Gruzja na GS500E
Jest piąta rano. Jestem cholernie zmęczony, ale i zadowolony z siebie. Właśnie udało mi się złożyć GS-a do kupy, to jest przykręcić głowicę. Wszystko bardzo starannie, nowy silikon pod pokrywę zaworów, każda śruba dokręcona według serwisówki odpowiednim momentem. I właśnie wtedy zobaczyłem to coś. Taki mały stalowy wałeczek, który powinien znajdować się pod głowicą... Jest takie stare powiedzenie: „kląć jak szewc”. Obawiam się, że obecnie szewc czułby się mocno zgorszony słysząc mnie rano, po tej pamiętnej nocy spędzonej w garażu. Po kolejnych kilku godzinach wałeczek wrócił na swoje miejsce, jeszcze tylko dwie, trzy godziny pakowania i możemy jechać. My, to znaczy ja i Jesion. Jedziemy na Suzuki GS 500 do Gruzji zdobywać jej największą górę - Kazbek.
Ruszamy z werwą. Nasz entuzjazm nieco chłodzi przytykający się przewód paliwowy na krajowej siódemce przed Krakowem. Kochany przewód będzie nam jeszcze od czasu do czasu o sobie przypominał. Po nocy pod Wawelem robimy okresowy przegląd motocykla i pełni mocy ruszamy na podbój południa.
Słowacja. Węgry. Rumunia. To mój drugi pobyt w Rumuni, ale nie powiem, że nie było warto. Wielki skansen, w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Oprócz tego niesamowity przejazd trasą transfogarską.
Ciemno, na naszych zegarkach jedenasta w nocy. Jesteśmy pod Bukaresztem i za nic w świecie nie możemy znaleźć kawałka trawy na nasz mały namiot. Podjeżdżamy do jednego, drugiego, trzeciego domu. Wszędzie cisza. Już odchodzimy, kiedy ktoś wygląda przez okno. Więc my, że tent, że pałatka, znaczy namiot i że tylko jedną noc. Po dłuższej wymianie zdań, częściowo zrozumiałych, Dowiadujemy się: namiot? To wyjątkowo głupi pomysł. Przyjdą Cyganie (tu wymowny ruch palcem po szyi). Lepiej do hotelu. Już zaczynamy się zbierać po raz drugi, kiedy nagle widzę kłęby białego dymu wydobywające się spod kanapy Suzuki. Jeszcze tego brakowało! Okazało się, że to zwarcie przy prowizorycznie zainstalowanej przeze mnie ładowarce do telefonu. Nasi gospodarze, widząc, że chyba jednak nie jesteśmy mordercami szukającymi okazji żeby obłupić ich ze skóry i spalić dom, dzwonią po znajomą, z którą możemy się porozumieć po angielsku. Po wyjaśnieniu kilku kwestii (jest dwunasta, a nie jedenasta, bo to już inna strefa czasowa) możemy zostać na noc. Co więcej dostajemy świeżutkie pomidory i po kieliszku nalewki.
W Bułgarii witają nas kozy na ulicach. Bardzo to nie przeszkadza, ponieważ drogi są kiepskie (napisałbym, że fatalne, ale potem byliśmy jeszcze w Gruzji...), więc tak czy inaczej nie da się jechać szybko.
Turcja. Wielkie przestrzenie, szerokie, świetnie utrzymane drogi i stacje benzynowe. Z bardzo miłą obsługą zapisującą za każdym razem nasz numer rejestracyjny, wielkimi portretami obecnie urzędującego prezydenta na wielkich, powiewających na wietrze flagach i nieprawdopodobnie drogim paliwem. Kolejne duże miasto - Stambuł i znów problem ze znalezieniem noclegu. Właściwie to te problemy ze znalezieniem miejsca na nocleg są jedną z bardziej charakterystycznych części tego wyjazdu. Stambuł jest duży, wielki. Zjeżdżamy z autostrady i orientujemy się, że nasz zjazd to był ten poprzedni. A odwrotu już nie ma. Trochę jak w „Jądrze ciemności”. Noc, my już nieźle zmęczeni, z tubylcami ni w ząb, wielki kompleks stacji benzynowej i wszędobylskie, głodne psy. A my tylko bardzo byśmy chcieli gdzieś rozstawić namiot i żeby rano motocykl ciągle stał obok namiotu.
Cudem znajdujemy zupełnie niepasujący do okolicy, znak wskazujący drogę do kempingu. Nie bardzo wierząc w to, że rzeczywiście do niego dotrzemy, ruszamy krętymi zaułkami podstambulskiej nocy. Po ośmiu kilometrach wjeżdżamy na pola uprawne, wśród których stoi, niczym zamek z bajki, otoczony wysokim murem i potężną bramą, dom z upragnionym napisem „camping”. Cena noclegu nie była jednak olśniewająco niska, więc namiot rozbijamy dwieście metrów dalej w szczerym polu.
