Hell's Gate 2015 - najciê¿sza edycja w historii
W Walentynki w małej toskańskiej miejscowości il Ciocco w prowincji Lukka, odbyła się dwunasta już edycja imprezy Metzeler Hells Gate. W tym roku termin idealnie wpasował się w dzień, w którym obchodzone jest święto zakochanych.
Tegoroczne Walentynki postanowiliśmy na błotne SPA w nieco innym wydaniu. Po raz pierwszy na Hell’s Gate zawitaliśmy rok temu. Mała miejscowość położona w najbardziej zielonej części Toskanii skrywa w sobie liczący 6000 hektarów teren, na którym co roku rozgrywane są ekstremalne zawody enduro. Sam fakt, że zawodnicy zaczynają swój aktywny dzień o siódmej rano, a szczęśliwcy kończą go o siódmej, ale wieczorem, mówi już co nieco o wysiłku, który należy włożyć aby wziąć w niej udział. To jedynie suche dane. Hell’s Gate to przede wszystkim niesamowicie ciężka trasa i zmienne warunki pogodowe. Zimą nawet we Włoszech potrafi być ciężko.
Sobotni poranek przywitał wszystkich mgłą. Na dodatek było zimno i bardzo deszczowo. Wjeżdżając na teren imprezy od razu rzucał się w oczy wpływ pogody na mniejszą frekwencję kibiców. Mimo wszystko na starcie zawodów pojawiło się 112. zawodników z czego jedynie 14. przeszło do finału.
„To jest Hell’s Gate, o to w tej imprezie chodzi”
Z godziny na godzinę pogoda zaczęła się pogarszać. Tuż przed finałem lało w zasadzie nieprzerwanie. Po zakończeniu klasyfikacji wszyscy skryli się w malutkiej restauracji, w której chcieli się ogrzać - o wysuszeniu namokłej odzieży mogliśmy zapomnieć. To był również czas na rozmowy z tymi, którym nie udało się zakwalifikować do wyścigu. Siedzący z nami przy stoliku Yannick Marpinard, który o kilkanaście minut otarł się o finał, nie mógł sobie darować przegranej. Finał był bowiem na wyciągnięcie ręki. Taki jednak jest ten wyścig, nieprzewidywalny i bardzo ciężki. Tym większa jest jednak satysfakcja z kwalifikacji do finału, bo samo dojechanie do mety to zupełnie oddzielny etap.
Wspinając się na trasę przejazdu przed finałem od razu w oczy rzuca się podmokły teren. W kość dawał także nieustający deszcz. Okazało się to jednak niczym przy opadach mokrego śniegu i spadającej ku zerze temperaturze na wyższych częściach trasy. Jednym z najbardziej widowiskowych momentów trasy jest wodospad. Z niedowierzaniem, a także skrywanym współczuciem, patrzyliśmy na zahartowanych w boju zawodników, którzy zaciekle walczyli z tym fragmentem trasy. Tutaj poległ w boju Graham Jarvis, który czterokrotnie zwyciężał Hell’s Gate. Tym razem jednak po utopieniu swojego motocykla musiał wycofać się z rywalizacji.
Być może na innych zawodach padłoby pytanie (sami je sobie zadaliśmy) czy może jednak nie odwołać wyścigu. Odpowiedź ze strony organizatorów była tylko jedna: „To jest Hell’s Gate, o to w tej imprezie chodzi”. Jedyną „ulgą” taryfową z ich strony było skrócenie wyścigu o jedno okrążenie.
Myślę, że to był najcięższy wyścig w moim życiu. Kiedy Fabio zdecydował się na wyeliminowanie finałowego okrążenia poczułem, że odzyskuję energię. Nie trwało to jednak długo. Wkrótce po tym zacząłem się bać, że i nie ukończę zawodów i się poddam - komentował na mecie Jonny Walker.
Teraz rozumiem, co znaczy spełnić marzenie. Niejednokrotnie już próbowałem dotrzeć do mety i dopiero teraz mi się to udało. Ten wyścig jest jeszcze gorszy niż możecie sobie wyobrażać. Teraz jednak jestem po prostu szczęśliwy - dodał trzeci zawodnik tegorocznej edycji, Lars Enockl.
Finalnie do mety dotarło trzech zawodników:
- Jonny Walker
- Mario Roman
- Lars Enockl
Ze swojej strony gratulujemy umiejętności i niesamowitej wytrwałości w tak ciężkim wyścigu! Mamy nadzieję, że tegoroczna edycja Red Bull Megawatt niczym nie będzie odstawać od piekielnych Hell’s Gate.
|
|
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze