Ostateczna decyzja zapadła dopiero tydzień przed wyprawą – zamówiliśmy przewodnik po Gruzji, zasięgnęliśmy opinii innych globtroterów i byliśmy już całkowicie pewni dokąd jedziemy
Pomysły na wakacje były różne. Nie mieliśmy jasno sprecyzowanych planów. Braliśmy pod uwagę kolejną wizytę na Krymie, na wypadek gdyby nie wypaliła gruzińska opcja wyjazdu. Ostateczna decyzja zapadła dopiero tydzień przed wyprawą – zamówiliśmy przewodnik po Gruzji, zasięgnęliśmy opinii innych globtroterów i byliśmy już całkowicie pewni dokąd jedziemy.
Długość trasy: 7071 km z czego 6651 km motocyklem + droga morska ok. 420 km promem Poti - Kercz (Gruzja – Ukraina). Kraje na trasie: Lubaczów – Polska (start), Ukraina, Rumunia, Bułgaria, Turcja, Gruzja, Ukraina, Polska. Rodzaje dróg: asfalt, Gruzja (asfalt 65%, szuter 35%, z czego 10% ciężki i bardzo ciężki). Jedziemy sami – Tamara i Głazio na BMW R1150 GS (spalanie 5,3 l./100km - średnia całej trasy). Tak wyszło, nie namawiamy nikogo na siłę.
28 VII 2010 (środa) Z Polski tradycyjnie wyjeżdżamy w deszczu. Praktycznie przez pierwszych pięć dni nic nie zwiedzamy. Wszystko to już widzieliśmy podczas poprzednich wypraw. Zatrzymujemy się tylko na noclegi i konsumpcję lokalnych browarów.
29 VII 2010 (czwartek) W Rumunii kierujemy się na miejscowość Buzau i podziwiamy w pobliżu wulkany błotne (fot.1). Potem azymut na Morze Czarne – dojeżdżamy wieczorem do Vama Veche, jest to ostoja luzaków, hippisów i wszystkich wyzwolonych. Niestety kończą się już dobre czasy dla miłośników tego miejsca – dzikie plaże pochłaniają powoli hotele i wielkie kluby. Szkoda…
30 VII 2010 (piątek) Rano przy pakowaniu okazuje się, że zgubiliśmy śrubę od stelaża. Pomaga nam barman z pobliskiej knajpki, wykręcając podobną śrubę ze swojej Yamahy XT 600Z Tenere. Dokręcanie odbywa się z pewnymi komplikacjami - poszukujemy młotka i innych potrzebnych narzędzi. Schodzi się kilku motocyklistów i wspólnymi siłami próbujemy nagiąć stelaż – niestety bezskutecznie. Jedziemy do Bułgarii i udaje nam się szybko naprawić usterkę – a wszystko dzięki żabce.
Ruszamy dalej – jazda i jazda… Zatrzymujemy się w bocznej drodze. Robimy krótki przystanek na załatwienie potrzeb fizjologicznych. Nagle mija nas ok. 10 gości jadących na BMW R1200 GS. Stwierdzamy, że to na pewno Niemcy albo Austriacy. Doganiamy ich po czym okazuje się, że chłopaki są z Łańcuta, Leżajska i Rzeszowa! (fot. 2) Kawałek jedziemy razem i wymieniamy się informacjami o trasie. Okazuje się, że mają podobne plany – podróżują dookoła Morza Czarnego, ale mają wizę wjazdową do Rosji. My niestety nie. Rozjeżdżamy się pod Sozopolem. Nocujemy na dzikiej plaży koło Carewa, blisko granicy z Turcją - wyśmienita miejscówka.