Jest jeszcze jeden problem. Karta pamięci do aparatu fotograficznego jest już pełna, a my dopiero w Turcji. Wjeżdżamy na przedmieścia Samsunu w poszukiwaniu, tak ważnego dla nas, nośnika danych. Po nieudanej próbie w sklepie komputerowym, tudzież u fotografa, niespodziewanie iskierka nadziei zapala się… u szewca. Trzech przesympatycznych Turków zaprasza nas do środka. A tam inny świat.
Dzień, jak co dzień. Gorąco, w starym telewizorze kolejny teleturniej, a w charakterystycznych małych szklankach, jak od wieków, mocna herbata z kostką cukru. Ulicą przed warsztatem przechodzą dziewczyny z żeńskiej szkoły w muzułmańskich hidżabach, te starsze z osłoniętą głową. Muezin właśnie skończył nawoływać do modlitwy, ale nie wywołuje to widocznej reakcji wśród przechodniów.
Ja i Jesion zostajemy usadzeni przed telewizorem, dostajemy kawę, którą ktoś przynosi z zewnątrz i wysłuchujemy historii Mahmeta, który jako jedyny mówi po angielsku. Jest marynarzem. Ma żonę, którą przywiózł z jednego ze swoich rejsów i córeczkę. W Turcji nie ma perspektyw, kto może, ucieka. Oni wyjadą jak tylko dziewczynka podrośnie.
Mahmet mówi, że teraz zajmiemy się zdjęciami. Ja mam zostać, a on zabierze Jesiona do znajomego, który ma komputer i nagra zdjęcia na płyty. No dobra. Zostaję sam na sam z telewizorem i szewcem, z którym wymienić możemy tylko uśmiechy. Co jakiś czas ktoś wchodzi. Wszyscy się znają. A to dziewczynka z plecakiem do zszycia, a to kobieta, sprawdzić czy buty, które zostawiła tydzień temu są już dostatecznie rozciągnięte na prawidle, a to kumpel ze sklepu obok popatrzeć na dziwo w spodniach motocyklowych. A ja siedzę i siedzę. Jest gorąco, zostaję poczęstowany kolejną herbatą, czas dłuży się niemiłosiernie. Gdzie ten Jesion? Szewc oplata mnie jedwabistym rzemieniem przydymionych swoich spojrzeń. Już ponad pół godziny tak siedzę. Jestem coraz bardziej senny. Zaraz, co opowiadał Mahmet? Żeby w Turcji nikomu nie ufać, bo zaraz nas obrabują. Na wybrzeżu jest lepiej, ale żebyśmy tak czy inaczej uważali z tym namiotem. Gdzie ten Jesion? No ładnie! Pewnie zabrali mu aparat, a mnie właśnie poją środkiem nasennym. Taki motocykl to tutaj nie lada gratka. Starając się nie zdradzać zaniepokojenia, dyskretnie odstawiam szklankę na parapet.
Na szczęście w końcu przybiega Jesion i mówi, że jeszcze to trochę potrwa, bo są problemy techniczne, ale wszystko w porządku. Uff. Przez kolejne czterdzieści minut w warsztacie szewskim wczuwam się w prawdziwie turecką atmosferę miejsca. Byliśmy też oczywiście w Haga Sophi i Meczecie Omara. I to tyle naszej Turcji.
Do Gruzji dobijamy nocą po całym dniu jazdy urokliwym wybrzeżem morza Czarnego. Minąwszy przeraźliwie długą kolejkę TIR-ów przekraczamy długo oczekiwaną granicę. Trzeba uczciwie przyznać, że Batumi nie zrobiło na nas w środku nocy dobrego wrażenia. Dziurawe drogi, stare Mercedesy i BMW, którymi z zawrotnymi prędkościami po okolicy rozbija się tutejsza bandyterka. I kolejne dwie godziny poszukiwań miejsca pod ten cholerny namiot. O trzeciej nad ranem znajdujemy podmokły kawałek trawy, po którym walają się rozrzucone strzykawki, zakrwawione chusteczki. Ale jesteśmy w Gruzji! Z zaśnięciem nie mamy żadnego problemu…
Następnego ranka, zwiedzamy Batumi bezskutecznie poszukując oleju motocyklowego. Poznajemy za to bardzo sympatycznego sklepikarza, który doradza nam podróż do Tibilisi drogą omijającą góry. Góry? Co to dla nas… Przecież przejechaliśmy trasę transfogarską, do stolicy jest tylko trzy paczki, a na mapie obie drogi zaznaczone są jako „divided highway” – droga najwyższej kategorii. No i pojechaliśmy przez góry. Naprawdę przez góry. Przez osiemdziesiąt kilometrów bez utwardzonej nawierzchni, zdobywając przełęcz dwa i pół tysiąca metrów nad poziomem morza, drogą, na której zdarzało się, że Jesion musiał zsiadać żebym był w stanie przejechać.
W Tibilisi, jak to w stolicy. Problem ze znalezieniem miejsca na nocleg. Co gorsza skończył nam się gaz z powodu pewnej kolby kukurydzy, którą ukradliśmy na polu w Turcji i gotowaliśmy przez godzinę. Bez skutku. Przeczesując stolicę Gruzji w poszukiwaniu gazu, natrafiamy na pub motocyklowy. I był to strzał w dziesiątkę! Okazuje się, że chłopaki mają klub motocyklowy. Mają też dużo wolnego czasu i bardzo dużo pieniędzy. Przy pizzy, którą zostajemy poczęstowani dowiadujemy się, że w Tibilisi, w sumie, jest dwudziestu motocyklistów. Maszyny sprowadzają z USA albo Rosji. Same litrowe przecinaki. Trochę „polataliśmy” naszym obładowanym osiołkiem z nimi nocą po mieście, a potem odstawili nas do motelu. Rzecz jasna za nic nie płacimy.
W motelu miłe zaskoczenie. Gdzie nie spojrzeć tam rodak. Nocne więc, prowadziliśmy, Polaków, długie, przy piwie, rozmowy. Gruzję zwiedzają przede wszystkim, poza Polakami, Żydzi, którzy mają stosunkowo blisko z Izraela, natomiast mają też duże problemy ze zwiedzaniem krajów muzułmańskich. Z wiadomych przyczyn.
Motocykl udało nam się zostawić w garażu w Kazbegi, wiosce pod górą. Uderza rozgoryczenie miejscowych własnym położeniem ekonomicznym. Człowiek ma wrażenie, że ważne jest tylko to ile pieniędzy tu przywiózł. Jak przywiózł to niech zostawi i może wracać. Ale góry za to piękne. Nasz pierwszy atak szczytowy załamał się na wysokości 3500. m n.p.m., drugi - 4300 m n.p.m.
Cel nie został zrealizowany, ale jak wiadomo, cel jest tylko pretekstem do działania, które jest esencją. Wyjazd odbył się przy dużej pomocy Jacka Starosielca „Pretora”, właściciela sklepu motochallenge.pl, od którego dostaliśmy duże zniżki na sprzęt i odbiornik GPS-spot, dzięki któremu można było w każdej chwili w Internecie sprawdzić, gdzie jesteśmy.
|
Komentarze 14
Poka¿ wszystkie komentarzeJêdrzej jak zawsze szacunek dla tego co robisz . Rozwijaj sie dalej coraz ciekawszych wypraw i braku problemów technicznych. Pozdro
OdpowiedzHmm, po Turcji je¼dzi³em bodaj¿e w 2000 r (ten rok, gdy by³o tam trzêsienie ziemi). Przejecha³em ca³y kraj du¿ym skuterem Yamaha (wypo¿yczonym od Turka) i na bardzo wielu stacjach nie p³aci³em za ...
OdpowiedzPaliwo jest obecnie w Turcji chyba najdro¿sze w ca³ej Europie, ok. 7 pln/L. W PL, w 2000 roku paliwo te¿ nie kosztowa³o 5 pln/L, a poni¿ej 3. Po drodze, na skali czasowej by³ 11.09.2001, Irak, Afganistan, piraci solalijscy, w szaleñczym tempie rozwijaj±cy siê chiñczycy i inne takie tam, a w efekcie paliwo jest i pewnie bêdzie coraz dro¿sze.
Odpowiedz¦wietna przygoda ! Zawsze wiedzia³em, ¿e motocykli¶ci to przede wszystkim nie Ci, którzy bij± rekordy na autostradach, bo s± przecie¿ i pasjonaci zabytków, tury¶ci i globe-troterzy. Ale alpini¶ci ...
OdpowiedzNaprawdê rozbawi³a i bardzo zaskoczy³a mnie wasza wyprawa!!! je¿d¿ê trochê po europie ale tam bym chyba siê nie odwa¿y³ pojechaæ...Wielkie brawa i szacunek!
OdpowiedzW momencie "zsiadania Jesiona" ud³awi³em siê kumpotem. Od pocz±tku artyku³u my¶la³em, ¿e na dwóch GS-ach pojechali¶cie. Szacuneczek...
OdpowiedzSzacunek naprawdê podziwiam to s± prawdziwi motocykli¶ci.
Odpowiedz