Motocyklowa podró¿ do Gruzji - Motorismo 2012
Od redakcji: Warto poświęcić chwilę i zapoznać się z drugą częścią relacji Cezarego z podróży motocyklowej do Gruzji i Armenii (część pierwsza tutaj). Sezon w pełni, więc liczymy na to, że jak zawsze nakręcimy Was na podróżowanie na dwóch kółkach.
Górski Karabach
Nim obieram kierunek na Górski Karabach, zwiedzam jeszcze Tatew. Zabytkowe, klasztorne budynki już nie robią na mnie takiego wrażenia, jestem trochę przesycony ich widokiem, jednak usytuowanie klasztoru jest fenomenalne. Został on zbudowany na skalnym urwisku z widokiem na dolinę i góry. Można dostać się tam asfaltową drogą i kolejką liniową rozpiętą nad potężnym kanionem. Tatew tworzy zdecydowanie najpiękniejszą panoramę tej wyprawy. Przemierzam kolejne kilometry i coraz bliżej mi do Górskiego Karabachu, co po azersku oznacza „górski czarny ogród”. To samozwańcze państwo jest ormiańską enklawą, od lat będącą przedmiotem sporu pomiędzy Armenią, a Azerbejdżanem. Azerska nazwa pasuje jak ulał- im bardziej się tam zbliżam, tym góry zaczynają robić się coraz ciemniejsze. Przekroczenie granicy polega na podejściu do okienka i odebraniu adresu w stolicy Stepanakert, gdzie mam wyrobić wizę. Nie ma tutaj żadnych szlabanów i przepraw celnych, jedynie progi zwalniające. Mam do pokonania tylko 70 kilometrów, a droga jest bardzo dobrej jakości, lecz liczne winkle i piękne góry skutecznie zwalniają moje tempo. Stolica ukazuje mi się z daleka w dolinie. Jest to bardzo małe miasto liczące zaledwie 53 tysiące ludzi. Najbardziej rzucają mi się w oczy flagi Karabachu, które są licznie zawieszone na lampach. Gdy docieram pod wskazany adres, budynek okazuje się być zamknięty. Jest już po godzinie osiemnastej. No nic, stawię się tu jutro z rana. Mam problem ze znalezieniem miejsca na nocleg- teren jest na tyle górzysty, że każdy nadający się do spania kawałek ziemi zajęty jest przez posesje prywatne. Zajeżdżam na jedną z nich, gdzie zauważyłem staw. Jest rozpalony grill i całkiem sporo ludzi. Okazuje się, że odbywa się tutaj impreza pracownicza, na którą zostaję zaproszony. Wieczorem, gdy moi gospodarze widzą, że zaczynam rozbijać namiot, każą mi wszystko pakować i jechać za nimi. Kończy się na tym, że zostawiają mnie w motelu, za który płacą. Kultura i mentalność tych ludzi chyba nigdy nie przestaną mnie zadziwiać.
W biurze wizowym spotykam kilku rodaków biorących udział w rajdzie po Kaukazie (caucasian challange). Wyrobienie dokumentów odbywa się praktycznie od ręki, a koszt wizy to 3000 dram. Gdy już mam jechać dalej, na Yamaha XTZ 660 podjeżdża Węgier Dawid. On też uczestniczy w rajdzie. Daje się namówić na wspólną jazdę do najbardziej słynnego klasztoru Karabachu- Gandzasar. Po zwiedzeniu mocno skomercjalizowanego zabytku opuszczamy enklawę tą samą drogą którą przyjechałem. Wieczorem nasze drogi się rozchodzą. Dawid musi jechać w wyznaczone miejsce noclegowe, a ono nie jest mi po drodze.
Nowy dzień wita mnie żarem z nieba. To już trzeci tydzień wyprawy, w planach mam dotrzeć do Erewania. Co prawda zbyt wiele kilometrów do pokonania nie mam, ale po drodze chcę jeszcze zatrzymać się w kilku ciekawych miejscach. Pierwszym zabytkiem jest klasztor Noravank, do którego prowadzi kilkukilometrowa droga poprzez wąwóz żywcem wyjęty z westernów. Po obu moich stronach znajdują się wysokie, skalne góry o kolorze czerwonym. Sam kościół jest położony na płaskowyżu skalnym i pięknie komponuje się z otoczeniem czerwonych skał. Udaje mi się zwiedzić go tuż przed przyjazdem dwóch autokarów pełnych niemieckich turystów. Dalej kieruję się do Khor Wirap. Droga wiedzie bardzo blisko Iranu, wschodnie powiewy wiatru aż parzą w twarz. Są to najgorętsze chwile mojego wyjazdu. Z dużej odległości ukazuję mi się święta góra: Ararat. Jest to bardzo ciekawy widok, ponieważ góra praktycznie wyrasta z płaskiego terenu. Do klasztoru docieram w stanie początkowego odwodnienia. Uzupełniam płyny i chwilę odpoczywam. Z każdego punktu tego świętego miejsca widać odległego kolosa spowitego dzisiaj w chmurach. W jednym z pomieszczeń schodzę w dół kilkumetrową drabiną i zwiedzam więzienie Grzegorza Oświeciciela. Po południu docieram do Erewania, z którego od razu obieram kierunek na Garni. Przy wejściu kupuję bilet za symboliczną kwotę i już po kilkudziesięciu metrach moim oczom ukazuje się wyjątkowa budowla. Jest zupełnie nie podobna do wszystkich zabytków, które miałem okazję oglądać w tych rejonach świata. Bardzo przypomina mi budowle rzymskie. Warto poruszyć temat biletów: jest to niestety pierwsze miejsce w Armenii oraz Gruzji, w którym muszę płacić za zwiedzanie. Dlaczego niestety? Armenia jest strasznie zaśmiecona. Wszędzie leżą śmieci. Niejednokrotnie byłem w bardzo pięknym miejscu i miałem problem ze zrobieniem zdjęcia tak, by w kadrze nie znalazły się hałdy odpadów. Tu płacę parę złotych za wejście i widzę równo ścięty trawnik, piękne kwiaty, śmietniki, mijam panią która sprząta, a nawet z głośników leci muzyka. Przykre jest to, że kraj ten ma tak duże walory przyrodnicze i zabytkowe, a ludzie w ogóle tego nie dostrzegają i praktycznie nie dbają o swoje największe dobro.
Noc spędzam, korzystając z wcześniejszego zaproszenia, u Mani - siostry poznanego policjanta. Gdy tylko zajeżdżam pod blok w którym mieszka, gromadzi się koło mnie grupa dzieci, które prawdopodobnie pierwszy raz w życiu widzą motocykl. Mąż Mani na siłę szuka mi parkingu. Mówią, że nie znam tych rejonów i w nocy na pewno coś się stanie. W końcu udaje się zostawić moją Teresę na prywatnej posesji ich znajomych. Następnego dnia jedziemy razem do centrum miasta - ja motocyklem, małżeństwo autem. Drugim sporym minusem Armenii (oprócz wszędzie obecnych śmieci) są kierowcy. To tutaj spotykam największych piratów drogowych. Nie raz, nie dwa, gdy jadę drogą krajową bez pobocza, kierowca samochodu jadącego z naprzeciwka nagle zaczyna wyprzedzać- wyskakuje mi na czołówkę i mruga światłami bym zrobił mu miejsce. Gdy zatrąbisz na winowajcę… On zatrąbi na ciebie. W stolicy Erewaniu sytuacja wygląda jeszcze gorzej. Żadne znaki pionowe czy poziome zdają się nie obowiązywać. Jedynie sygnalizacja świetlna wydaje się być respektowana. Główna zasada ruchu jest tak, że większy ma pierwszeństwo. Auta albo stare i zniszczone, albo z górnej półki. Rzuca się w oczy kompletny brak dwóch kółek. I nie mówię tylko o motocyklach czy skuterach, ale nawet na rowerach się nie jeździ. Każdy musi mieć przynajmniej jedno auto. Jazda w tych warunkach wymaga ode mnie stanu najwyższego skupienia. Oprócz zwracania uwagi na to, co się