Gruzja na BMW R 1200 i 1150 GS, czyli wyprawa po b³oto
Na początku drogi do Omalo jechaliśmy na totalnym luzie. Przecież nic nas nie zaskoczy po tym, co nas spotkało dzień wcześniej. Jak się później okazało byliśmy w wielkim błędzie... Gruzja pokonana na motocyklu to jest coś. Przeczytajcie relację z naszej niesamowitej wyprawy na motocyklach BMW R 1200 i R 1150 GS.
Była zima, jak dobrze pamiętam drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Generalnie lekka nuda, ciągłe jedzenie, deszcz, szaro, buro, nieprzyjemnie. Wpadłem do Janka z życzeniami i niechcący zostałem na rodzinną kolację i kilka drinków… Jak to u większości z nas – motocyklistów podróżników, w takich chwilach zaczynają wpadać do głowy głupkowate pomysły. Najpierw poszliśmy porobić „stójki” na trialu w garażu, potem pomarudziliśmy o tym, że zamiast jeździć na motocyklu trzeba zapier…! Ehhh…
Janek zrobił drinka, włączyliśmy Depechów i rozłożyliśmy mapę świata… Otworzyliśmy kalendarz świąt, przeliczyliśmy koszty, potrzebny czas na wyprawę i… padło na Gruzję. Był jednak jeden problem, pogoda… Czy w Gruzji na przełomie maja i czerwca będzie sucho i słonecznie? Cholera wie!
Z tym pytaniem zostaliśmy do 21 maja, kiedy to ruszyliśmy w wielką przygodę. Przy każdej okazji zgłębiania wiedzy o Gruzji docierało do nas, że tegoroczną poprzeczkę postawiliśmy sobie dosyć wysoko. To nie Alpy, ani Rumunia, to również nie południowo wschodnia Azja, po której mieliśmy okazję śmigać.
- Będzie hardcorowo - stwierdził Janek!
- Eee… tam, przesadzasz!
Od lutego wzięliśmy się w garść, zaczęliśmy ćwiczyć, biegać, budowaliśmy formę, mięśnie i sporo czytaliśmy o kraju, do którego jedziemy. W każdy bezśnieżny dzień zasiadaliśmy na motocykle i ćwiczyliśmy ósemki, hamowania awaryjne, slalomy itp., chcąc się przygotować do sezonu jak najlepiej. Kiedy wiosna zawitała już w pełni, wzięliśmy udział w profesjonalnym szkoleniu Akademii Enduro. Po 4 miesiącach ostrych przygotowań i kilku organizacyjnych wpadkach ruszyliśmy w długą podróż.
Był 20 maja 2016 roku. Wystartowaliśmy z okolic Krakowa o godzinie 11.00. Robiąc wtedy prawie 1000 km na wieczór dotarliśmy w okolice Belgradu. Poza rozwaleniem w drobny mak leżącej na serbskiej autostradzie cegły, trasa przebiegała bez przygód.
Dzień drugi – wczesna pobudka, szybkie śniadanie i w drogę. Belgrad – Turcja. Gdzieś 100 km za granicą Turecką padliśmy na pysk – kolejne 800 km za nami. Około 22 rozbiliśmy namiot na przydrożnej stacji benzynowej. Byliśmy na tyle zmęczeni i nie myślący, że przez pół godziny próbowaliśmy znaleźć piwo na sklepowej półce… Niestety misja zakończyła się fiaskiem.
Kolejny dzień to moc przygód – przejazd przez wrzący Stambuł, wybuchy opon w tureckich TIRach, które na szczęście wyprzedziliśmy dwie sekundy wcześniej, zimna ulewa w górach i pierwsza kłótnia na koniec dnia. Chyba nie muszę dodawać, że trzy dni drogi i pokonanie 2800 km w tym czasie dają lekko w kość! Na szczęście czwartego dnia wyszło słońce. Mieliśmy ostatnie 700 km pięknej nadmorskiej drogi do Batumi. Chcieliśmy dotrzeć jak najszybciej. Ciągłe kontrole policji, mandat i smak tureckiego kebaba – pohamowały nieco nasze zapędy, przez co do Batumi zawitaliśmy dopiero ok 22.
