One temu winne - wyprawa do Gruzji
Po dziewięciu miesiącach przygotowań i pięciu dniach podróży przez Ukrainę i Rosję dotarłyśmy do kraju, który od zawsze budził naszą ciekawość.
Gruzja nasza wymarzona! Po dziewięciu miesiącach przygotowań i pięciu dniach podróży przez Ukrainę i Rosję dotarłyśmy do kraju, który od zawsze budził naszą ciekawość, wydawał się tajemniczy, niepoznany i tak piękny, że skłonił nas do działania. Oczywiście można to było zrobić prościej. Kupić bilet w tanich liniach lotniczych. Albo wycieczkę w biurze podróży. Ale to nie nasz styl. Ponieważ obie jesteśmy miłośniczkami motocykli, mocnych wrażeń i obie równie mocno pragnęłyśmy spełnić nasze marzenie, decyzja była oczywista. Jedziemy motocyklami. Same. We dwie. Pozostało nam tylko uwierzyć, że damy radę. To akurat było najprostsze.
Gruzja powitała nas zapierającymi dech w piersiach widokami. Ciężko nam było skupić uwagę na prowadzeniu motocykli. Wzrok przyciągały coraz to nowe szczegóły. Ogromne, wręcz przytłaczające góry Kaukazu - surowe, skaliste widoki były tak piękne, że zaczęło nam brakować słów na ich opisanie. Byłyśmy połączone ze sobą Scalą Rider i po kilku minutach nieustannego gadania i zwracania sobie wzajemnie uwagi na to, na co mamy patrzeć i co tym razem niesamowitego widzimy zamilkłyśmy i co jakiś czas słyszałyśmy już tylko wzajemne westchnienia. Nasza trasa biegła drogą wojenną.
Kiedy już zaczęłyśmy się przyzwyczajać do otaczających nas widoków opuściłyśmy Kaukaz i wjechałyśmy do regionu Kahetia. Krajobraz zmienił się całkowicie. Zamiast skalistych gór miałyśmy dookoła siebie soczystozielone pola i niezliczoną ilość winnic. Oczywiście sytuacja z niemożliwością skupienia się na jeździe, zapartym tchem i westchnieniami powtórzyła się (i tak było już do końca).
Kahetia słynie z produkcji wyjątkowo smacznych win. Tamtejszy klimat sprzyja uprawie winogron. Nie omieszkałyśmy sprawdzić, czy produkowane na miejscu trunki smakują równie dobrze jak te, które można znaleźć na półkach naszych sklepów. Gościnność Gruzinów po raz pierwszy pokazała nam się w pełnej krasie właśnie tam. Są oni bardzo dumni ze swojego kraju, regionu oraz z tego co robią. Dlatego nie było łatwo spróbować wszystkich win, jednocześnie nie upijając się do nieprzytomności. Na szczęście tego popołudnia nie miałyśmy w planach dalszej podróży i mogłyśmy delektować się czasem spędzonym w towarzystwie tych niesamowicie przyjaznych i pracowitych osób. Szczególnie, że oprócz wina gospodarze uraczyli nas domowym sokiem z winogron, powstającym przy okazji produkcji wina oraz potrawami charakterystycznymi dla Gruzji. Zostałyśmy poczęstowane naszym ulubionym chaczapuri. Jest to zapiekane w piecu ciasto drożdżowe nadziewane białym serem. Ze względu na profesję właścicieli na stole były przysmaki z winogron oraz same winogrona dostępne w nieograniczonych ilościach.
Kolejne miejsca, które zwiedziłyśmy to monastyr David Garedża, Skalne miasto Vardzia, nadmorskie miasteczka i Swanetia, która zajęła w naszych sercach wyjątkowe miejsce.
David Garedża i dojazd do tego wyjątkowego miejsca zaskoczyły nas bardzo pozytywnie. Pogoda była piękna, a słońce nasycało otaczającą nas półpustnię wyjątkowymi kolorami – od żółci, przez czerwień po zieleń w niektórych miejscach. Do tego słone jezioro po drodze. Zatrzymywałyśmy się co chwila, żeby robić zdjęcia, a nad głowami latało nam przeróżne dzikie ptactwo imponujących rozmiarów. Niestety wyjechałyśmy w tamtym kierunku zbyt późno, co nie pozwoliło nam dokładnie zwiedzić świątyni, ale i tak ta część, którą miałyśmy przyjemność zobaczyć była na swój sposób magiczna i tajemnicza.
Równie magiczne i tajemnicze były drogi, którymi się poruszałyśmy. Miejscowi często mówili nam, że tam nie ma dróg lub, że są nieprzejezdne. W Polsce za poruszanie się po takich terenach na pewno dostałybyśmy mandat. Tam jednak można jeździć wszędzie. Pola, lasy, ścieżki górskie – jeśli tylko kierowca pojazdu potrafi sobie na nich poradzić to droga wolna. Nikt nie będzie nas ścigał, nikt nie ma pretensji. Dzięki temu miałyśmy okazję napotkać na swojej drodze rzeki, których nie dało się ominąć, zalane tereny, gdzie woda wlewała nam się do butów oraz drwali, których mocno zaskoczył widok dwóch kobiet na motocyklach, w środku lasu, gdzie normalnie nikt się nie zapuszcza.
Jedna z takich naprawdę trudnych dróg zawiodła nas do Vardzi. W tamtych okolicach przeżyłyśmy coś, o czym do tej pory czytałyśmy tylko w książkach lub opowieściach internetowych. Jakieś 7 km przed Vardzią zorientowałyśmy się, że robi się późno. Niestety nie mogłyśmy znaleźć bankomatu, a hoteliki, które znalazłyśmy na naszej drodze były za drogie na nasz skromny w tym momencie budżet. Zdecydowałyśmy, że skoro mamy namiot to zapytamy w przydrożnym domu czy możemy tą noc przekoczować na ich podwórku. I tu właśnie stało się coś, co będziemy długo jeszcze opowiadać wszystkim ludziom, którzy zapytają o ten cudowny kraj. Właściciele domu zaprosili nas do środka. Przyjęli nas jak dawno nie widzianych przyjaciół. Przygotowali sypialnię z dwoma łóżkami, na których najpierw położyli kilka kołder, a dopiero potem prześcieradło i pościel dla nas. Czułyśmy się jak księżniczki. Następnie była kolacja, podczas której przy suto zastawionym stole popijałyśmy z gospodarzami czaczę i wino – obydwa alkohole oczywiście domowej roboty.
Rano pobudka i znowu – stół zastawiony śniadaniem dla nas, wałówka na drogę i czacza nalana w plastikową butelkę, ponoć też na drogę... Tylko jak mamy pić czaczę w drodze jak ten „napój” potrafić mieć nawet 60% zawartości alkoholu?
Wszystko to otrzymałyśmy tak po prostu. Z dobrego serca i bez oczekiwania nic w zamian. Było to szalenie miłe i dość niespotykane w dzisiejszych czasach. Szczególnie, że gospodarze nie byli majętnymi ludźmi i takie przyjęcie dwóch turystek z Polski z pewnością nadszarpnęło ich domowy budżet. W podziękowaniu zostawiłyśmy to co mogłyśmy – pocztówki z polski i magnesy na lodówkę. A dla najmłodszego domownika przypadł na pamiątkę szczęśliwy koń Basi, który od początku jej kariery motocyklowej wszędzie z nią podróżował.
Rano wyruszyłyśmy do skalnego miasta w Vardzi. Miejsce zdecydowanie warte zwiedzenia, jednak w ciuchach i butach motocyklowych trudne do spenetrowania. Multum malutkich korytarzyków i schodków dla osób o rozmiarze stopy nie przekraczającym 36 było dla nas nie lada wyzwaniem. Upał też nie ułatwiał nam życia.
Prosto z Vardzi planowałyśmy pojechać do Batumi i wykąpać się w morzu. Dowiedziałyśmy się jednak, że po drodze, w miejscowości Akhaltsikhe, jest piękny zamek - Rabat. Postanowiłyśmy więc uaktualnić swoją trasę i tam zajechać. Jak się okazało na miejscu był to bardzo dobry pomysł. Zamek jest ogromny i na prawdę piękny. Zupełnie inny niż większość do tej pory zwiedzonych miejsc, gdyż jest w stanie idealnym, niedawno odnowiony. Obeszłyśmy w nim chyba wszystko co było możliwe do zobaczenia, a Basi spodobał się tak, że nawet potworny gorąc na zewnątrz nie odwiódł jej od wejścia na wierzę. Po zwiedzaniu czas na tankowanie i….. zatrzymanie przez policję. I tu też miłe zaskoczenie. Zostałyśmy zatrzymane przez dwa radiowozy za przejechanie podwójnej linii ciągłej. Teoretycznie powinnyśmy dostać mandaty, a Panowie sprawdzili nasze dokumenty, ucięli sobie z nami krótką pogawędkę, zapytali czy mamy mężów, po czym życzyli nam szerokiej drogi i miłego zwiedzania. To się nazywa gościnność!
Po kolejnych godzinach jazdy offroadem i asfaltem dojechałyśmy do Batumi. I to miasto akurat nie do końca nam przypadło do gustu. Typowy nadmorski kurort, spory przepych, lans na ulicach. Wpadłyśmy szybko do McDonald’s bo umierałyśmy z głodu i ustaliłyśmy, że uciekamy stąd. To nie nasz klimat. Na nocleg wybrałyśmy Kobuleti. Miasteczko na północ od Batumi. Nie mające takiej sławy, ale dzięki temu i nocleg był tańszy i my nie czułyśmy się niezręcznie w naszych ubłoconych i zakurzonych ubraniach. Rano pobudka i kąpiel w cieplutkim Morzu Czarnym.
Następne w kolejce były Mestia, Ushguli i Lentekhi. Jak się później okaże - nasze najpiękniejsze miejsca. Tam dostałyśmy to, po co tu przyjechałyśmy w 100%. Do Mestii dotarłyśmy późnym wieczorem. Przywitał nas na rynku tłum Polaków, którzy nie mogli uwierzyć, że dwie dziewczyny dotarły tu z Polski na motocyklach. Były pogawędki i robienie sobie zdjęć. Nocleg również podpowiedzieli nam Polacy. Po ciemku wspinałyśmy się stromymi dróżkami pod hotel. Było tak stromo, że nawet na wciśniętym hamulcu motocykle się zsuwały w dół. Rano pobudka, chleb i jogurt na śniadanie i ruszamy w drogę. Ta droga okazała się niesamowita. Widoki zapierały dech w piersiach i zatrzymywałyśmy się niezliczoną ilość razy, żeby zrobić zdjęcia. Co chwila miałyśmy wrażenie, ze tu gdzie jesteśmy obecnie jest jeszcze piękniej niż 50 metrów wcześniej. Duża część drogi była bardzo wymagająca, kamienista, czasami rzeki przepływały w poprzek niej i musiałyśmy się wzajemnie asekurować, żeby nie wpaść z motocyklami do wody.
Po minięciu Ushguli na naszej drodze nie spotkałyśmy ani jednego samochodu. I nie ma się co dziwić - też byłoby nam szkoda auta w taką trasę. Jak zaczęłyśmy dojeżdżać do jakiejkolwiek cywilizacji - zawsze trafiałyśmy na ten sam problem. Psy, które koniecznie chciały nas zjeść na kolację. Wielokrotnie musiałyśmy przed nimi uciekać i nie grało roli czy było to błoto, piach czy asfalt. Za każdym razem jedynym ratunkiem było odkręcenie gazu i modlitwa, żeby się nie przewrócić. W lesie miałyśmy też okazję trafić na drwali i tu kolejna miła niespodzianka. Panowie natychmiast zaczęli wyciągać jedzenie i nim częstować. Nie ważne, że mówiłyśmy, że nie jesteśmy głodne, a ich czeka jeszcze kilka godzin ciężkiej pracy, ot, taka gruzińska gościnność. Po tym co przeżyłyśmy na tym odcinku już nic nie było takie samo. Szczególnie, że zbliżałyśmy się już ku końcowi podróży. Większość tras to asfalt. Zwiedziłyśmy jeszcze tylko jaskinię Prometeusza, w której wszelkie nacieki są pięknie oświetlone różnokolorowymi halogenami i wpadłyśmy na chwilę do Kutaisi, ale uciekłyśmy stamtąd czym prędzej, bo tamtejsze korki nie przypadły nam do gustu. Pozostało nam tylko dotrzeć do Kazbegi, spotkać się ze znajomymi z Caucasus Enduro i droga do domu.
Wyjechać z Gruzji było nam bardzo ciężko. W końcu to było nasze marzenie. Spędziłyśmy tu wspaniałe chwile, poznałyśmy cudownych ludzi i nie chciałyśmy tego jeszcze kończyć. Ale trzeba. Czas goni. Rodziny, zwierzaki, praca czekają…. Ze łzami w oczach przekroczyłyśmy gruzińsko-rosyjską granicę i obiecałyśmy sobie jeszcze kiedyś tu wrócić. Graża planuje dokładniej spenetrować bezdroża Swaneti. Basia - była tam już cztery razy (tym razem samolotem, a motocyklami jeździ na miejscu) i ma nadzieję pojechać jeszcze nie raz. Bo kto powiedział, że nasza przygoda ma się zakończyć z przekroczeniem granicy? Przecież można ją kontynuować!
Cała nasza wyprawa nie miałaby z pewnością takiego wymiaru gdyby nie sponsorzy i patroni medialni. W związku z tym chciałybyśmy serdecznie podziękować za wsparcie firmom: Modeka, Latex, Brubeck, Bukrower, Wilmat, AtillaMedia, Shoei, Stajnia Motocyklowa, Kulikowisko, Motogumy, Centrum Wina, Sam Oil, Chillup, oraz patronom medialnym: Miesięcznikowi Poznaj Świat, Motocykl, Ścigacz.pl, Motoradio oraz Swoimi Drogami.
|
Komentarze 5
Pokaż wszystkie komentarzeCiekawe ,ze zwykly wyjazd do Gruzji musi miec tyyyle sponsorow.Mam nadzieje ze zostalo troche drobnych z kasy na paliwo.Relacja ok przydalaby sie mapa waszej traski.
OdpowiedzCześć :) Koszty paliwa, noclegów, wyżywienia pokrywałyśmy same. Sponsorów miałyśmy tylko w formie produktowej, czyli odzieży, części do motocykli czy szkoleń. Oczywiście można było jechać w starych ciuchach i na nie do końca przygotowanych motocyklach, ale postanowiłyśmy dołożyć starań i znaleźć sponsorów. Myślę, że nie ma w tym nic złego ;)
OdpowiedzGratulacje! Piękna wyprawa. Mam pytanie: trampki trampkami ale skąd miałyście Suzuki?
OdpowiedzCześć :) Na Suzuki jeździłyśmy dzięki CaucasusEnduro.com. Jeden dzień postanowiłyśmy spędzić w trudniejszym terenie, ale na znacznie lżejszych motocyklach, czyli właśnie na DRZ 400 i z przewodnikiem z Caucasus Enduro.
OdpowiedzAle jesteście dzielne, podziwiam,ja umarłabym ze strachu, trochę tylko błotka albo większych kamieni zobaczę i już jest płacz a Wy gaz i do przodu no pięknie, pięknie!!!
OdpowiedzHej :) Nie martw się - ja też na początku bałam się jazdy w terenie. Dzisiaj też nie raz adrenalina podskakuje wysoko, albo strach bierze górę. To normalne :) Najważniejsze to próbować, aż w końcu się uda :D A poza tym - nie każdego musi cieszyć jazda w terenie.
OdpowiedzPrzyjemna lektura na wieczor i ciekawy wypad;) Pozdrowka!
OdpowiedzMiło mi, jeśli dobrze Ci się czytało moją relację :) Pozdrawiam
Odpowiedzw tytule sa bledy, nie czytam...
OdpowiedzMógłbyś nam wskazać ten błąd?
Odpowiedz