dzieje na drodze, muszę również uważać na jej stan. W szczególności na odkryte studzienki kanalizacyjne, które pojawiają się co jakiś czas. Moja jazda zostaje wstrzymana przez normalnie błahą, lecz teraz poważną usterkę. Pęka mi linka sprzęgła. Zatrzymuję się na poboczu. Oczywiście mam zapas. Miałem. Został skradziony! Mania jest umówiona i może do mnie wrócić dopiero za jakiś czas. Dzwonię do ambasady i ustalamy, że postaram się do nich dojechać i wtedy będziemy myśleć nad rozwiązaniem problemu. Gdy zjawiają się moi przyjaciele wspólnie podejmujemy decyzję o holowaniu motocykla autem za pomocą linki. Samodzielna jazda bez sprzęgła jest niemożliwa. Prowadzenie Teresy na holu przez miasto dostarcza mi sporych emocji i dawki adrenaliny. Po kilkunastu minutach, ku mojemu wielkiemu szczęściu, oczom mym ukazuje się dumnie powiewająca flaga Polski. Gdyby nie ci wspaniali ludzie nie wiem jak bym tutaj dotarł z motocyklem. Od konsula dowiaduję się, że w całej Armenii nie ma ani jednego sklepu motocyklowego. Pomoc ambasady kończy się na wskazaniu trasy do baru, którego właściciel przetrzymuje motocykl Polaka, który w zeszłym roku miał bliskie spotkanie z krową. Linka z wraku powinna pasować do Teresy. Wychodzę z ambasady i otrzymuję telefon - dzwoni brat Mani, zaraz się zjawi by mi pomóc. To jest niesamowite: poświęca swoje plany i czas, by pomóc człowiekowi, którego nawet nigdy nie widział. On również mieszkał w Polsce i mogę swobodnie rozmawiać w ojczystym języku. Ustalamy, że właściciel baru sprzedał zniszczony motocykl i kontakt z nim się urwał, jednak udaje się znaleźć fachowca który naprawi usterkę. Potrzebuje około dwóch godzin i wstawi wzmacnianą linkę. Całe szczęście, że strzeliła mi w stolicy, a nie np. pod Tatew. Mając trochę wolnego czasu udajemy się coś zjeść oraz skorzystać z kafejki internetowej. Z bratem Mani rozmawiam na wiele tematów, lecz wszystkie dotyczą Armenii. Dowiaduję się, że zupełna większość kierowców, albo nie ma prawa jazdy, albo je sobie po prostu kupiła. Policja jest doszczętnie skorumpowana i nie dość, że nie zwraca uwagi na łamanie przepisów ruchu drogowego, to sama jeździ jak chce. Przez te kilka godzin już wielokrotnie widziałem jak radiowóz włącza sygnał tylko po to by ominąć korki. Społeczeństwo dzieli się na ubogich i bogaczy. Ci uczciwi, najczęściej należą do ubogich i często pracują w systemie 24 godziny pracy na 8 godzin odpoczynku. Dla nas jest to nie do wyobrażenia. Dla mojego rozmówcy większość bogaczy to złodzieje lub oszuści. Sam prowadzi małą firmę - wytwórnię papierów toaletowych. Jest uczciwy i wszystkie rachunki rozlicza co do złotówki (w tym należy do mniejszości). Przy mnie otrzymuje telefon od jednego z takich bogaczy. Musi zapłacić wyższy o 50% rachunek za prąd, a jak tego nie zrobi to mu go odetną. Jutro będzie musiał poświęcić swój czas pracy i jechać ze wszystkimi rachunkami udowadniać swoje racje. Gdy wróciliśmy do warsztatu fachowiec jeszcze pracował. Coś mi nie pasuje. Linka ciężko chodzi w pancerzu. Gdy mój przyjaciel pyta dlaczego tak jest, w odpowiedzi słyszy „bo to nowa”. Po chwili dostrzegam, że linka się strzępi. Jest stara! Facet jeszcze próbuje robić z nas idiotów i strzępienia przycina na szlifierce. Wymiana kilku mocnych słów i w końcu wychodzimy z nową linką, prawidłowo chodzącą w pancerzu. Za „profesjonalną i uczciwą” naprawę zapłaciłem dwukrotność ceny w Polsce. Do motocykla docieramy późnym wieczorem, na całe szczęście wszystko pasuje tak jak trzeba. Serdecznie żegnam mojego druha i przekazuję pozdrowienia dla jego rodziny, mam nadzieję, że kiedyś uda mu się przylecieć do Polski.
Gruzja – etap drugi
Opuszczam Armenię, w której spędziłem aż dziewięć dni, wracam ponownie do Gruzji. Przejście graniczne jak zwykle dla tych rejonów świata bezproblemowo. Nadchodzi moment wymiany oleju, zatrzymuję się w pierwszej wiosce przy tabliczce z napisem „MOŃKA” (punkt mycia aut) gdzie bez problemu chłopaki pożyczają mi niezbędne narzędzia (ciekawe gdzie są moje?), oraz kasetę na stary olej. Pod wieczór mijając twierdzę Chertwisi, którą ze względu na późną porę zostawiam na jutro, dojeżdżam do Wardzi. Jest to potężne skalne miasto, które pomimo iż jest ruiną to posiada nadal mnóstwo zachowanych w przyzwoitym stanie korytarzy oraz komnat. Bardzo chciałbym zobaczyć to miejsce w czasach świetności. Koszt wstępu to 3 lari (6 zł). Wieczorem, gdy już powoli zasypiam, nagle słyszę dźwięk podjeżdżającego auta. Tym razem postanawiam nie ignorować sprawy i wychodzę z namiotu. Jakaś terenówka, wysiada z niej facet.
- Hey –zagajam
- Sorry for this noise.
- No problem
- Where are you from?
- Poland
- Nice to met you
- And you?
- Poland…
- Cześć!
Biesiaduję z Łukaszem i Martą cały wieczór i rozstajemy się dopiero w okolicach południa. Jadę w kierunku twierdzy Chertwisi, położonej na skale, nad rzeką Kurą. Moim oczom ukazują się potężne, podwójne mury obronne, baszty i dumnie powiewająca flaga. Niestety w środku same ruiny.
Swanetia
Obieram kierunek na Batumi, do którego prowadzi 150 km górskiego offu. Miasto leży nad Morzem Czarnym, jest bardzo zadbane i czyste- kolorowe budynki, palmy, ładnie przystrzyżone trawniki. Za Batumi spotykam Darka, Paule i Rafała, którzy podróżują na Afirica’ch. Okazuje się, że też jadą do Swaneti (obszar Kaukazu, słynący z baszt mieszkalnych, pięknych widoków i bujnej roślinności), więc proponuję im wspólną jazdę. Tempo mają bardzo szybkie, 120 bez względu na to, czy teren zabudowany, czy nie. Wieczorem rozbijamy namioty na polanie nad Mestią, rozpalamy ognisko, integrujemy się i przy piwku opowiadamy swoje przygody. Nad ranem kontynuujemy wspólną jazdę do Ushguli- najwyżej położonej osady w Europie (2200 m n.p.m.). Dojazd do osady, od strony Mestii, jest w miarę łatwy i przyjemny, bez stromych podjazdów o niewiadomym podłożu. Tylko w kilku miejscach pojawia się błoto, na które muszę uważać z moimi oponami szosowymi. Po wyjeździe z Ushguli czeka nas ok. 80 kilometrów offroadu. Jedziemy bardzo wysoką drogą z widokiem na lodowiec. Zaczyna padać i powoduje to, że na kamienistej drodze tworzy się strumień utrudniający nam zjazd. Rafał zalicza glebę i musimy na niego czekać, jednak po chwili jedziemy dalej. Kilka kilometrów później, w miejscu, w którym strumień wpada do rzeki, znajdujemy plecak, a w nim rzeczy typowo turystyczne, dokumentów brak. Postanowiliśmy poszukać właściciela. Chodzimy, wołamy, rozglądamy się, niestety bez rezultatu, więc postanawiamy zabrać go na policję. Stajemy w pierwszej napotkanej wiosce by przeczekać deszcz oraz zjeść obiad. Po drodze licznie biegają świnie, lecz nasze zdziwienie budzi najbardziej wóz zaprzęgnięty w dwa byki. Podczas posiłku przejeżdża obok nas radiowóz, który zatrzymujemy. Zastawiamy plecak u funkcjonariusza, a on bardzo nam dziękuje i informuje, że zaginęło dwóch turystów. Gdy przestaje padać opuszczamy wioskę, jednak nie udaje się daleko zajechać. Słyszę za sobą klakson Rafała, zatrzymuję motocykl na poboczu i okazuje się, że z tyłu złapałem gumę. Wymiana dętki zajmuje nam półtorej godziny i zaczyna się ściemniać. Gdy kończę już pracę podjeżdża do nas znajomy samochód terenowy- to Łukasz i Marta, a w ich towarzystwie Irańczyk, którego przewożą autostopem na prośbę miejscowej policji. Wszyscy razem spędzamy noc przy ognisku, a największe zainteresowanie wzbudza oczywiście Alireza- irański podróżnik.
