91 dni, 11 050 mil, 15 krajów, 15 utraconych kilogramów - to bilans mojej podróży. Dokładnie 1. grudnia wjechałem do Kathmandu! Niestety, żadnego znaku przy drodze, żeby ten wyczyn udokumentować 23 listopada - Butwal Nepal
O 14:20 czasu lokalnego wjechałem do Nepalu. Zakręciła się łza w oku. Po tylu miesiącach planowania, po 82 dniach jazdy w końcu dotarłem do ostatniego kraju na mojej mapie. Nie będzie więcej naklejek na kufry, nie będzie już wymiany waluty jednego kraju na walutę następnego, przestrajania się na obyczaje lokalnych mieszkańców, nie będzie degustacji miejscowego jedzenia sprzedawanego na ulicy. Z jednej strony niewymownie się cieszę, a z drugiej trochę mi smutno. Jeszcze trzy miesiące temu miałem różnorakie, kontrastowe uczucia. Nie sądziłem, że w ogóle podołam. Nie wierzyłem, że motocykl wytrzyma (miał spory przebieg już przed wyjazdem). Okazało się, że to ja bardziej cierpiałem, niż on. I nie mówię tutaj o wypadku w Turcji. Wtedy tak na prawdę najbardziej ucierpiała moja duma. Od kilku dni boli mnie łeb i jestem wyczerpany fizycznie. Wyraźnie schudłem i sam sobie przyznaję, że zasługuję na porządny wypoczynek. Plan jest taki. Mam w tej chwili tylko 300 km do celu, jakim jest Kathmandu. Nie chcę jednak tam dojechać już jutro - jeszcze nie. Dojadę więc tylko do Pokhary i tam odpocznę dwa dni. Może uda mi się dostać pod Annapurne. W poniedziałek przy muzyce Kazika dojadę do Kathmandu i zakończę moją wyprawę. Na miejscu czekają na mnie ludzie z organizacji dla dzieci (VSN), właśnie dla nich dowiozę kasę, którą zebrałam. 29 listopada - ciągle w Pokhara Wczoraj przez kilka godzin siedziałem, jak na szpilkach. Raju już dawno porozlewał wszystkim resztę whisky. Druga butelka czekała. Facet, który miał przynieść mój "wyremontowany" zbiornik paliwa, ten sam co ucierpiał uderzając w Tofasia w Turcji, był już dwie godziny spóźniony. Czułem się jak bomba atomowa. Nie pokazał się wcale. Przyznaję, pogoda była zupełnie niesprzyjająca czynnościom takim, jak suszenie świeżo wymalowanego zbiornika, ale chociaż mógł się pokazać i powiedzieć co się dzieje! Była 21-sza, kiedy wprowadzaliśmy do garażu ostatniego Enfielda. Ja na lekkim rauszu wróciłem do hotelu. Śnił mi się bak, że był źle zrobiony. Ale od początku... Dojechałem do Pokhary 24. listopada. Cały dzień zajęło mi przejechanie z miejscowości Butwal na południu do centrum miasta. Odległość to tylko 150 km. Drogi fantastyczne, więc w czym problem? Zatrzymywałem się jak wariat co kilometr, bo wydawało mi się, że właśnie to co akurat widzę, to najpiękniejszy widok w świecie! I tak w kółko. Zapełniałem karty aparatu jedną za drugą. Im bliżej miasta, tym góry wydawały mi się wspanialsze. Zatrzymałem się na łuku drogi, w dole rozciągało się miasto. Przede mną pasmo Annapurna z cudownym Mahchapuchare (Rybi Ogon), zanurzające się w świetle zachodzącego słońca. Czerwień gór i stalowa biel wyłaniającego się zza nich księżyca wyryły w mojej pamięci bliznę taką, której nie chcę się pozbyć nigdy. Szybko sięgnąłem po teleobiektyw. Strzeliłem może ze 20 ujęć. Niestety tylko to na moim blogu się zachowało. Przez nieuwagę skasowałem kartę pamięci! Nie zachował się żaden oryginał - to jakieś przekleństwo! Wracałem w to miejsce dwukrotnie, starając się trafić w ten sam czas, tą samą scenerię... Trafiałem, ale księżyc zdołał się przenieść gdzie indziej, mimo piękna, które i wtedy nie dało się zignorować. Widok już nie był tym samym, wrażenie już inne, niepodobne do tego w tamtym momencie. Pstrykając foty usłyszałem za sobą pojazd marki Bajaj. Ktoś zawołał "O Puton!!" Jakiś Francuz właśnie zauważył, co fotografuję. Wyrwał z kieszeni swojego Panasonica i z zapałem maniaka biegał w koło fotografując. Nie wiem jak, ale spędziłem z nim i jego kompanami trzy dni, śpiąc w tym samym pokoju w hotelu Green Park. Spoko kolesie. Jadąc któregoś dnia w kierunku Sarangkot (wzgórza, z którego rozciąga się piękna panorama pasma Annapurna) zauważyłem, że ktoś do mnie zamachał uroczyście. Odwróciłem się i odmachałem. Siedział tam starszy facet i naokoło siebie miał może z osiem Royal Enfieldów. Nie zatrzymałem się jednak od razu. Dopiero wracając stanąłem przed jego warsztatem. Przywitałem się z nim, młodym Nepalczykiem o imieniu Raju i kilkoma Brytolami. Jeden z nich założył tutaj motocyklowy klub Hearts & Tears. Każdy popatrzył na mojego GSa i pokiwał z uznaniem głową. Rick natomiast powiedział, że jest tutaj jeden koleś, który wykonuje dla niego roboty blacharskie. Wskoczyliśmy na motocykle. Zaznaczam, że on miał naprawdę pięknego Enfielda. Koleś na widok mojego motocykla stwierdził, że to będzie robota na trzy dni i że policzy za to 3000 rupii, czyli około 23 funty! Później, gdy przyjechałem już ze ściągniętym bakiem, okazało się, że będzie na czwartek, a nie na środę. Na szczęście obiecane extra 500 rupii podziałało. Dzisiaj dostałem GSa do rąk i przyznam, że jestem zadowolony z efektów pracy. 500 rupii powędrowało do rąk młodego, a 3000 starego Nepalczyka. W Szkocji pewnie kazałbym to malować jeszcze raz - trochę niedociągnięte, lekka „skórka pomarańczowa", mały zaciek.... ale w zaistniałych warunkach nie narzekałem - mówiąc szczerze jest i tak w lepszej kondycji, niż gdy dostałem go od Buzza. Założyłem bak na GSa i doznałem szoku. Świeci się tak, że może oślepić. Można się w nim spokojnie przeglądać. Super robota, jak na 23 funty. I pomyśleć tylko, że kilka osób w Turcji powiedziało mi, że to nienaprawialne! To czego nauczyłem się w Nepalu, to że wszystko jest naprawialne. Potrzeba matką wynalazków - ludzie nie mają pieniędzy na nowe rzeczy, więc nauczyli się naprawiać stare i teoretycznie „nienaprawialne" części. Pokhara jest urzekającym miejscem. Przyciąga tysiące turystów. Zarówno tych normalnych, jak i „świrów turystów". Myślę tu o tych łażących boso i pół-nago dziwaków, śpiewających piosenki i drących się w kółko „shanti, shanti". Któregoś dnia wstaliśmy o 5. rano i ruszyliśmy w kierunku Saranghot. Ja jednak chciałem pojechać dalej. Po 15 km odbiliśmy w prawo i stromą ścieżką wspięliśmy się na szczyt wzgórza. Przed nami całe pasmo gór. Wschód słońca i 8-tysięczniki - niezapomniane przeżycie. Innego dnia zrobiłem sobie lekki trekking. Kilka godzin włóczyłem się po dżungli, szukając jakiś fajnych miejsc do przycupnięcia, sfotografowania i tak dalej. World Peace Pagoda to wielki plac na szczycie wzgórza ze świątynią i mnóstwem kwiatów. Stamtąd musi rozciągać się prześliczny widok. Jedno, co udało mi się zobaczyć, to chmury tak gęste i wysokie, że zasłaniały najwyższe góry świata! Sceneria zrobiła się więc niespecjalna. Po dwóch godzinach czekania na zmianę pogody zrezygnowałem i zacząłem schodzić do miasta. Gdzieś w połowie drogi byłem świadkiem bitwy. Kilkanaście małp goniło i biło jedną z nich. Większość dni spędzałem na spacerowaniu i odpoczynku od jazdy motocyklem. Po trzech wspólnych dniach Francuzi wynieśli się z pokoju, a ja przeniosłem się na dach, gdzie rozbiłem sobie namiot. Codziennie rano witam się z górami. Wieczory, to zwykle wizyta w Raju Bullet Surgery i szklaneczka albo dwie whisky plus tradycyjne żarcie. Jutro ruszam w kierunku Kathmandu. Ludzie z VSN skontaktowali się ze mną. Jesteśmy wstępnie umówieni na sobotę. Chciałbym jeszcze tylko pojechać do Chitwal National Park i po drodze zatrzymać się w Daman, skąd mógłbym zaobserwować wschód słońca nad najwyższą górą świata! Oby nic nie popsuło tego planu. 30 listopada - powrót do Pokhara Wstałem o przyzwoitej porze, czyli wtedy, kiedy słońce już nie pozwalało spać. Mój namiot na dachu hotelu nagrzewał się niesamowicie szybko. Od 8.00 pakowanie. Ponieważ przez kilka ostatnich dni wszystko w kufrach i torbach było do góry nogami, zeszło mi na tym dwie godziny. Konieczna fotka z właścicielami, pracownikami i ze wszystkimi, którzy akurat znaleźli się w zasięgu. Stamtąd do Raju, na herbatę i niedźwiedzi uścisk. Później do Ricka, do klubu motocyklowego na fotę, później na stację benzynową, bo w baku susza. Zrobiła się 12.00. Do Chitwal National Park jest niedaleko, 140 km, więc pomyślałem, że jeśli się pospieszę, to w trzy godziny dojadę. No może w cztery, wiedząc że będę stawał co kilka kilometrów. Miałem czas. Wyjechałem od Raju dokładnie 12:20. Minąłem znane mi już stragany z owocami, miłą panią, która sprzedawała mi wodę mineralną, ulice bazarów. Później przez mostek, omijając zaparkowane w poprzek drogi autobusy. Coś nie grało z przednim zawieszeniem i to od dłuższego czasu. Nawet wspomniałem o tym Raju. 15 km za miastem coś zaczęło tłuc się przeraźliwie. Zacząłem panikować. Kierownica trzęsła się w rękach jak galareta. Zacisnąłem przedni hamulec, źle - huk jeszcze większy. Nadepnąłem na tylny hamulec, zacząłem zwalniać, cały czas nie będąc zupełnie pewnym, czy nie wyląduję w rowie! A przecież mam błyszczący, nowo odmalowany bak! To byłaby dopiero ironia losu! Zatrzymałem się. Z bijącym jak oszalałe sercem zszedłem z motocykla. Potknąłem się o torbę zaczepioną za siedzeniem, poleciałem na ryj, ale dałem radę utrzymać się na dwóch nogach. Patrzę na koło, ok... patrzę na oponę... powietrze jest.. patrzę na zacisk... brakuje śruby! Niedawno zmieniałem oponę. Nie dokręciłem śruby, jak trzeba! Wypadła, powodując cholerne wibracje i mój strach. Wróciłem po śladach rozglądając się za tą nieszczęsną śrubą. Bez powodzenia. Całe szczęście, że to już Nepal. Warsztat za warsztatem. W pierwszym z brzegu koleś wywrócił trzy wielkie kubły do góry nogami w poszukiwaniu podobnej. Nie ma. Postanowiłem wrócić do Raju. To 10 km/h, a zajęło mi prawie 50 minut. Raju nie miał dokładnie takiej śruby, wskoczył jednak na Enfielda i wrócił po godzinie z jakąś w kieszeni. Trochę dłuższa niż oryginał, ale na szczęście pasowała! Było już po 14-tej. Nie będę się spieszył, to był znak dla mnie. A w tej podróży nauczyłem się je rozpoznawać. W Turcji chciałem ominąć Erzorum i co?? Skończyło się wypadkiem. Postanowiłem zostać tutaj. Tony, miły Angol (spędza pół roku w Londynie, a drugie pół tutaj) pożyczył mi swojego Enfielda. Co za motocykl!.... ciężka praca. Biegi nie wchodzą, zapalanie na kopa po uprzedniej dekompresacji, zero hamulców, a prędkości maksymalnej brak. Po czym poznać kierowcę Enfielda? Po komarach na tyle głowy! Odważyłem się jednak pojechać na 100 km wycieczkę w góry. Było wspaniale, nie wspominając o gasnącym motocyklu, nieudanych próbach odpalenia i o frustracji.... 100 km kosztowało mnie 5 litrów paliwa! Tyle spala mój GS!! Royal Enfield to 350 cm3, a mój to 1150! Ma hamulce, przyspieszenie, prędkość! Mimo to coś w nich jest. Przed chwilą skończyłem rum z Raju. Hotelik jest byle jaki, ale blisko warsztatu. Jutro po omlecie (nigdy nie lubiłem, teraz nie ma problemu!) i herbacie uderzam na Kathmandu. | |
Komentarze 8
Pokaż wszystkie komentarzePodróż piękna. Zazdroszczę wrażeń. Ja w ubiegłym roku pojeździłem trochę po Indiach. Z różnych powodów nie udało mi się przejechać całości trasy Manali - Leh - Manali. Może któryś z Was zechciałby ...
OdpowiedzJa mam konkretne pytanie. Czy po takiej podróży sprzęt, czyli BMW jest mocno wymęczony? Pomijam oczywiście takie rzeczy jak stłuczka w Turcji. Chodzi mi po prostu o to, czy po takim wyjeździe z ...
OdpowiedzJedyne co wymienilem po podrozy to byla uszczelka tylnej osi ( zaczelo mi cieknac z walka juz w indiach) i przednia subframe,ta trzymajaca zegary i blotnik, ktora ucierpiala podczas stluczki. po zabraniu motocykla do dealera okazalo sie, ze nawet zawory nie musialy byc regulowane. Mimo wielkiego obciazenia i czasami ciezkich terenow nie ucierpialo ani zawieszenie ani rama. Motocykl uzywalem jeszcze przez wiele miesiecy. SPrzedalem go przed przeprowadzka do US z 63 000 mil na liczniku. W tej chwili rozgladam sie za nastepnym.
OdpowiedzGratulacje, gratulacje i co tu duzo mowic: szacuneczek!
OdpowiedzMarcinie, to nam było szalenie miło relacjonować Twoje przygody! Czekamy na więcej! :) Pozdrawiam,
Odpowiedzbardzo wszystkim dziekuje za przemile komentarze jak rowniez calej redakcji Scigacz.pl a w szczegolnosci Ani J, ktora ta relacje redagowala. To byla wspaniala przygoda i czesto wracam do zdjec. Sa ...
OdpowiedzCzekam na więcej. Może tym razem podróż z Alaski do Argentyny/Chile? ;]
Odpowiedzto napewno ale jeszcze nie teraz. ;)
OdpowiedzGratulacje,polatałeś sobie trochę motorkiem:).Ale musiało być miło po takiej długiej przygodzie pojeść i popić w rodzinnym domu.Pozdrawiam
Odpowiedz