Meksyk na motocyklu!
Pierwszą rzeczą, która mnie spotkała po przekroczeniu granicy Meksyku było przeczucie, że spotkam tu niesamowitych ludzi
Pierwszą rzeczą, która mnie spotkała po przekroczeniu granicy Meksyku było przeczucie, że spotkam tu niesamowitych ludzi. Wystarczyło przejechać na tym terytorium zaledwie 5 metrów, gdy dwóch wesołych chłopaków zaczęło dawać mi znaki z trucka 4x4. Zapytali mnie skąd jadę, więc wytłumaczyłem im, że podróżuję od 17 miesięcy od Argentyny oraz że staram się dotrzeć do Australii. Zaczęli się śmiać z takiego przedsięwzięcia i wielkiego bagażu, który miałem na małym motorze i w kilka minut wywiązała się między nami przyjaźń. Jedna z dziewczyn zaprosiła mnie, żebym został w jej domu i ku mojemu zdziwieniu była właścicielką nowego CBR 900 Fireblade, którego oddała mi pod opiekę podczas pobytu u niej. W ten sposób zaczął się meksykański etap po ciężkich dniach w Ameryce Środkowej i tak też wyglądał dalej. Z przykrością opuściłem moje koleżanki i przejechałem 2500 km do Ciudad de México. Tam miałem znaleźć sposób na wysłanie motoru i pasażera do Europy. Kończyły się już pieniądze zarobione w Gwatemali, tak więc musiałem wymyślić coś nowego.
W drodze do DF przyłączyłem się do karawany motocykli, która towarzyszyła początkującemu motocykliście w jego pierwszej długiej podróży na CBR 600. Jego brak doświadczenia był tak znaczny, że z łatwością mogłem go wyprzedzić na drodze jadąc moją 125. Podczas każdego z wielu przystanków, które robiliśmy, by jeść tacos i enchilady, miałem okazję poznać każdego z członków grupy. Wszyscy byli wyjątkowi.
W drodze poznałem setki osób, ale tylko niektóre (mogę policzyć je na palcach jednej ręki) stały się prawdziwymi przyjaciółmi od serca. Można z nimi tworzyć wyjątkowy kontakt, a dusze zaczynają współbrzmieć. Czujesz, że znasz ich przez całe życie i nie musisz robić żadnego wysiłku, aby dzielić z nimi czas. Bezwiednie mijają godziny i chcesz, żeby czas dłużył się nieskończenie, ponieważ wiesz, że zbliża się godzina, w której musisz ich opuścić i być może nigdy więcej się nie zobaczycie.
Kogoś takiego poznałem w mieście Xalapa, kilkaset kilometrów przed Dystryktem Federalnym. Po chwili rozmowy i kilku drinkach z Lev czuliśmy się jak bracia i zdecydowaliśmy się przejechać razem odcinek do następnego miasta. On jest dziennikarzem i motocyklistą. Rozumieliśmy się tak dobrze podczas przemierzenia setek kilometrów, że zdecydowaliśmy się jechać dalej. Zadzwonił z komórki do swojej dziewczyny: "nie czekaj na mnie przez kilka dni".
Dojechaliśmy do dużego miasta i odwiedziliśmy lokalną gazetę, w której miał kilkoro przyjaciół. Jego celem było napisanie notatki o mojej podróży do niedzielnego wydania. Atmosfera w biurach dziennika była dosyć szczególna. Piwo zaczęło krążyć między pracownikami w czasie, kiedy redagowaliśmy pierwsze linijki. Tequila nie kazała na siebie długo czekać. Pośród śmiechów nie mogliśmy już kontynuować pisania, pozostawiliśmy pracę w połowie i dołączyliśmy do imprezy, która spontanicznie rozwinęła się w redakcji. Alkohol pojawił się w każdym kącie, jakby za sprawą magii i bez żadnego wytłumaczenia. Świętowaliśmy całą noc, nie wiem dalej jak się to stało, ale zasnęliśmy na biurkach. Nie wiem, czy to była ich technika codziennej pracy, ale notatka następnego dnia okazała się być najlepszą, którą do tej pory opublikowali na temat podróży.
Pewnego razu w stolicy Meksyku zająłem się poszukiwaniem środków na przedostanie się na drugą stronę oceanu. Pierwszą obraną taktyką było wydrukowanie tysięcy pocztówek ze zdjęciami z podróży, zaprojektowanie DVD z obszerną zawartością materiału fotograficznego i video oraz koszulek z różnymi nadrukami dla motocyklistów. Na wystawach motocykli, targach i zlotach motocyklistów sprzedałem dużą część tych materiałów, dzięki czemu uzbierałem pierwszą część pieniędzy.
Zacząłem pukać do drzwi firm starając się wymienić reklamę za resztę kapitału, którego mi brakowało. W jednej z tych firm poznałem Sydney'a, wielką osobowość. Złożył mi zadziwiającą propozycję: udział w pierwszym w historii Meksyku wyścigu enduro 24h. Zawsze miałem motory off road, ale nigdy nie brałem udziału w wyścigu. Było to szaleństwem, ale zgodziłem się czując tą adrenalinę. Moje zdziwienie było jeszcze większe, kiedy poinformowali mnie, że będę wpisany do kategorii "Ironman", razem z innym niedoświadczonym zawodnikiem. Mieliśmy do dyspozycji dwusuwową Yamahę YZ250, wściekłą maszynę.
