Gruzja 2014 - quadami daleko od szosy
Od redakcji: Pierwszą część relacji z wyprawy quadami do Gruzji czytaliśmy z zapartym tchem. Po prostu chłopaki uchwycili istotę podróżowania w nieznane pojazdami zasilanymi paliwem. Gościnność obcych ludzi, epickie, fenomenalne widoki, wolność, nocowanie pod gołym niebem. Po raz kolejny ostrzegamy - po przeczytaniu tej relacji będziecie planować wyjazdy. I jest to zupełnie normalne. Zapraszamy do lektury!
Budzimy się wcześnie rano i widzimy zdziwione spojrzenia pań czekających na autobus. Cóż było robić dobry i tani hotel. Robimy małą kawkę i jedziemy dalej. Wcześniej już ustaliliśmy, że nie jedziemy na tzw. Drogę wojenną. To 160 km asfaltu i potem powrót ta samą drogą bo inna alternatywa nie istnieje. W miejscowej piekarence kupujemy puri, na straganie pomidory i w drogę. W miejscowości Chinti odbijamy na wschód, jemy śniadanko i dalej w góry. Po paru km asfalt się kończy i zaczyna się piękna szutrowa droga. Gnamy ile fabryka dała. Po drodze trafiamy na budowę drogi. Budowę obsługują same kilkudziesięcioletnie Krazy i Kamazy ale widać było, że to jedyny sprzęt nadający się do tej pracy. Niestety i tu budują asfaltowe drogi. Po drodze trafiamy do małego miasteczka w którym akurat jest rynek czyli jak by to u nas powiedzieli święto dyszla. Robimy drobne zakupy, doładowujemy nasze gruzińskie telefony i Dawid kupuje olej do swojego najlepszego pod słońcem quada Kawasaki. Ilość oleju którą zabrał z Polski już mu się skończyła (a może to dwusuw – nie śmiemy pytać). Wypijamy po piwku i na koń. Niestety jedziemy asfaltem ale już po niecałej godzinie skręcamy w lewo na północ. Po kilku km kończy się asfalt i zaczyna droga szutrowa która ostro pnie się w górę. Widoki coraz piękniejsze aż wyjeżdżamy poza granice lasu. Ukazują się piękne wysokie góry. Jedziemy górską drogą z serpentynami, przepaściami , półkami skalnymi. Co trochę mijamy spadające z góry wodospady i ciągle jedziemy w górę. Zatrzymujemy się bardzo często by zrobić zdjęcia. Dojeżdżamy na przełęcz Abano 2926 metrów nad poziomem morza. Nie będę dalej opisywał widoków, bo to nie ma sensu. Zdjęcia dadzą choć trochę atmosfery z tego miejsca. Jedziemy dalej w dół i po około 35 km dojeżdżamy do wioski Omalo. Położona wśród gór osada na wysokości ponad 2300 mnp ma kilku mieszkańców, którzy w okresie letnim prowadzą kilka małych hotelików i obsługują nielicznych turystów, którzy mieli odwagę przejechać tą drogę samochodem. Miejscowi szykują się już do powrotu na dół ponieważ zima idzie dużymi krokami. Osada nie ma elektryczności, zasilana jest z agregatów i akumulatorów. Jest już 17 decydujemy się zostać w miejscowym pensjonacie. Jazda nocą tą drogą wydaje się nam zbyt ryzykowna. Hotelik nasz ma ładne czyste pokoje z łazienką więc radocha bo będzie kąpiel. W cenę pokoju wliczona jest kolacja i śniadanie. Jedzenie bardzo dobre składające się z kilku dań. Pyszne kalafiorki, bakłażany z owczym serem na ciepło, papryczki nadziewane mięsem, palce lizać. Po kolacji siadamy na powietrzu, oczy mamy jak przepalone bezpieczniki i myślimy, że zrobimy po trzy szybkie strzały i tyle nas tam będą oglądać. Jednak pijemy gruzińską wódeczkę. Właścicielka robi nam na zakąskę Chinkali czyli gruzińskie pierogi nadziewane mięsem w tym przypadku baraniną w kształcie