świata zachodniego wychodzi na całkiem tanią. Przykład: metro w dwie strony to 5000 rialów, prawie 2 złote. Taksówka to 10 000. Jedzie szybciej i jest wygodniej (pociągi są załadowane jak konserwy), a przy okazji można obserwować mijane miejsca i oczywiście uliczne szaleństwo. Tutaj nikt nie słyszał o zasadach ruchu drogowego. Stłuczki i porządne dzwony są tutaj na porządku dziennym. Według statystyk na tutejszych ulicach ginie 20 000 ludzi rocznie, co daje około 55 ofiar dziennie. Nie polecam Teheranu nikomu. Nie odważyłem się go zwiedzać. Tylko raz wsiedliśmy w autobus miejski, żeby dojechać do północnej części molochu pod same wzgórza. Autobus z centrum jechał prawie 70 minut! Usnąłem w którymś momencie. Muszę też dodać, że ustępowanie miejsca jest tutaj mało znanym obyczajem. Więc staruszek usiądzie, dopiero jak młody wysiądzie. Tył autobusu oczywiście zarezerwowany dla kobiet. Nie płaci się na wejściu tylko na wyjściu, co u nas pewnie nie przeszłoby. Kiedy ktoś ma wysiadać, to jak najszybciej biegnie do przednich drzwi, żeby wręczyć należność kierowcy. Co kraj, to obyczaj. Północ miasta, to dzielnica bogatych. Piękne wille, BMW 6 i Mercedesy S-Klasy przed nimi. Widać, że ludziom tutaj żyje się wygodnie. To miejsce jest wypełnione setkami sklepów i restauracji. Są też małe kafejki, gdzie można schować się z ukochaną /nym przed wszystkimi. To właśnie tutaj widziałem najwięcej par trzymających się za ręce. Poza tym jest tu mała rzeka i wielkie góry, które dodają niewątpliwego uroku. Niestety i widoki nie pomogły, gdy za herbatę skasowano nas 15 000! Z powrotem do domu taksówką z dwoma innymi, obcymi osobami. Opadła mi głowa i obudziłem się już w Karaj. Wieczorem ostatnia wyżerka i mnóstwo herbaty. Będzie mi smutno zostawiać Mehdiego i Hassana. Szkoda, że nie mam więcej czasu. Rano zauważyłem, że ktoś mi gwizdnął klakson, który kupiłem i zamontowałem specjalnie z myślą o Iranie, Pakistanie i Indiach! Oby nie zadziałał temu zuchwalcowi w ogóle! | |
Komentarze 3
Poka¿ wszystkie komentarzejak to czego chcieæ wiêcej kobiety hehehehee :D
OdpowiedzSzczerze zazdroszczê wycieczki :)
Odpowiedzsuper ,cz³owiek z pasj± ,te¿ mi siê marzy taka podró¿ :) ,motocykl + wspania³e krajobrazy czego chcieæ wiêcej?
Odpowiedz