Turcja
Przekroczenie granicy wygląda nietypowo. Po dojechaniu do punktu granicznego należy samodzielnie załatwić wszystkie formalności biegając od okienka, do okienka. Wiza kosztuje 20$ (ok. 65 zł ). Wszystko trwa około godziny. Pierwszą rzeczą, która w tym kraju rzuca mi się w oczy jest to, że w każdej, nawet najmniejszej miejscowości, znajduje się meczet z wysoką wieżą. O wyznaczonej godzinie puszczana jest modlitwa, nagłośniona na całą miejscowość. Na stacji benzynowej widzę specjalnie wydzielony pokój do modlitw z rozłożonym w środku czerwonym dywanem. Z Turkami kompletnie nie mogę się dogadać- nie znają angielskiego, ani rosyjskiego, a ich rodzimy język bardzo trudno zrozumieć. Benzyna jest tu bardzo droga, litr kosztuje ok. 8,50 zł. Jedzenie również nie jest najtańsze, a kuchnia turecka jest dość uboga. Najpopularniejszym daniem jest kebab. Żywię się najczęściej chlebem o przyzwoitej cenie (1,50 zł), pomidorami i jajkami. Turcja wyróżnia się dużą ilością wojska, baz wojskowych, konwojów, na których ilość może wpływać konflikt z Syrią. Nawet policja posiada wozy pancerne z CKM’em na wieży. Praktycznie cały czas jadę dwupasmową drogą krajową o dobrej nawierzchni. Niestety trzeba na nią uważać, ponieważ niespodziewanie trafiają się fragmenty nakładane za pomocą smoły i żwiru, który może spowodować utratę kontroli nad motocyklem. Jest tu mnóstwo znaków ograniczających prędkość i informujących o robotach drogowych, po których najczęściej nie ma już śladu. Ruch drogowy jest bardzo niewielki. Jadąc czteropasmową drogą przez 10 km nie mijam żadnego pojazdu, a jeżeli już, to głównie są to tiry i samochody dostawcze. Jest to najprawdopodobniej spowodowane wysoką ceną benzyny. Jazda wzdłuż rozlewiska Eufratu dostarcza mi niesamowitych widoków na cały zalany wąwóz. W tym rejonie piasek i skały przyjmują wiele kolorów, od czerwonego, po zielony. Mija 32 dzień wyprawy i dojeżdżam do Kapadocji, która słynie z dużej ilości mieszkalnych skał, kształtem przypominających grzyby. Zatrzymuję się w Zelve i zwiedzam jedną z tras widokowych. Cały następny dzień spędzam na kempingu. Jest basen, w pełni wyposażona kuchnia, prysznice z ciepłą wodą, pralki, zadbany, czysty teren- jednym słowem miejsce godne polecenia. Jeden człowiek, jeden namiot, jeden motocykl = 20 lirów za dobę (40 zł). Spotykam tu niemiecką parę, która wraca z 20000 km wyprawy, holenderską parę, która jedzie do Indii, oraz francuza, który odbył podróż dookoła świata. Wszyscy bardzo pozytywnie zakręceni. Odpoczywam i ruszam w kierunku Ankary. Stamtąd do Istambułu. Dojazd do niego to mniejsze i większe miejscowości ciągnące się przez 60 km. Istambuł wygląda jak miasto z amerykańskiego filmu- czteropasmowa droga zakorkowana aż po horyzont, pomarańczowe taksówki, przejścia dla pieszych pełne ludzi, wielokulturowość otacza mnie z wielu stron. Ruch w korkach makabryczny, z tego też względu odpuszczam jakiekolwiek zwiedzanie. Dużo jest tutaj małych motocykli i skuterów jadących po 90 km/h. Policja w większości na GS’ach. Jeżdżą w koszulach z krótkich rękawem i kamizelkach, przewożą pasażerów. Opuszczam Istambuł i żegnam się z Turcją.
Ojczyzna Draculi
Do Rumunii dojeżdżam przez Bułgarię, gdzie pierwszy raz podczas odprawy celnej sprawdzają mi kufry. Moim celem jest przejechanie trasy Transforgarskiej i Transalpiny. Już na początku legendarnej 7C pojawiają się bardzo przyjemne winkle. Ruch jest niewielki, więc mogę bawić się aż do kresu umiejętności. Na całej trasie asfalt jest dobrej jakości. Spodziewałem się większej wspinaczki, jednak nawet na przełomie jest łatwo. Na kilka km od szczytu pojawia się bardzo dużo zakrętów (słynny podjazd), przejeżdżam przez kilka zadaszeń chroniących od spadających odłamków skalnych. Ruszam na Transalpine. Ta trasa podoba mi się bardziej, tutaj już są strome podjazdy. Ruch pozostaje bez zmian. Przez większość czasu jest mi zimno. Cała droga ma ok. 130 km , a pod koniec spotykam polską ekipę na turystykach. W końcu opuszczam Rumunię, lecz droga jest bardzo męcząca- w niektórych miejscach kilometrowe korki, na które składają się praktycznie same tiry. Ze wszystkich państw, przez które przejechałem, to właśnie tutaj kierowcy najczęściej mnie przepuszczają.
Powrót do domu
Do Polski wracam przez Węgry, Słowację i Czechy, gdzie na 400 km od celu ponownie pęka mi linka sprzęgła. Sytuacje ratuje młody Czech, który pomaga mi prowizorycznie naprawić usterkę. Po 39 dniach, 11 719 kilometrach i z worem pełnym przygód dojeżdżam do domu i już zaczynam marzyć o następnej podróży.
|
Komentarze 1
Poka¿ wszystkie komentarzeWielkie Szaco, wole takie relacje z podrozy ktore sa prawdziwymi wyzwaniami a nie narzekajace relacje gosci ktorzy FJRkami postawnawiaja polatac w sterylnych warunkach po Alpach.
Odpowiedzleczymy kompleksy? bez urazy, ale zarówno bardziej lub mniej dzikie bezdro¿a, róznorodno¶æ kulrorowo-techniczna jak i super równe, krête i wysokowyspecjalizowane alpejskie odcinki dróg s± piêkne. zalezy kiedy, z kim i po co. Tak¿e nie generalizuj przez ramki swoich gogli ...
OdpowiedzNapisa³ co woli czytaæ i nic poza tym... Kto tu ma kompleksy??
Odpowiedzcd. a kompleksy na pewno jakies tam mam - nie jestem tomy lee johnesem ze sciganego !
Odpowiedzleczymy kompleksy - nie czytasz co napisalem? napisalem w odniesieniu do samych recenzji ! Sam wybieeram sie niedlugo w Alpy - drugi raz, przejechalem Skandynawie, Wlochy Chorwacje. Chodzi mi o relacje, jakkolowiek to lubie to nie mialbym ochoty nikogo zanudzac relacjami z tego, nie oszukujmy sie - relacje z podrozy w miejsca gdzie wszyscy sa do wyrzygania uprzejmi, gdzie twoim problemem jest jak uniknac po raz 5ty w ciagu kwadransa pytania czy sniadanie ci smakuje sa prawdopodobnie mniej porywajace niz relacje z takich wlasnie wypraw jak ta !
Odpowiedzok, sory, masz racjê
Odpowiedz