Afryka okazała się zupełnie innym kontynentem, niż się spodziewaliśmy. Mniej było dzikości i egzotyki, ale za to na każdym kroku spotykaliśmy ciekawych ludzi, którzy otwierali nam oczy na wiele spraw i lokalnych problemów Pasja podróżowania towarzyszyła nam chyba od zawsze, a kilka lat temu dołączyło do niej zainteresowanie turystyką na motocyklu. Z siodełka odwiedzane miejsca chłonie się zupełnie inaczej. Zapachy, odgłosy, zmiany temperatury i klimatu, wszystko to odczuwa się wszystkimi zmysłami. I jeszcze ta bliskość ludzi, od których nie oddziela nas szyba samochodu...Dlatego właśnie wybraliśmy motocykl jako środek transportu na naszą podróż po Afryce!
Przygotowania do wyjazdu zajęły nam ponad pół roku. Musieliśmy kupić odpowiednie motocykle, przygotować je do podróży, zaszczepić się, załatwić wizy, no i zebrać środki finansowe. Spędziliśmy też kilka weekendów na wyjazdach treningowych, gdzie testowaliśmy sprzęt i szlifowaliśmy nasze umiejętności. Tak doczekaliśmy się dnia wyjazdu! Tanzania przywitała nas drobnym deszczem, a na dodatek od razu dostaliśmy na głowę wiadro zimnej wody. Dolecieliśmy w sobotę, kiedy wszyscy urzędnicy pracują krócej, a w dodatku kończył się Ramadan (muzułmański wielki post), co oznaczało dla lokalnej ludności kilka dni wielkiej imprezy. Dla nas zaś, znaczyło to konieczność oczekiwania na wydobycie naszych motocykli z magazynu cargo, na który przyleciały tydzień przed nami. Nie chcąc marnować czasu, złapaliśmy ostatni prom tego dnia na Zanzibar i za trzy godziny byliśmy na tej magicznej wyspie pełnej kontrastów. Z jednej strony rozwinięty przemysł turystyczny, z drugiej brud, bałagan i ubóstwo. Dwa dni upłynęły nam na relaksie i zbieraniu sił przed podróżą. Zwiedziliśmy farmę przypraw, z których słynie Zanzibar i mieliśmy okazję zobaczyć, jak jeszcze na drzewach i krzakach wygląda wszystko to, co dodajemy do potraw. Zmierzyliśmy się z wchodzeniem na palmę kokosową, wzbudzając naszymi żałosnymi i rozpaczliwymi próbami ogólne rozbawienie pracowników farmy, a na koniec mieliśmy okazję zakosztować wielu owoców „prosto z drzewa". Spędziliśmy urocze popołudnie na śnieżnobiałej plaży racząc się masażami i lokalnymi trunkami. Następnego dnia oddawaliśmy się snoorklowaniu w poszukiwaniu żółwi na okolicznych rafach. Choć oczywiście żadnego nie spotkaliśmy, to trzeba przyznać, że sceneria i napotkane pod wodą stworzenia tworzyły prawdziwie rajski klimat. Trafiliśmy także na ogromną imprezę kończącą Ramadan, w trakcie której niemal wszyscy mieszkańcy wyspy wylegli na dwa dni na ulice, tańcząc, jedząc i imprezując w przepięknych strojach. Niesamowity festyn pełen dzieci, śpiewu i obżarstwa! Święta minęły i mogliśmy wrócić na kontynent, aby odebrać nasze motocykle. Operacja odbioru „przesyłek" zajęła nam cały dzień, a wszechobecna biurokracja zaprowadziła nas na skraj wyczerpania psychicznego i finansowego, ale się udało! Na koniec jeszcze lekcja asertywności w stosunku do rozlicznych naciągaczy i ruszamy. Mieliśmy wprawdzie kilka dni opóźnienia, ale na naszej liście miejsc nadal pozostało niewykreślone safari w parku Tarangire i w kraterze Ngorongoro. Po drodze nocleg na opuszczonym kempingu, za to pod opieką strażnika uzbrojonego w strzelbę z okresu I wojny światowej. Jak się miało później okazać, jeszcze wielokrotnie mogliśmy liczyć na taką asystę, choć kraje, przez które jechaliśmy, wydają się być bardzo bezpieczne i otwarte na takich podróżników. Następnego dnia zaliczyliśmy pierwszy około 100-kilometrowy odcinek offroadowy, prowadzący przez malownicze czerwone