Pierwszy dzień w Gruzji przyprawił nas o sporo skrajnych emocji. Po pierwsze to przerażenie - chodzące środkiem drogi krowy, psy srające na środku ronda, szaleni kierowcy w porozbijanych, pędzących jak najszybciej samochodach. Po drugie jeszcze większe przerażenie na widok warsztatu „rzeźnika”, w którym chciano nam wymienić opony na „kostki”. Szlifierka i młotek to jego główne narzędzia! Janek był blady jak to widział. Ostatecznie wszystko się udało, znaleźliśmy wulkanizatora jak trzeba i zmieniliśmy opony. Po trzecie radość, kiedy to popołudniu ujrzeliśmy pierwsze szczyty gór w drodze do Svanetii. A wieczorem było jeszcze radośniej, kiedy Gruzińska rodzina ugościła nas obfitą kolacją i pysznym winem.
Dzień następny to droga do Mestii. W planie mieliśmy pokonać przełęcz i zrobić pętlę przez Lentekhi aż do Kutaisi. Niestety końcówka maja to zbyt wcześnie. Na przełęczy zalegał śnieg. Droga była całkowicie zablokowana. Próbowaliśmy z grupą napotkanych motocyklistów przepchać maszyny przez pierwsze zaspy, ale dalej było jeszcze gorzej. Grzecznie zawróciliśmy i na wieczór po ostrej ulewie, burzy i małej glebie na błotnej drodze, zawitaliśmy z powrotem u naszej zaprzyjaźnionej rodziny.
Rano ruszyliśmy w kierunku Tbilisi. Nie chcąc tracić zbyt wiele czasu cisnęliśmy główną drogą w kierunku Stepancminda. Ostatecznie celu nie osiągnęliśmy. Zostało nam około 80 kilometrów krętej, górskiej drogi, na której trzeba było niezwykle uważać. Pędzące z zawrotną prędkością TIRy na rosyjskich rejestracjach nie uznawały kompromisów podczas spotkań z motocyklistą. Do Stepancminda dotarliśmy około południa. Próbowaliśmy wjechać pod słynny klasztor Cminda Sameba, lecz droga była w remoncie, a nasze ciężkie GSy potrzebują nieco lepszej nawierzchni niż lekkie enduro. Zdążyliśmy zjeść tylko pyszny obiad z widokiem na Kazbek, a chwilę później zaczęło się chmurzyć, walić piorunami, sypać śniegiem, a temperatura spadła do 0 stopni. Jak każdy się domyśla, jazda w takich warunkach to marzenie każdego motocyklisty.
Na szczęście byliśmy zaopatrzeni w naprawdę ciepłe ciuchy i ochraniacze przeciwdeszczowe, które umożliwiły nam bezpieczny powrót na południe do Kvemo Aranisi. Zatrzymaliśmy się w przydrożnym hoteliku, gdzie wieczorem po rozmowie z właścicielem zrodził się pomysł na kolejny cel. Shatili - wieś w północno - wschodniej Gruzji, przy granicy z Czeczenią. Trasa to podobno ostra wyrypa. Kamienie, błoto, przejazd przez przełęcz Datvisjvari, 2689 m n.p.m. i ostre zakręty! Podjęliśmy wyzwanie!
Rano słońce, potem deszcz, pioruny i płynąca drogą rzeka. Asfalt skończył się szybko. Przejazd 200 km w ostrym terenie i bardzo trudnych warunkach zajął nam 10 godzin z przerwą na obiad. Droga przepiękna! Niezapomniane widoki i wspaniałe góry! Mieliśmy chwile słabości, zwłaszcza kiedy w Shatili waliło piorunami, a na przełęczy był mróz i sypał śnieg. Jednak droga warta tego wysiłku. Wróciliśmy cali i szczęśliwi, ale wykończeni totalnie. Ostatecznie uważamy tą drogę za drugą z najtrudniejszych jakie pokonaliśmy w Gruzji.
Dzień 10. naszej podróży - kierunek Omalo! Najtrudniejsza trasa jaką pokonaliśmy w życiu! Na początku drogi do Omalo jechaliśmy na totalnym luzie. Przecież nic nas nie zaskoczy po tym, co nas spotkało dzień wcześniej… Jak się później okazało byliśmy w wielkim błędzie. Może być jeszcze trudniej! Wąska, stroma i kamienista droga, z płynącą w kilkunastometrowej przepaści rzeką, wodospady przecinające drogę, oraz niezwykle ciasne zakręty, na których nie lada wyzwaniem było złożenie motocykla.
Po 4 godzinach wysiłku zdobyliśmy przełęcz Abano Pass, 2950 m n.p.m. Coś wspaniałego! Po jednej stronie przełęczy grzmiało i lało, a po drugiej świeciło słońce. Świetny widok! Na szczęście tego dnia pogoda była na tyle sprzyjająca, że trasę pokonaliśmy bez żadnych przygód. Gdyby jednak było inaczej, odpuścilibyśmy tę trasę, nie ryzykując swojego życia. Po pokonaniu setek ostrych zakrętów, uwiecznieniu wspaniałych miejsc, z przypalonym sprzęgłem w moim motocyklu wróciliśmy na dół.
W wiosce na dole zatrzymaliśmy się na mały posiłek. Skończyło się ucztą z lokalnymi babciami przy wspaniałym serze, świeżym chlebie, pomidorach z ogródka i szklaneczką swojskiego wina. To co na długo zostanie w naszej pamięci, to gruzińskie jedzenie! Ale o tym jeszcze później. Na noc dotarliśmy do Telavi – miasta we wschodniej Gruzji, stolicy Kacheti. Małe i bardzo przyjemne.
Byliśmy na wschodzie naszej trasy, czas powoli wracać. Tego dnia mieliśmy w planach przejechać szybko stolicę, poczuć ten wrzący ruch na drogach Tbilisi, kupić kilka pamiątek i śmigać dalej na zachód. Jako że ze stolicą uwinęliśmy się dosyć szybko, a czas nas bardzo nie gonił, postanowiliśmy sprawdzić pewną szutrową drogę, polecaną przez wcześniej napotkanych motocyklistów z Czech.
W tym celu musieliśmy odbić w kierunku południowo zachodnim. Zmierzaliśmy nad jezioro Paravani Lake. Był to totalny spontan. Nigdy wcześniej nie czytaliśmy o tamtej części Gruzji. Okazało się, że mało kto tam dociera – a jest przepięknie!
Pięliśmy się non stop ku górze asfaltową drogą, mimo pięknego słońca zaczęło się robić zimno. Jak się ostatecznie okazało, wjechaliśmy na wysokość prawie 2100 m n.p.m. Przepiękne jezioro o powierzchni 37,5 km2, otoczone kilkoma trzytysięcznikami, jest największym jeziorem w kraju. Rozłożyliśmy z Jankiem śpiwory i walnęliśmy się na godzinę na łące podziwiając zapierające dech w piersiach widoki Małego Kaukazu. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej w kierunku Achalkalaki.
Kolejny dzień – jak się później okazało ostatni w Gruzji, to przejazd z Achalkalaki do Batumi (240 km). Początkowo śmigamy przez miasteczka asfaltową drogą SH14, potem odbijamy w kierunku Goderdzi Pass (2027 m n.p.m.). Droga na przełęcz to kamienista, kręta i wymagająca trasa. Jednak po Omalo i Shatili byliśmy już na tyle wyjeżdżeni, że pokonaliśmy tę trasę bez trudu.
Podsumowując tę całą północną część Gruzji doszliśmy do wniosku, że jest to bardzo niedoceniona, a niezwykle piękna i całkowicie odmienna cześć Gruzji. Wrócilibyśmy w te miejsca nawet chętniej niż na północ kraju.
Około godziny 15 wjechaliśmy do Batumi. Pogoda nas niezwykle rozpieszczała. Podjęliśmy decyzję, że lecimy dzisiaj dalej, dokąd starczy sił. Wpadliśmy szybko do naszego wulkanizatora, aby odebrać pozostawione tam wcześniej opony. Mieliśmy je nawet ochotę wymienić, aby do domu wracać na szosówkach. Jednak po powrocie do Polski i tak trzeba by było wyważać koła, bo w Batumi nikt nam tego nie chciał zrobić. Przyjrzeliśmy się naszym mocno przytartym kostkom i postanowiliśmy dojechać te opony do końca. Na 3500 km powinno wystarczyć. Zrobiliśmy jeszcze szybkie zaopatrzenie w gruzińskie sery i piwo, po czym ruszyliśmy w kierunku Turcji. Dotarliśmy aż do Trabzon.
Kolejne trzy dni to powrót do Polski. Turcję pokonaliśmy praktycznie w jeden dzień – był to najgłupszy pomysł wyprawy! Przestrzegamy! Z Trabzon dojechaliśmy do Luleburgaz (pod Bułgarską granicę). Wpadliśmy na genialny pomysł pokonania Istambułu nocą. Liczyliśmy, że nocą w tym gigantycznym mieście będzie spokojniej. Byliśmy niezwykle naiwni. Wycieńczeni upałem, zmęczeni pokonanym dystansem, wjechaliśmy o 1 w nocy do Stambułu. To co się działo na drodze było istnym armagedonem. Niezliczona liczba TIRów, oślepiający długimi światłami kierowcy osobówek i piesi przebiegający znienacka przez ulicę. 300 km pokonywaliśmy w totalnym wycieńczeniu i stresie. Nie mieliśmy już ochoty szukać żadnego noclegu, chcieliśmy po prostu stamtąd uciec w jakieś spokojniejsze miejsce. O godzinie 4 rano dobiliśmy do przydrożnego hotelu, budząc się kolejnego dnia o 10 rano. Pokonaliśmy wtedy 1250 km.
Po mocnej kawie ruszyliśmy dalej, aż do Belgradu (870 km). Z Belgradu do domu to już rzut kamieniem… 1000 km i oto jesteśmy! Cali i zdrowi, bogatsi o nowe doświadczenia i wspomnienia!
Wyprawa w liczbach:
14 dni w siodle, 8 647 km, w tym 2 000 km po samej Gruzji, średnia - 620 km dziennie, średnia po Gruzji - 220 km dziennie, 25 tankowań = 540 litrów zużytego paliwa, dwa komplety opon, niezliczona ilość wrażeń i doświadczeń!
Najlepsze wspomnienia / ostrzeżenia / rady
- przekroczenie w nocy granicy turecko - gruzińskiej – to niczym niespodziewane włączenie ostrego filmu porno w trakcie oglądania bajki Disneya…! – wrażenia niezapomniane!
- gruzińskie pytania: BMW… mmm… a ile kosztuje taki motor? – mieliśmy ochotę nakleić sobie na czoło karteczkę z odpowiedzią,
- włączajcie alarmy zostawiając motocykle na parkingu. My tego nie zrobiliśmy i banda gówniarzy dosiadła maszyn robiąc sobie na nich zdjęcia. Przewrócili je, porysowali, i zagięli mi manetkę gazu… Na szczęści udało się ją szybko naprawić i ruszyć w dalszą podróż,
- trzeba być twardy w negocjacjach z pijanym Gruzinem, aby przekonać go, że jazda po pijaku na naszym motocyklu to jednak nie najlepszy pomysł,
- wg nas opony kostkowe w Gruzji to konieczność. Jeśli ktoś zamierza jeździć poza drogami asfaltowymi (Mestia, Ushguli, Omalo, Shatili), to będzie szaleńcem jadąc tam na szosówkach! Pogoda jest tam nieprzewidywalna i bywa naprawdę niebezpiecznie,
- polecamy jazdę na lekko, bez kufrów bocznych i tankbaga. To pierwsze obciąża cholernie motocykl, a to drugie utrudnia jazdę w terenie na stojąco. Centralka i dwa rollbagi w zupełności wystarczą,
- jedzenie w Gruzji to coś wspaniałego! Świeże, aromatyczne i nie skażone E dodatkami,
- nie przemierzajcie Istambułu nocą! Jazda po całym dniu w tym szalonym ruchu jest niezwykle niebezpieczna i nieprzyjemna,
- 14 dni to mało! Było cholernie intensywnie i jednogłośnie stwierdzamy, że trzeba tam kiedyś wrócić na dłużej,
- aaaa i pamiętajcie! W Gruzji jest limit 0,00 promila w wydychanym powietrzu, a obecna policja jest nieugięta i nie przyjmuje jak dawniej łapówek w postaci papierosów!
Jeśli macie jakieś pytania o Gruzji, chcielibyście byście z nami tam pojechać – piszcie śmiało! Służymy pomocą!
|
Komentarze 1
Poka¿ wszystkie komentarzeSzacunek za wytrwa³o¶æ, nie mniej to by³y wakacje czy wy¶cigi? Ja po czym¶ takim chyba niewiele bym pamiêta³, wszystko zla³oby siê w ca³o¶æ... BTW. widoki piêkne.
Odpowiedz