saszetki. Nie wszystkim smakowało chyba ze względu na baraninę. Siedzimy jednak do późna w nocy rozmawiając i wspominając nasze wcześniejsze quadowe podróże. Wspominamy poznanych ludzi na quadach, a do jednego nawet dzwonimy. Shogun pozdrowienia jeszcze raz!!! Zawsze odbierasz telefon! W nocy przychodzi bardzo gwałtowna burza z ulewnym deszczem. Rano okazuje się że nocne ulewy uszkodziły drogę i samochody na pewno nie dadzą rady zjechać. Okoliczne wysokie szczyty w nocy pokryły się śniegiem. My na quadach mamy szansę się wydostać. Dostajemy nr. telefonu na górę by po zjeździe na dół zdać relację czy mogą zjeżdżać. Jemy pyszne śniadanko składające się z tylu dań, że w połowie mamy już dość. Ale spróbować trzeba wszystkiego. Aż dziwne, że w tak trudnym i niedostępnym miejscu, gdzie wszelkie zaopatrzenie wymaga dużego wysiłku można zjeść tyle różnorakich specjałów. Po śniadanku wszyscy szybko spakowani i siedzimy na maszynach. Wszyscy oprócz jednego! Kogo ? Ireczka!!!
Nasz Ireczek nasłuchał się w nocy jak deszcz wali w blaszany dach i opowieści miejscowych ile to wody może być po drodze w kałużach i przez pół godziny stroił się w „ kombinezon płetwonurka” wystawiając nasza cierpliwość na próbę. Dobrze, że poznani wcześniej Austryjacy umilali nam czas rozmową. W końcu podjechał poowijany amerykańską taśmą w wodobeszczelnym kombinezonie w którym wyglądał tak jakby miał za chwilę szukać ropy na dnie oceanu arktycznego. Jesteśmy w komplecie, żegnamy się z poznanymi ludźmi i jedziemy z powrotem 75 km tą samą drogą. Innej nie ma. Droga wygląda inaczej niż dnia poprzedniego. Jest miejscami wymyta przez wodę tworząc rozpadliny i wyrwy. W niektórych miejscach zostaje tylko wąziutka przeprawa, a koła quada jadą polową nad przepaścią. Jest grubo ale udaje się jakoś dotrzeć na przełęcz Abano i tym razem podjeżdżamy do najwyższego możliwego punktu pod same nieczynne już anteny satelitarne. Pewnie pozostałość radzieckiej świetności. Znowu kilka fotek i jedziemy dalej na dół. Droga po drugiej stronie przełęczy jest już lepsza, woda nie wyrządziła tu większych szkód. Po drodze mijaliśmy pracujący spychacz który zasypywał rozpadliny wymyte przez wodę. Droga na dół zajęła nam ponad 3,5 godziny. Była to chyba najpiękniejsza droga po której udało mi się przejechać. Wjeżdżamy na asfalt i jedziemy na wschód. Docieramy do prowincji Kahetii, która to prowincja jest głównym producentem win gruzińskich. Po drodze mijamy Ziły, Krazy i Kamazy których skrzynie wypełnione są winogronami. Przecież to wrzesień i czas winobrania. Trafimy do bardo ładnej winnicy, która jest pierwszą profesjonalnie zarządzaną firmą którą tu widzimy. Płacimy za degustację miejscowego wina ale można tam też zobaczyć jak wino się produkuje, wysłuchać opowieści o tradycji gruzińskiego wina i coś zjeść. Ponieważ żaden z nas nie jest smakoszem wina, a Dzikiemu się ono długo otwierało ha ha, degustacja przebiegła szybko. Zgodnie stwierdziliśmy, że Stalin wiedział gdzie kupować wina bo poprzednie winne zakupy bardziej nam odpowiadały. Dalej jedziemy drogą prowadzącą przez winnice. Tankujemy paliwo, a od pracowników stacji dostajemy całe kiście białych i czerwonych słodkich winogron. Jemy obiadek na pomniku wodza rewolucji składający się z turystycznej i gruzińskich pomidorów z cebulą i gnamy do miejscowości nie pamiętam nazwy , gdzie zatrzymujemy się w restauracji z której rozciąga się przepiękny widok na cała dolinę. Rewelacja, pozazdrościć położenia lokalu w z takim widokiem. Wypijamy symboliczne dwa piwka i jedziemy dalej na wschód nie mogąc doczekać się stepów. Dojeżdżamy do miejscowości Dedopolis gdzie zaczyna się step ale niestety była już noc więc po ciemku szukamy miejsca do rozbicia namiotu co w tym terenie nie jest łatwe. Nawet ledy nie pomagały ale jak się szuka to się znajdzie. Rozbijamy namioty , przepiękna bardzo ciepła gwiaździsta noc. Robimy na spanko po kiełku no może po dwa i już spimy. C.D.N
Budzimy się wcześnie rano bo jest już bardzo ciepło. Wyłazimy z namiotów i szok. W koło nic tylko wypalona trawa. Ireczka nie zjadły w nocy gepardy, które jak nam mówili miejscowi żyją w tych okolicach, a straszyliśmy go, że zostaną z niego tylko skarpetki. Zbieramy szybko nasze zabawki, pijemy kawkę i jedziemy. Trzymamy się tracka ale jest tak cudnie, że wjeżdżamy w step na rympał gdzie popadnie kierując się na południowy zachód. Przed nami nie ma nic tylko góry zjazdy, podjazdy, szutry. Odkręcamy manetę do końca. Och działo się przepiękna jazda, przepiękne widoki. Po drodze na wzgórzu znajdujemy jedno jedyne drzewo (jak drzewo Abrahama przynajmniej według wersji Dzikiego). Robimy Kika fotek i gnamy dalej ile fabryka dała w kierunku Azerbejdżanu. Dojeżdżamy do doliny, która jest granicą Gruzji i Azerbejdżanu. Jedziemy wzdłuż niej od czasu do czasu mijając zielone wieże obserwacyjne straży granicznej. Wieże są puste więc myślimy, że nikt tej granicy nie pilnuje ale to tylko nam się tak wydawało bo w końcu dojeżdżamy do posterunku gruzińskiej straży granicznej. Zostajemy zatrzymani przez żołnierzy, którzy jak to w takiej sytuacji przeprowadzili z nami standardowy wywiad. Jak zwykle koszulki za napisem Poland załatwiają połowę sprawy. Mila pogawędka przedłuża się ponieważ pogranicznicy postanowili odprowadzić nas do bezpiecznej strefy aby przez przypadek nie ustrzelili nas Azerowie ale muszą dostać pozwolenie od oficera, który przyjeżdża rozklekotanym Ziłem. Chłopaki mają RZR, który niestety nie chce jechać, więc stoimy w upale i pot nam się leje po plecach i nie tylko. Ale cóż nie ma wyjścia faceci są mili i chcą nam pomóc. W końcu udaje im się doprowadzić sprzęt do stanu używalności. Odprowadzają nas kilkanaście km za rzekę. Pięknie dziękujemy, żegnamy się z żołnierzami i po kilku km wracamy z powrotem na granicę wzdłuż, której biegnie piękna szutrowa droga. Marzenie, odkręcamy na Maksa ile się tylko da. Jedziemy tak i jedziemy nawet nie wiem jak długo ale to była fantastyczna jazda z adrenalina buzującą w żyłach. Droga i widoki przypominają mi trochę Marokańską Saharę po której miałem okazję jeździć. Nawet pierwsza od wielu km osada przypomina te z Afryki. Nie ma tylko wszechobecnych tam śmieci. Nawet nie wiadomo kiedy, a robimy 140 km. Przez te wszystkie km po gruzińskim stepie poza gruzińskimi żołnierzami spotykamy tylko samotnego Kamaza z wielkim kontenerem, którego kierowca trąbi i macha do nas. Byliśmy chyba jego jedyną rozrywką w czasie jego podróży. Po drodze gubimy się pierwszy raz w od czasu wyjazdu z Batumi. Dziki jedzie pierwszy, a my zatrzymujemy się na tankowanie. Jedziemy na azymut, Dziki przejeżdża szybko dwa pagórki i już go nie widzimy. Stajemy na wzgórzu i czekamy. W końcu zauważamy mały punkcik na wzniesieniu parę km dalej. Dziki ma szczęście, że go znaleźliśmy, złapał gumę i nie mógł już wracać po śladzie. Dziki ze szczęścia, że go znaleźliśmy i nie będzie trzeba szukać jego kości na tym pustkowiu wyjmuje zbunkrowanego Danielsa, który w tych pięknych okolicznościach przyrody smakuje wyśmienicie. Na tracku mieliśmy w niedalekiej przyszłości zaznaczoną o dziwo polską knajpę. Nie wierzyłem, że w ogóle może być jakaś knajpa na tym zadupiu, a co dopiero Polska. Obieramy azymut i lecimy zobaczyć czy przypadkiem ktoś się czegoś nie na wąchał a lokal gastronomiczny mu się nie uroił. Wyjeżdżamy w końcu na coś co przy odrobinie wyobraźni może uchodzić za drogę szutrową. Na niej przed wielkim rozlewiskiem mijamy starą Wołgę, w której siedzi tylu pasażerów, że nie zmieściłoby się do małego autobusu. Z ciekawości zatrzymujemy się aby zobaczyć jak kierowca Wołgi ma zamiar sforsować rozlewisko. Ku naszemu zdziwieniu wziął je środkiem bez żadnego problemu, trochę tylko coś szurało pod spodem ale to drobiazg dla pasażerów samochodu. Po kilku kilometrach podjeżdżamy pod budynek, w którym podobno jest Polska restauracja. I tak ją będę dalej nazywał ha ha ha. Na drzwiach wisi Polska flaga w środku widać bar więc walimy jak w dym. W lodówce obok baru Soplica, Luksusowa, polskie piwko itp., a koleś za barem do nas mówi czystą polszczyzną. Tak poznajemy Ksawerego - właściciela, barmana, kucharza, wykidajłę i kim tam jeszcze chcecie, żeby był w tym lokalu. Siadamy w sali restauracyjnej w której teraz podobno bardzo modne wyposażenie jest zrobione z palet. Zamawiamy po piwku, a właściciel poleca nam ulepszoną polską wersję gruzińskiej czaczy. Niezła doprawiona miodem. Z menu wybieramy ziemniaki bryzgane czyli ziemniaki z koperkiem i zsiadłym mlekiem. W Gruzji jeszcze jest mleko które się zsiada. Dawno nie jedliśmy nic tak dobrego, a mleko naprawdę było rewelacyjne. Tam krowy hodowane są na pastwiskach bez obory, a ich dietą nie kieruje komputer, który dostarcza im żarcie z silosów. Jesteśmy bardzo ciekawi skąd wziął się w tym miejscu Ksawery. Okazało się że trzy lata wcześniej zwolniono go z pracy w Busku Zdroju w którym mieszkał, a że bywał w Gruzji wcześniej więc za odprawę z pracy postanowił otworzyć lokal w Gruzji. Kupił trochę gruntu z budynkiem i tak to się zaczęło. Lokal czynny jest od kwietnia do października, a że leży na drodze do monastyru, który jest wielką atrakcją turystyczna Gruzji i jest jedynym tego typu przybytkiem w promieniu kilkudziesięciu kilometrów więc jakoś się kręci. Ponieważ restauracja ma również część hotelową, a polsko gruzińska czacza i polski gospodarz przypadli nam do gustu postanawiamy już tego dnia nie jechać. Zażywamy kąpieli i siadamy do bankietu. Lokal zostaje wieczorem zamknięty, a bankiet trwa. Przychodzą Gruzini, impreza jak to zwykle przenosi się do kuchni i trawa ale nie wiem do której, a o szczegółach lepiej nie pisać. Byliśmy dzisiaj w tej części Gruzji , która nie jest popularna wśród turystów ale którą musi odwiedzić każdy off-roadowiec bo inaczej nie poczuje tego czegoś !!! Tego czegoś dla którego warto jechać tysiące kilometrów. Tego czegoś, dla którego warto pracować żeby znowu poczuć to coś!!!
Mimo wszystkich przeciwności losu wstajemy wcześnie rano i ku zgorszeniu Ksawerego (jest 7 rano) pakujemy nasze zabawki i szykujemy się do drogi. Chińskie zupki poprawiają nasze ciała, niestety na skołataną duszę po wczorajszym bankiecie nie znaleźliśmy lekarstwa. Płacimy Ksaweremu za pobyt i za rachunek przyznajemy lokalowi przynajmniej pięć gwiazdek. Spokojnie może je wieszać nad drzwiami. Mimo wszystkich przeciwności losu o 8 już wyjeżdżamy od Ksawerego i na azymut kierujemy się do klasztoru Dawid Garedżi. Niestety nie dało się już dojechać do samego klasztoru górami, które zaczęły robić się coraz wyższe z coraz większymi przepaściami. Mimo wszystko dojeżdżamy do monastyru i większość z nas idzie zwiedzać. Niestety moje samopoczucie nie pozwala mi na takie ekstremalne przeżycia. Dalej jedziemy na zachód szybką szutrową drogą znowu niebezpiecznie zbliżając się do granicy z Azebejżdżanem. Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy. Odbijamy w kierunku północno – zachodnim obierają kurs na Tibilisi. Wjeżdżamy do Miejscowości Rustavi gdzie chcemy zatankować. Kolejne przemysłowe miasto widmo z przygnębiającymi widokami zrujnowanych zakładów przemysłowych, opuszczonymi domami, brudne i zaniedbane. Tylko nasi zbieracze złomu byliby tam szczęśliwi. Modelowy obraz przemian społecznych i gospodarczych po upadku wielkiego Związku Radzieckiego. Jedziemy dalej w kierunku Tibilisi. Po drodze trafiamy na most, który jest tylko na mapie, bo w rzeczywistości jest tylko początek i koniec mostu. Środek leży w rzece. Cofamy się do asfaltowej głównej drogi i omijamy stolice od południa . Jedziemy kilkadziesiąt km asfaltem sądząc, że tego dnia nic już ciekawego nas nie spotka. Ale to jest Gruzja w której nigdy nie wiadomo co będzie za zakrętem. Zjeżdżamy z asfaltu i kierujemy się na południowy zachód. Najpierw jedziemy po szutrowej drodze która kończy się w pewnym momencie i wjeżdżamy w piękne zielone poprzecinane pagórkami łąki. W szybkiej jeździe przeszkadzają nam tylko wystające wszędzie kamienie. Po przejechaniu kilkunastu km stajemy, patrzymy w GPS, a my jesteśmy na wysokości 2500 mnpm. Niesamowite, wyżej niż nasz Kasprowy, a tu w koło zielono. Oczywiście niewiadomo skąd pojawił się kilkuletni chłopiec zaciekawiony kto mógł dojechać w takie miejsce. Po drodze spotykamy tylko bydło i pilnujących ich pasterzy. Co kilkanaście km widać rozłożone jurty – obozowiska pasterzy. Nie zdecydowaliśmy się na odwiedzenie takiej jurty ponieważ znając gościnność tubylców po prostu baliśmy się , że skończy się to tak jak poprzedni wieczór. Klimaty takie jak na filmach pokazujących stepy Mongolii czy syberyjską tundrę. Po kilkudziesięciu km jazdy po zielonej trawie dojeżdżamy do jeziora Paravani Lake. Szutrowa wyboista droga prowadzi wzdłuż jeziora mija kilka miejscowości położonych na jej brzegu. Wioski są bardzo ale to bardzo biedne. Domy pokryte ziemią z trawą wszechobecny bałagan, porozrzucane zdewastowane maszyny rolnicze, błoto i mnóstwo opuszczonych domostw. Kiedyś były tam kołchozy. Nie ważne czy się opłaciło produkować czy nie władza kazała to się robiło, a ludzie mieli jakąś prace. Wraz z upadkiem sajuza upadły też kołchozy i skończyła się praca a ludzie zostali w tych miejscach sami bez środków do życia i bez perspektyw. Przy drodze widzimy w błocie na foli szlachtowanego cielaka. To chyba najbardziej przerażający i przygnębiający obraz Gruzji jaki widzieliśmy. Dalej jedziemy już bardzo fajną szutrową szybką drogą mijając kolejno wioski, które wyglądają tak jak te opisane wyżej. Zatrzymujemy się w sklepie po zakupy robimy po małym piwku i decydujemy, że trzeba zacząć rozglądać się za miejscem do spania. Wczorajszy wieczór i dzisiejszy dzień dał nam się mocno we znaki, a szczególnie mnie, bo jeszcze wieczorem pamiętam dobrze skład polskiej wersji gruzińskiej czaczy u Ksawerego. Dobrze, że chłopaki robili zdjęcia bo ja nie wyjąłem tego dnia nawet aparatu. Dojechaliśmy do kolejnego jeziorka szybką ale bardzo uczęszczaną drogą szutrową przy której znaleźliśmy mały zagajnik. Rozbijamy namioty szybka kolacja i ja pierwszy leżę w namiociku aby następnego dnia wstać z samopoczuciem białego zdrowego człowieka. Pozostali też długo nie wojowali po szybkich paru strzałach poszli spać.
Wstajemy jak zwykle wcześnie choć jest zimno, nawet bardzo zimno, około 10 stopni. Nie bardzo nawet wiemy który dzień już jesteśmy w drodze mylą nam się dni. Szybkie śniadanko kawka, robimy dwa kapcie i jedziemy w kierunku skalnego miasta Varzia. Znowu pniemy się wysoko w góry, jedziemy serpentynami i wyjeżdżamy na wysoki płaskowyż. Podjeżdżamy pod jego krawędź gdzie ukazuje się nam przepiękny widok. Dalej jedziemy górami przejeżdżamy przez kilka wiosek , które niestety nie wyglądają lepiej niż te opisywane wcześniej. Trafiamy na kamienistą górską drogę która w szybkim tempie doprowadza nas do kamiennego miasta. Jest to typowe turystyczne miejsce z porządną restauracją, straganami z pamiątkami i zimnym piwkiem. Zostawiamy nasze quady na parkingu i idziemy zwiedzać. Ireczek oczywiście załatwił busa, który podwiózł nas na górę. Irek nóg w końcu na loterii nie wygrał! Miejsce bardzo ciekawe i warte polecenia. Wszyscy zeszliśmy na dół, wszyscy oprócz Ireczka przecież nóg na loterii nie wygrał za to przez to zwiedził miasto dwa razy – raz w kierunku zwiedzania i drugi raz w przeciwnym. Rozsiadamy się wygodnie w knajpie przy zimnym piwku i dochodzimy do wniosku, że nie będziemy się spieszyć. Robimy drobne zakupy grzejemy się w słonku, jemy obiadek z pancerników i w końcu jedziemy dalej. Dojeżdżamy do stacji benzynowej gdzie stajemy zatankować. Jarek podjeżdża ostatni i opowiada nam, że spotkał księdza mówiącego po polsku. Z quada spadła mu nasza biało-czerwona flaga po którą się wróci, a leżącą na drodze flagę zauważył jadący samochodem ksiądz, zatrzymał się i ją podniósł. W ten sposób poznajemy katolickiego księdza na pół Rosjanina na pół Gruzina, który pełni posługę dla mniejszości katolickiej zamieszkującej okolicę. Polskiego nauczył się będąc w Polsce na studiach. Przesympatyczny jawiony gość, który przy okazji zarezerwował nam hotel w Batumi na ostatnią noc w Gruzji. Niestety spieszył się na mszę a podróżował z młodą, ładną katechetką to też rozumieliśmy jego pośpiech i nie chcieliśmy go dłużej zatrzymywać. Kilka fotek zostało zrobionych więc będziecie mieli okazję poznać kolejną ciekawą postać , którą udało nam się spotkać w naszej podróży do Gruzji. Tankujemy i jedziemy dalej już asfaltem. Postanawiamy zrobić drobne i grube zakupy i jeszcze jedną noc zostać w górach i spać pod namiotem. Pogoda zaczyna się psuć, niebo mocno zachmurzone więc Ireczek jest znów ubrany jak miała by się oberwać chmura. Niestety tym razem ma rację. W pewnym momencie przychodzi oberwanie chmury a ulewny deszcz przechodzi w grad a później w śnieg. Na szczęście dojeżdżamy do małej miejscowości gdzie stajemy przy sklepie, robimy zakupy i długo rozmawiamy z miejscowymi stojącymi jak wszędzie pod sklepem. Pogoda się poprawia i jedziemy dalej szeroką szutrową drogą z wieloma zakrętami . Gnamy ile fabryka dała, nie kurzy się więc robimy sobie nawet trochę wyścigów. Wjeżdżamy znowu w wyższe góry znajdujemy piękną polankę na biwak przy samym lesie. Jesteśmy na ponad 1800 mnpm. Rozbijamy namiociki. Dziki rozpala ognisko iiii oberwała się kolejna chmura. Rozpętała się burza, pioruny waliły w koło, było prawie jasno na dworze. Taką burzę widziałem w tamtym roku w albańskich górach ale z daleka. Wtedy zdążyliśmy przed nią uciec. Teraz znaleźliśmy się w środku. Huk piorunów który odbijał się o góry przyprawiał o gęsią skórkę. Tak się jakoś złożyło, że jak zaczęła się burza wskoczyliśmy we trzech Ja , Bedyś i Jaro do namiotu gdzie były grube zakupy ze sklepu. Już po niedługiej chwili burza nie bardzo nam przeszkadzała, a długim rozmowom Polaków niebyło końca. Trochę już zaczęliśmy podsumowywać naszą wyprawę, wspominać to co nas spotkało bo przecież został nam już jeden dzień jazdy do Batumi. Jednak nie mieliśmy racji, na posumowanie okazało się, że jest za wcześnie bo ten ostatni dzień znowu nas zaskoczył, znowu Gruzja pokazała, że jeszcze nie wszystko widzieliśmy.
Przydatne informacje dotyczące podróży do Gruzji
Dojazd :
- Słowacja – zakup winiety najlepiej na miesiąc na auto z przyczepa (jeśli nie przekracza auto 3500kg i 3500 kg przyczepa )
- Węgry podobna sytuacja z winietami jak na Słowacji.
- Serbia opłaty na autostradach na bramkach.
- Bułgaria – winieta tylko za 5EUR nie więcej (próbują oszukiwać i wciskać winietki za 11 EUR jak za pojazd ciężarowy) ważna tylko przez dobę. 0-24h. Plus opłata na powrocie za dezynfekcję 6 EUR – zdzierstwo.
- Turcja 1550km autostradą lub drogą dwupasmową sama przyjemność.
Granica i wjazd do Turcji wymaga cierpliwości i samozaparcia. My przejeżdżaliśmy ją w jakieś 5 godzin. Jak zobaczyli naszych 5 paszportów i stos dowodów rejestracyjnych to zrobili miny jak byśmy im kazali wykopać basen olimpijski łopatą. Turecka celniczka i jej szef szybko pozbyli się nas i normując ze mamy przyjść rano czyli za około 10 godzin bo wtedy będzie odpowiedni urzędnik. W tej chwili nie mogą wprowadzić qudaów do systemu ponieważ nie ma takiej kategorii . Ta sama celniczka Turecka z wielka ulgą na bardzo ładnej twarzy oddała nam nasze paszporty i dowody rejestracyjne jednocześnie informując, że jeśli pójdziemy na turecką stronę gdzie są spedycje to może one nam pomogą. Oczywiście tonący brzytwy się chwyta więc udaliśmy się do spedycji w której nic oczywiście nie załatwiliśmy. Dzięki wycieczce do spedycji (około 1,5 km w jedna stronę ) skutecznie pozbyli się nas do końca swojej zmiany . Po powrocie na stanowiskach zobaczyliśmy nowe trawże i postanowiliśmy spróbować ponownie coś załatwić. Wybraliśmy celnika wyglądającego na szefa wszystkich szefów. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Po obejrzeniu naszych dokumentów wolnym i majestatycznym krokiem jak przystało na szefa wszystkich szefów do tarliśmy do stanowiska odpraw gdzie cappo di tutti cappi wydał krótkie polecenie znów ładnej celniczce która z niewesoła miną zabrała się do odprawy naszego sprzętu. Trwało to jeszcze 45 minut ale w końcu jesteśmy w Turcji.
Ważne!
Jeśli ktoś nie jest właścicielem pojazdu którym chce wjechać do Turcji musi mieć notarialne upoważnienie do używania tego pojazdu przetłumaczone na język turecki przez tłumacza przysięgłego i poświadczone w ambasadzie tureckiej (koszt około 250 pln). Wszystkie pojazdy które wjeżdżają na teren Turcji są wpisywane do paszportu swojego właściciela i bez nich opuszczenie Turcji jest Niemożliwe. Z niewiadomych przyczyn w Turcji został nam tylko jeszcze system HGS czyli opłaty za autostrady. Ponieważ nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie go kupić. Okazało się że był dostępny dopiero na stacjach benzynowych na autostradzie w kierunku Ankary jakieś 200 km za Istambułem. Ale ponieważ Turcja to nowoczesny i rozwinięty kraj to okazało się że można bez opłat jeździć drogami. Na wykupienie opłaty w formie nalepki na szybę która działa jak nasz viabox systemu viattol mamy siedem dni. Kupienie nalepki HGS i przejechanie najbliższej bramki powoduje naliczenie wcześniejszych przejazdów. System działa perfekcyjnie trzeba tylko zwolnić do 30 km jadąc przez bramkę.
Koszta przejazdy przez Turcję to około 25 TRY.
Komentarze 6
Pokaż wszystkie komentarzePieknie opisana podroz. Gdybym byla mlodsza chyba bym Sobie kupila quada i sie wybrala w taka podroz. Niegdys jezdzilam do Gruzji I pamietam jaki to wspanialy kraj i wspaniali goscinni ludzie .
OdpowiedzPieknie opisana podroz. Gdybym byla mlodsza chyba bym Sobie kupila quada i sie wybrala w taka podroz. Niegdys jezdzilam do Gruzji I pamietam jaki to wspanialy kraj i wspaniali goscinni ludzie .
OdpowiedzPieknie opisana podroz. Gdybym byla mlodsza chyba bym Sobie kupila quada i sie wybrala w taka podroz. Niegdys jezdzilam do Gruzji I pamietam jaki to wspanialy kraj i wspaniali goscinni ludzie .
OdpowiedzPieknie opisana podroz. Gdybym byla mlodsza chyba bym Sobie kupila quada i sie wybrala w taka podroz. Niegdys jezdzilam do Gruzji I pamietam jaki to wspanialy kraj i wspaniali goscinni ludzie .
OdpowiedzPieknie opisana podroz. Gdybym byla mlodsza chyba bym Sobie kupila quada i sie wybrala w taka podroz. Niegdys jezdzilam do Gruzji I pamietam jaki to wspanialy kraj i wspaniali goscinni ludzie .
OdpowiedzPrzygoda dla "biednych" ludzi. To nie jest wyprawa na quadach bo nie jechali na nich od samego początku. Ja też mogę sobie przetransportować łódź nad morze śródziemne i powiem że to była wyprawa z ...
Odpowiedz