równiny usiane licznymi wioskami, nieskażonymi osiągnięciami dzisiejszej cywilizacji, które były dokładnie tym, czego szukaliśmy w Afryce. Tego dnia mieliśmy także pierwszą awarię XT-ka. Powodem okazały się przetarte wiązki elektryczne, a rozwiązać problem pomogli nam lokalni spece od chińskich 125-ek, spotkani w jednej z mijanych wiosek. Trzeba przyznać, że jeszcze wielokrotnie na naszej trasie pojawiali się domorośli mechanicy, których wiedza połączona absolutnym brakiem zaplecza technicznego wybawiała nas z opresji i pozwalała jechać dalej. Zanim dojechaliśmy do Arushy, skąd zacząć się miała nasza przygoda z dzikim zwierzem, odwiedziliśmy jeszcze okolice Kilimandżaro. Pierwsze dni jazdy obfitowały w mrożące krew w żyłach sytuacje na drodze, co było efektem mieszanki ruchu lewostronnego i absolutnego braku zasad poruszania się wśród miejscowej ludności. Safari rozpoczęliśmy w parku Tarangire, skupionym wokół płynącej w dolinie krętej rzeki, która stanowi wodopój dla żyjących tu zwierząt. Z powodu panującej suszy, rzeka była niestety nieco mniej okazała niż zwykle. Początkowo robiliśmy setki zdjęć widzianym z odległości 100-200 m zebrom i antylopom gnu, wypatrując niecierpliwie „dużej zwierzyny". Pierwsze zauważone w oddali, żyjące na wolności słonie, wprawiły nas w euforię. Chwilę później okazało się, że dziesiątki dzikich zwierząt, słoni, żyraf, zebr, antylop, guźców, strusi, hien i wielu innych zwierząt mamy wokół siebie na wyciągnięcie ręki. Wieczorem smakowita kolacja przyrządzona przez naszego kucharza. Nocleg w namiotach, a następnego dnia odwiedziny w kraterze Ngorongoro. Tym razem, do zaliczonej wielkiej piątki, dorzuciliśmy hipopotamy, lwy a nawet nosorożca! Wspaniałe dwa dni zakończone wizytą w nieco skomercjalizowanej, ale jednak bardzo tradycyjnej wiosce Masajów, w której mogliśmy zwiedzić domostwa oraz szkołę, dowiedzieć się o życiu tego plemienia, a także zrobić zakupy w „masajskiej cepelii". Następnego dnia wjechaliśmy do Kenii. Niestety czas stracony na początku wyjazdu, zmusił nas do skreślenia z listy, wizyty nad jeziorem Wiktorii. Malowniczymi, czerwonymi szutrówkami przejechaliśmy góry na wschód od Nairobi, starając się unikać dużych miast. Do miejsca noclegowego dojechaliśmy późno w nocy, a pomogli nam w tym lokalni mieszkańcy, którzy przez 50 km zapewniali, że za 2 km znajdziemy nocleg. Trzeba przyznać, że jazda po ciemku w terenie i niejednokrotnie kopnym piachu jest prawdziwym wyzwaniem. Zakwaterowanie znaleźliśmy w podrzędnym hotelu z pokojami na godziny i muzyką na żywo całą noc. Dwa akordy rockowo-folkowej melodii powtarzane od godziny 23:00 do 5:00 rano przez miejscowego rockmana nie pozwoliły nam zmrużyć oka. Następnego dnia wyruszyliśmy jeszcze przed wschodem słońca i śniadanie zjedliśmy w malowniczym zakątku o nazwie Fourteenfalls, czyli nad rozległym wodospadem na rzece Tana. Było to także urocze miejsce na szybką naprawę cieknącego gaźnika w motocyklu. Skoki z 20-metrowego urwiska pozostawiliśmy naszym przewodnikom, nie odpuściliśmy sobie za to kąpieli w tej zielonej kipieli. Miły przerywnik w trakcie wyczerpującej jazdy off-road. | |
Komentarze 4
Poka¿ wszystkie komentarzeBy³em przy przygotowaniach tych motocykli w BOSMOTORCYCLES :):):)
OdpowiedzPastor w kosciele katolickim??? Cos tu nie gra...
OdpowiedzBapty¶ci to te¿ od³am katolicyzmu i maj± pastora. Podejrzewam, ¿e w³a¶nie to ten od³am Ko¶cio³a Katolickiego mo¿na spotkaæ w Afryce najczê¶ciej
OdpowiedzPastor w kosciele katolickim??? Cos tu nie gra...
OdpowiedzJedyne co mogê powiedzieæ to WOW!
Odpowiedz