Nadszedł dzień zawodów, przygotowaliśmy motor mojej drużyny i mojego kolegi. Jego ekipa składała się z czterech motocyklistów, co pozwalało każdemu z nich dłużej odpoczywać. Moje zdenerwowanie wzrastało w miarę zbliżania się startu. Pięć metrów od linii startu był duży rów, przez który trzeba było przeskoczyć, a następnie wspiąć się po wzgórzach, aż do wjazdu do lasu. Tam prowadziła trasa przez górę, między drzewami, kamieniami i w błocie. Szacunkowy czas przejazdu jednego okrążenia wynosił 35 minut.
O dwunastej w południe zaczęły się zawody ze startem w stylu Le Mans (motocykliści biegną ze swoimi motorami i je zapalają). Mój kolega z ekipy jechał pierwsze okrążenie. Biegł z motorem, odpalił go, wystrzelił przeskakując pierwszą przeszkodę i ... rozbił się czołowo na kolejnym wzniesieniu! Minęło tylko 5 sekund i już leżał na ziemi. Pobiegliśmy mu z pomocą i wjechał w las za pozostałymi motorami.
Wrócił dysząc, godzinę i dwadzieścia minut później! Szybko wymieniliśmy kurtki z numerami identyfikacyjnymi i usiadłem na motor. Wyjechałem ze strefy pilotów z największą możliwą godnością i udało mi się pokonać wszystkie przeszkody, dojeżdżając do drzew, gdzie po jednym ze skoków, skończyłem na ziemi. Ale na szczęście krzaki uratowały moją dumę. Jeszcze później dziesięć razy leciałem w powietrzu w tym samym okrążeniu. Zaliczyłem wszelkiego rodzaju upadki i wywrotki. Lepiej mi było na ziemi niż u góry na motorze i kilka razy musiałem się zatrzymać, aby nabrać powietrza. Ciężko znosiłem to szaleństwo rowów, pni i kamieni bez odpoczynku. Skończyłem okrążenie w pięćdziesiąt minut, co zainspirowało mojego kolegę do poprawy swojego czasu.
Przyspieszył z całej siły i zaczęło się nasze trzecie okrążenie na takim poziomie, że wywarło to niemałe wrażenie na widzach. Wszyscy odprowadzaliśmy go wzrokiem, aż do momentu, kiedy to samo wzniesienie zablokowało mu drogę. Rezultatem tego był spektakularny lot nad motorem i całkowicie przesunięty do tyłu palec serdeczny. Pobiegłem zobaczyć, co się stało. Poprosił mnie, żebym mu nastawił palec. Miał go całkowicie przesunięty do tyłu nad grzbiet dłoni. Jednym pociągnięciem ustawiłem mu palec na swoim miejscu i zaproponowałem, że zastąpię go na tym okrążeniu. Ale ku mojemu zdziwieniu nie zgodził się porzucić okrążenia, podniósł motor i pojechał za innymi motocyklistami, którzy już zdążyli nas wyprzedzić o kilka okrążeń.
Była ósma wieczorem, a mój kompan nie wracał. Zaczęliśmy pytać motocyklistów, czy widzieli numer 6. Niektórzy widzieli go całkowicie ubłoconego, inni odpoczywającego na brzegu, walczącego w błocie z wyciąganiem motoru.
Była pierwsza w nocy i ciągle nie wracał. Padał drobny deszcz i było zimno, tak więc zaczęliśmy mu wysyłać przez odważnych motocyklistów, którzy wyjeżdżali w ciemności, jedzenie, latarki, rzeczy, by mógł się schronić przed deszczem, aby przeżył pośrodku lasu. Daliśmy informację grupie ratunkowej, ale nie było możliwości, by dojechać do tamtego miejsca samochodom z napędem 4x4. Jeden z motocyklistów powiedział, że motor mojego kolegi leżał na ziemi nad głębokim rowem, który się utworzył i motocykliści używali go jako pomostu, żeby wjechać na następne wzniesienie.
Czekaliśmy całą noc a nadal nie było wiadomości. Czekaliśmy cały poranek, ale nie wracał. Jak wielka była nasza radość, kiedy w oddali zauważyliśmy wychodzącą z lasu całkowicie brązową postać na dwóch kółkach. To był on! Naszemu wytrwałemu przyjacielowi w końcu udało się ukończyć okrążenie o 12:05 następnego dnia... ale wyścig był już zakończony.
Nigdy nie zapomnę tych dni w Meksyku. W końcu, po trzech miesiącach poszukiwań, otrzymałem wsparcie jednej z firm i mogłem wysłać motor do Barcelony. Ja poleciałem samolotem kupując od pewnej stewardesy bilet za połowę ceny i tak to zakończył się pewien ciekawy etap mojej podróży. Kiedy samolot wzniósł się, zapłakałem. Ogarniał mnie niesamowity smutek bo opuszczałem ziemię tak dla mnie bogatą w doświadczenia i ekstremalne przeżycia i jednocześnie z emocji, że udało mi się zdobyć tak bardzo wyczekiwany bilet i móc zacząć nowy etap.
Tam polecimy w następnym rozdziale, wyliczając przygody, które przydarzyły mi się na półwyspie i jak niespodziewanie pewna kobieta zmieniła moje plany.
|
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze