Długie, proste drogi, małe miasteczka, słynne sale bokserskie i krajobrazy USA spowodowały, że trasa przejazdu nieco się wydłużyła. Play USA Tour dobiegło końca. Długie, proste drogi, małe miasteczka, słynne sale bokserskie i krajobrazy USA spowodowały, że trasa przejazdu nieco się wydłużyła. Adam Badziak opowiada nam jak jemu podobała się ta wyprawa. Co było najciekawsze, najdziwniejsze i co przeniósłby z USA na nasze podwórko. Uchyla także rąbka tajemnicy, czyli kolejne wyjazdowe plany uczestników Play USA Tour.
Ścigacz: Play USA Tour zakończone. Jak oceniasz wyprawę? Co było najciekawszym punktem całej wycieczki, a może najdziwniejszym wydarzeniem, jakie Cię spotkało? Adam Badziak: Zawsze marzyłem o takim wyjeździe. Kiedy od Przemka padła propozycja bardzo się ucieszyłem. Planowaliśmy przejechać około 6000 km. Skończyło się na tym, że mimo tego, że dojechałem parę dni później zrobiłem prawie 10 000 km, a chłopaki, którzy byli tam dłużej, ponad 10 000 km. Przemek planując trasę robił to jakoś według mapy. Kiedy zaczęliśmy realizować plan okazało się, że było tyle ciekawych miejsc, że trasę najlepiej byłoby przejechać przez dwa miesiące. Przede wszystkim po kilku dniach okazało się, że nie ma sensu poruszać się po autostradach. Należy wybrać jakieś boczne drogi, małe miasteczka. To właśnie one były dla mnie najciekawsze. Ludzie, których się spotyka po drodze w barach czy zajazdach. Wszyscy są bardzo mili i mają takie opowieści, że najchętniej siedzielibyśmy i słuchali tylko tego i nie ruszali się nigdzie dalej, ale trzeba było. Dla mnie numerem jeden jest Arizona. Krajobrazy, dzikie tereny, ludzie mieszkający z dala od cywilizacji... Ta środkowa Ameryka, od Newady przez Arizonę, Teksas i Missisipi, jest najciekawsza. Tam spotkaliśmy najwięcej ciekawych ludzi. Bardzo wielu z nich to byli europejczycy i nie tylko zresztą, z całego świata, którzy przyjeżdżali i osiedlali się w tych rejonach. W małych miasteczkach z dala do takiego życia w zgiełku miast, jakie my prowadzimy. Bardzo dziwne dla nas było Missisipi, które zostało zniszczone przez huragan Ike. Domy poskładane jak by były z kart, zniszczone kościoły, samochody do połowy zasypane piaskiem i tak to leży, nikt tego nie naprawia. Obok stoją tylko przyczepy, wielkie, ogromne campery, a obok nich całkiem niezłe samochody. Zastanawialiśmy się czy mieszkają w nich ludzie z tych zniszczonych domów, czy może ekipy, które mają to odbudować. Nie wiemy, jakoś nie zapytaliśmy się nikogo o to. W europie ktoś by się tym zajął. Tam natomiast bardzo wielu ludzi się po prostu przeprowadziło i zostawiło to. Ścigacz: Jak to było z Meksykiem? Adam Badziak: Stanęliśmy przed wyborem. Albo wjechać do stanu New Mexico, a potem w kierunku Teksasu, albo do Meksyku. Ludzie odradzali nam wjazd do Meksyku. Akurat było sporo w telewizji o wojnach narkotykowych. Chodziło o to, kto będzie wwoził narkotyki do Stanów. Przy okazji tego jakaś nieprawdopodobna ilość morderstw. Jak zaczęli nam o tym opowiadać to nakręciliśmy się jeszcze bardziej. Jak się później okazało przejechaliśmy najgorętsze rejony. Jednego dni rano wjechaliśmy, a wieczorem wyjechaliśmy z Meksyku. Przelecieliśmy tamtejszymi drogami kilkaset kilometrów. Najgorsze były gigantyczne ciężarówki, które po tych wąskich drogach leciały 120 km/h. Najbardziej zaskakujące jest to, że na jednym metrze kwadratowym jest 1000 razy więcej ludzi, niż po stronie amerykańskiej. Życie tętni, ale jakiś bałagan i chaos. Okazało się już przy wyjeździe, już niedaleko do granicy, że nikt nie mówi po angielsku tylko po hiszpańsku. Drogowskazy to zupełnie obca sprawa dla Meksykanów. Staraliśmy się jak najszybciej wyjechać z miasteczka, do którego wjechaliśmy. Bardziej na czuja i słońce, niż na wskazówki, bo z nikim nie mogliśmy się dogadać. Jak już się udało to na drodze zatrzymała nas blokada. Wojsko, wszyscy uzbrojeni w karabiny. Trzeba zjechać z drogi, przejechać na pobocze, zwolnić. Zaraz szlaban i karabiny wymierzone prosto w nas. Trzeba było wytłumaczyć, co my tu robimy. Ale oni zero po angielsku, my zero po hiszpańsku... śmiesznie było. Po kilkudziesięciu kilometrach kontrola się powtórzyła. Miało to jakiś związek z tym, o czym mówili nam wcześniej ludzie, czyli z wojnami karteli. Potem trafiliśmy do jakiegoś miasteczka, gdzie zatrzymaliśmy się na burito, ludzie tańczyli na ulicach i popisywali się przed nami. Jeździli na motocyklach, quadach, pick-up'ami. Zupełnie inny świat. Do Meksyku bardzo łatwo wjechać, za to bardzo ciężko wyjechać. Myślałem, że są jakieś osobne przejścia i pójdzie nam to raz dwa, ale nie. Bardzo szerokie przejście, ale odstać trzeba było swoje, czyli około 1,5 godziny. Motocyklami moglibyśmy się przepchnąć, ale jechał za nami kierowca samochodem z kamerami i tym całym sprzętem. Nie chcieliśmy go tam tak samego zostawić. Ciekawie było! Byliśmy tam gdzie jest najniebezpieczniej. Ścigacz: Podczas drogi udało wam się odwiedzić fabrykę ATV. Wzbudziliście niezłą sensację. Nawet miejscowe gazety zainteresowały się wami. Czy w innych miejscach też byliście tak miło przyjmowani? Adam Badziak: Amerykanie są przyjaźni. Nikt nie miał do nas pretensji. Pozytywnie nastawieni. W fabryce guadów robiliśmy za atrakcję, prawie jak ludzie z kosmosu. Pracownicy fabryki podchodzili do nas i nas dotykali. W większości Amerykanie przez całe życie nie zwiedzili tyle kraju ile my przez te półtora miesiąca. To było dla nich coś nieprawdopodobnego, a jeszcze europejczyk jeździ po Ameryce. Szok. Mimo, że byliśmy w fabryce Suzuki, to dla nich motocykl Suzuki to było coś dziwnego. Ilość pytań, jaka została nam zadana wielokrotnie przewyższyła ilość zadawanych przez nas pytań. Przeżyliśmy małe oblężenie. Musieliśmy odpowiadać na tę niesamowitą liczbę pytań. W końcu przyszedł manager i stwierdził, że przerwa się skończyła i wracamy do pracy. To nas uratowało. | |
Komentarze 1
Poka¿ wszystkie komentarzeSuper wywiadzik. Bardzo fajnie sie go czytalo. No i podoba sie to, ze faktycznie amerykanie to luzaki, tolerancyjne osoby. A wiec niewazne czy ktos jezdzi przecinakiem, czy enduro. Motocyklisci to ...
Odpowiedz