31 VII 2010 (sobota) Po raz pierwszy testujemy nasz prysznic motocyklowy – działa bez zastrzeżeń (fot. 3). Turcja, na przejściu granicznym okazuje się, że mamy mały wyciek paliwa. Droga dojazdowa do granicy jest fatalna, pełno dziur i kamulców. Jeden z nich dziurawi nam przewód paliwowy. Skrócenie wężyka i po sprawie (dobrze, że był trochę dłuższy) tylko zapach naszych rąk nie do zniesienia. Odprawa turecka, załatwiamy formalności - kupujemy wizę 15 euro/os. Tniemy do Istambułu po fantastycznych drogach. W Istambule blokujemy niestety przez przypadek bramkę na autostradzie i robi się małe zamieszanie. Wszyscy wrzeszczą, pchają się, i trąbią - standard. Znamy to z poprzedniej wizyty w tej tureckiej metropolii. Jakiś koleś, któremu strasznie się spieszy, wjeżdża nam samochodem w kufer i przewracamy się na bok. W moto nie ma żadnych uszkodzeń, czego nie można powiedzieć o samochodzie, który nas potrąca. W końcu – mimo kłopotów z językiem – udaje nam się kupić kartę na autostradę za jedyne 30 euro!
Liczyliśmy na większe emocje i wrażenia przejeżdżając przez most Galata (fot. 4), przecinający Złoty Róg w Stambule... Chcemy przejechać jak najszybciej przez Turcję i dotrzeć do Gruzji. Ale droga przez tureckie góry to prawdziwe piekło – okropny upał. Gorąco wyciska resztki powietrza z płuc. Nie ma czym oddychać. Na jednej ze stacji benzynowych zaliczamy pierwszą wywrotkę. Na szczęście przewracamy się dość nieszkodliwie (nie licząc jednego pękniętego żebra i kilku zadrapań). Odpada nam tylko lewy kufer (szybkie odkręcanie wygiętych płaskowników, prostowanie, skręcanie i ruszamy dalej. Wszystkiemu winna jest „droga – pułapka”, czyli świeża smoła posypana grubymi kamieniami na poboczu, niestety niewyjeżdżona.
Jazda, jazda – szukamy sklepu spożywczego. W końcu znajdujemy. Szybkie zakupy i ku naszemu zaskoczeniu nieznajomy „sponsor” płaci za nas. Jedziemy dalej w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na późną kolację. Konsumujemy na jednej ze stacji benzynowych. Podjeżdża samochód osobowy, z którego wysiada 7-osobowa rodzinka (głowa rodziny, 2 żony i 4 dzieci). Następują bezskuteczne (po turecku) próby porozumiewania się, ale nie do końca wszyscy wiedzą o co chodzi. Dostajemy w prezencie winogrona. Dziękujemy ku ich zdziwieniu po turecku (zwroty poznane na wcześniejszych wyprawach). Po przejechaniu ok. 1200 km zatrzymujemy się na noc nad brzegiem morza w okolicy miejscowości Ordu. Nocne poszukiwania trwają dłużej. Drzemka trzygodzinna. Sumując, to było dobre zakończenie feralnego dnia.
1 VIII 2010 (niedziela) Wstajemy o 6:00 i ruszamy dalej. W końcu wjeżdżamy do Gruzji. Gruzińsko-tureckie przejście jest bardzo zatłoczone i nie wiadomo dokładnie o co chodzi. Odprawa ciężarówek, samochodów osobowych i motocykli odbywa się na tym samym pasie. Nie wiadomo dlaczego jakiś żołnierzyk rozdziela nas i przekraczamy granice osobno. Przejście dla pieszych to tez niezły kocioł – dajesz celnikowi fajki i jesteś pierwszy w kolejce, dla znajomych również bonusik. W mgnieniu oka oddalasz się od okienka. Ludziom puszczają nerwy i wszyscy okropnie na siebie wrzeszczą. Udaje nam się w miarę sprawnie przebrnąć przez kontrolę paszportową i odprawę celną. Upał tu wcale nie mniejszy niż w Turcji.
Jedziemy do Batumi. Zgodnie ze słowami piosenki Alibabek („Batumi ech Batumi, herbaciane pola Batumi…”) spodziewamy się zobaczyć cud-miasto. Zamiast tego, obdrapane budynki bez ładu i składu porozrzucane tu i tam, koszmarne, dziurawe, popękane ulice… Batumi jako stolica Adżarii i trzecie co do wielkości miasto w kraju, rozczarowuje nas – jeden wielki remont. Z pewną dozą fascynacji, ale i przerażenia obserwujemy mieszkańców miasta „usiłujących” przejść przez ulicę (fot. 5). Stwierdzamy, że to ryzykowny i wymagający niesamowitych umiejętności sport ekstremalny!
Postanawiamy znaleźć nocleg. Jeździmy jak szaleni po całym mieście tam i z powrotem, ale bez żadnych rezultatów. W końcu, kiedy nasze ubranka motocyklowe są już totalnie mokre i przyklejają się do skóry, zatrzymujemy się w jakimś małym przydrożnym barze za miastem. Bingo! Gruzini zaskakują nas po raz pierwszy. Wszyscy chcą nam pomóc i szukają dla nas noclegu (fot. 6). Śpimy u Paata kilkaset metrów od baru. Rozpakowując się poznajemy całą rodzinę naszego gospodarza – ojca, matkę, siostrę, szwagra, kuzyna i psa. Będąc w wielu krajach nigdy nie spotkaliśmy się z taką serdecznością i gościnnością jak tu, w Gruzji. Gruzini uwielbiają rozmawiać z gośćmi na różne tematy, wszystko ich interesuje (fot. 7).Wieczorem po raz pierwszy próbujemy dań kuchni gruzińskiej – zamawiamy chaczapuri (rodzaj placka z serem w środku) i świeżego pstrąga. Oczywiście testujemy lokalne, batumskie piwo. Wszystko jest wyśmienite! Zaprzyjaźniamy się z właścicielami baru i następnego wieczora jemy i pijemy już za darmo! Szok!
2 VIII 2010 (poniedziałek) Godne polecenia są też plaże w Batumi – żółty piasek, mało ludzi i ciepła oraz kryształowo czysta woda w Morzu Czarnym. Maksimum prywatności i spokoju! Tubylcy pokazują nam drogę na skróty na plażę kamienistą – spacerujemy przez zaniedbany. ale ciągle piękny Ogród Botaniczny, który podzielony jest na „geograficzne dzielnice” odpowiadające wszystkim regionom świata. Podobno kiedyś był chlubą komunistycznego imperium. Dziś widać, że jest zaniedbany i wyraźnie podupada (fot. 8).
3 VIII 2010 (wtorek) Po trzech dniach pobytu postanawiamy opuścić Batumi ale jak się okazuje nie jest to taka łatwa sprawa. Pierwszy problem - nasi znajomi chcą abyśmy zostali dłużej oferując nam wszystko za darmo (kusząca propozycja, ale nie po to tyle jechaliśmy). Drugi – brakuje tu jakichkolwiek drogowskazów i jeździmy po mieście tam i z powrotem przez 30 minut w 35- stopniowym upale (tak nas kierują tubylcy jedni na północ inni na południe). To chyba jakaś klątwa...
W końcu udaje nam się opuścić miasto i zaczyna się nasza prawdziwa podróż w głąb Gruzji. Początkowo jedziemy wyłącznie po nie najgorszej jakości drogach asfaltowych. Prawdziwą nowością dla nas są krowy, które zobaczyć można praktycznie wszędzie. Stoją niewzruszone na ulicach, chodnikach, skrzyżowaniach i kompletnie nic nie robią sobie z przejeżdżających pojazdów (fot. 9). Podróżując po Gruzji nie ma mowy o nudzie i monotonii – jest tu masa „oryginalnych” atrakcji, sporo ruin i przepiękne widoki. Podziwiamy bardzo stare (prawie tysiącletnie) kamienne mosty, malowniczo przerzucone nad rwącymi rzekami (fot. 10).
Droga powoli zaczyna zmieniać się w szuter. Cieszymy się – w końcu poznamy kawałek prawdziwej Gruzji. Ale po jakimś czasie szuter przeistacza się w koszmarną drogę (a może raczej ścieżkę!) poprzecinaną strumieniami i innymi ciekami wodnymi. Nie brakuje tez olbrzymich osuwisk, różnego sortu bruzd, pęknięć, dziur i czyhających na nas przepaści. Witaj przygodo!
Na trasie mijamy sporo studzienek (kawałek ściany z betonu i rurą), z których beż żadnych ograniczeń nieustannie płynie krystalicznie czysta i chłodna woda. Jedne są ładniejsze, inne brzydkie. W każdej chwili możemy się zatrzymać i napełnić butelki – oszczędzamy na wodzie. Będąc w Gruzji nie kupiliśmy ani litra wody (fot. 11). W trasie często korzystamy z pomocy „tutejszych ludzi”. Pytamy ich o drogę i właściwy kierunek.
Najczęściej dogadujemy się w języku rosyjskim. Gruziński jest dla nas zupełnie niezrozumiały, natomiast angielski jest w tej części świata jest zupełnie nieprzydatny. Gruzini są bardzo mili i chętnie służą pomocą. Przejeżdżamy przez zapomniane wioski, w których nikt nie patrzy na nas wrogo (fot. 12).Wszyscy machają i uśmiechają się serdecznie. To inny świat – tu ludzie ciągle są dla siebie mili i życzliwi (fot. 13).
Góry w rejonie miejscowości Achalcyche są już naprawdę wysokie. Pogoda tu jest kapryśna i zmienia się co chwilę. Jesteśmy zmuszeni do postoju i nałożenia naszych motocyklowych ubranek. Zrobiło się chłodno. Pod jednym z wodospadów przecinającym i przepływającym przez naszą drogę spotykamy dwóch Turków, którzy podobnie jak my zwiedzają ten zaskakujący i pełen niespodzianek kraj (fot. 14). Wdajemy się z nimi w krótką rozmowę. Wypytują co chcemy zwiedzić, co już widzieliśmy, ile dziennie robimy kilometrów i czy nie boimy się jeździć sami. W końcu po wysłuchaniu wszystkich informacji na nasz temat stwierdzają, że fajnie to sobie wszystko obmyśliliśmy, ale jesteśmy „really crazy”.
Wracamy do cywilizacji – witaj asfaltowa drogo! Przed zmrokiem dojeżdżamy do twierdzy Chertwisi. To maleńkie miasteczko oddalone ok. 15 kilometrów od miejscowości Aspindza. Ruiny tej ogromnej fortyfikacji naprawdę robią wrażenie w promieniach zachodzącego słońca (fot. 15). Zatrzymujemy się i próbujemy uchwycić choć odrobinę tego czarownego piękna na zdjęciu. Kierujemy się do serca wioski czyli do… sklepu oczywiście. Mamy zamiar zrobić zakupy, ale udaje nam się również załatwić nocleg. Miejscówka za sklepem tuż pod królewską twierdzą. Zawieramy tego wieczoru bardzo ciekawą przyjaźń z wnukiem naszego gospodarza. Giorgi jest studentem z Tbilisi i spędza wakacje u dziadka. Jest naszym przewodnikiem po okolicy i kulturowym guru. W ciągu jednego wieczoru przybliża nam najciekawszą część gruzińskiej historii i kultury. Stajemy się uczestnikami oryginalnej gruzińskiej imprezy, podczas której Giorgi jako tamada (osoba odpowiedzialna za toasty) wznosi ciekawe choć dość długie toasty za kobiety, miłość, przyjaźń. Konsumujemy oczywiście jakiś miejscowy 60-procentowy trunek z owoców bliżej nieznanego nam drzewa (teraz wiemy - była to morwa). Nocą zwiedzamy okolice podziwiając spore plantacje trawy... (fot. 16)
4 VIII 2010 (środa) Rano wyruszamy do skalnego miasta Wardzia (fot.17 i 18). Już kilka kilometrów za Chertwisi zauważamy pionowe skały, które z daleka wyglądają niczym plastry miodu. Cena biletu to 3 lary (ok. 5.50 zł). Miasto – klasztor Wardzia oczarowuje nas. Jest atrakcyjnie położone. I ta wysokość w tym upale… Musimy wspiąć się na 1300 m n.p.m. Przez kilka następnych godzin wałęsamy się po labiryncie ukrytych ścieżek, schronień, komnat i tuneli wewnątrz 13-poziomowej skalnej twierdzy. Niezapomniane wrażenia! W trakcie zwiedzania spotykamy rodaków z Polski. Okazuje się, że jeden z nich pochodzi z naszego miasta. Jaki ten świat mały... Około południa parkujemy u podnóża skalnego klasztoru Wanis Kwabebi, Korci nas 16 kondygnacji komnat i pieczar wyżłobionych w zboczach kanionu. Próbujemy podjechać na motocyklu tak wysoko jak się da. Niestety nasze BMW buntuje się na polnej drodze i coraz szybciej zsuwa się w dół - przewracamy się na bok. Tym razem nie mamy tyle szczęścia co poprzednio. Chęć zwiedzenia niedostępnego klasztoru kosztuje nas pozdzierane kolana i dłonie, zadrapania na nogach i motocyklu, osty w tyłku i kilka małych wgnieceń w kufrze. Mamy poważny problem z podniesieniem maszyny a kiedy nam się to udaje motocykl nadal zaczyna się osuwać. Próby zawrócenia maszyny też dostarczyły nam sporo emocji i do tego zjazd. Rezygnujemy ze zwiedzenia klasztoru może uda nam się zwiedzić go następnym razem… Robimy sobie tylko pamiątkowe zdjęcie na dole i ambitnie ruszamy dalej (fot. 19).
Po niedługim czasie asfalt staje się tylko miłym wspomnieniem. Zaczynają się trudne, górskie szutry, na których nie brakuje serpentyn i innych niespodzianek (niespodzianka czyli ogromna dziura w poprzek lub wzdłuż drogi albo dość głęboki strumień). Przed nocą chcemy dotrzeć do Dmanisi – unikalnego w skali światowej wykopaliska ludzkich szczątków sprzed 2 mln lat. Mamy do przejechania jakieś 100 kilometrów, ale jazda tą drogą zajmie nam chyba wieczność. Niespodziewanie natykamy się na Gruzina łowiącego ryby, który zapytany o drogę zachęca nas do skorzystania z tajemniczego skrótu. Dzięki niemu zaoszczędzimy podobno jakieś 3 godziny drogi. Pilotuje nas Nissanem Patrolem kilka kilometrów tragiczną drogą przez zarośnięty most i zostawia nas dając wskazówki na dalszą część jeszcze gorszej trasy. Jego samochód już dalej nie pojedzie – przewidujemy mnóstwo atrakcji i przygód na tym skrócie. Jak się okazuje już niebawem, mieliśmy nosa co do drogi. Masaraksz - to powiedzenie towarzyszyło nam już do końca wyjazdu! Tamara co chwilę musi zsiadać z motocykla. Po pięciu kilometrach ledwo żyjemy, dość szybko robi się ciemno, a dookoła tylko las i góry. Jedziemy dalej…Mijamy stada krów i pasterskie wioski, w których nie chcemy nocować z powodu „nachalnych” (czyt. gównianych) zapachów. Kiedy zapada noc jesteśmy zmuszeni zatrzymać się na nocleg. Znowu mamy szczęście. Pierwszy postój, pytamy o nocleg, a niesamowicie mili staruszkowie pozwalają nam rozbić namiot na podwórku i kilkakrotnie dopytują się czy czegoś nie potrzebujemy: herbaty, cukru, chleba, masła, itp. (fot. 20). Znowu doświadczamy serdeczności i życzliwości gruzińskiej. Konsumujemy szybko zupkę chińską i bierzemy lodowaty prysznic w sadzie za stogiem siana.
5 VIII 2010 (czwartek) Przed nami spory kawałek do pokonania – z powodu jakości dróg zaczynamy redukować nasze plany odnośnie zwiedzania. W końcu docieramy do Dmanisi – zwiedzamy obiekt, robimy kilka zdjęć (fot. 21). Bardzo chcemy zobaczyć wykopaliska, gdzie znaleziono szczątki prehistorycznego osobnika Dicerorhinus etruscus etruscus. Przejęzyczamy się i przerabiamy prehistorycznego gościa na homo erectusa. Dobrze, że nie trafiamy na żadnego paleontologa tylko na zwykłego dozorcę. Kolejny obiekt na trasie Bolnisi – bazylika na szczycie górującym nad miastem wygląda naprawdę malowniczo (fot. 22). Uwieczniamy ją na zdjęciu i kupujemy za grosze na pobliskim ryneczku ogromniaste brzoskwinie.
Naszym celem jest teraz Tbilisi, od którego dzieli nas 100 km drogi z czego 80 kilometrów to szutry. To były dobre szutry. Na tej drodze prędkość optymalna to 100 km/h, przy wolniejszej jeździe bardzo nosi i ręce nie wytrzymują. Trzeba jednak pamiętać o wydłużonej drodze hamowania. Wszędzie wykopy, ogromne maszyny, kopary, walce – widać, że budują drogi i to w dość szybkim tempie. Tbilisi, jak każda większa metropolia w Gruzji nie rzuca nas na kolana. Być może poświęciliśmy temu miastu zbyt mało uwagi, ale nie mamy dużo czasu.
Za Tbilisi drogi ulegają znacznej poprawie i dość szybko udaje nam się dotrzeć do Signagi, jednego z najbardziej malowniczych zakątków Kachetii. To przepiękne miasteczko położone na szczycie wysokiej góry uznajemy za jeden z cudów Gruzji (fot. 23). Jesteśmy zaskoczeni panującym tu ładem i porządkiem. Na każdym kroku spotykamy turystów z Europy zachodniej: Węgrów, Czechów, Niemców. Na ulicy zaczepia nas przemiły pan policjant, który - uwaga - zaprasza nas do siebie. Proponuje nam nocleg i jedzenie za darmo! Poza tym radzi, żebyśmy w trakcie spaceru po mieście uważali na paszporty i portfele. Gruzińscy policjanci są chyba gatunkiem na wymarciu i powinni być pod ścisłą ochroną. W miłej restauracyjce w rynku konsumujemy gruzińskie Chinkali (pierogi w kształcie sakiewek wypełnione soczystym i aromatycznym mięsem). W trakcie obiadu pod restauracją pojawia się znajomy policjant w towarzystwie trójki Polaków. Jak się okazuje są to nasi bardzo bliscy rodacy – z Jarosławia i Biłgoraja (fot. 24). Po Gruzji podróżują jak większość marszrutkami. Z żalem opuszczają swojego gospodarza (pana policjanta), który codziennie serwuje im różne regionalne przysmaki, częstuje wysokoprocentowymi trunkami, zapewnia komfortowe warunki do spania i służy im jeszcze za przewodnika po mieście. A to wszystko za free!
Późnym popołudniem wyruszamy w dalszą drogę. Nasz cel to dojechać dziś jak najbliżej Gruzińskiej Drogi Wojennej. Chcemy zwiedzić Cinandali (fot. 25) – pałac i ogrody, Telawi (fot. 26) – centrum regionu Kachetii, Ikalto (fot. 27) – kompleks klasztorny z VI wieku i Alawerdi (fot. 28) – jedną z najwyższych świątyń Kaukazu. W Telawi podziwiamy monumentalny pomnik króla Herakliusza II (fot. 29) i królewską rezydencję Batoniscyche, Cinandali fotografujemy tylko przez kraty bramy, a ze znalezieniem katedry Alawerdimamy niemały problem. Kiedy w końcu udaje nam się ją znaleźć, okazuje się, że jest już zamknięta.
Monastyr w Ikalto jest w trakcie renowacji, więc niewiele możemy zobaczyć spod rusztowań, desek i folii. Napotkany przed wejściem staruszek za grosze opowiada nam ciekawą historię tego miejsca. Jest brudny i biedny, ale pięknie się wysławia. Ciekawe kim był kiedyś? Na pewno musiał być wykształcony.
Jedziemy dalej, po drodze podziwiamy tradycyjne w Gruzji mycie samochodów w potokach i rzekach przed zachodem słońca (fot. 30). Niecodzienny widok! Sami zastanawiamy się nad umyciem naszego żółtego brzydkiego kaczątka.
Stan drogi znowu fatalnie się pogarsza i już wiemy, że nie dotrzemy przed nocą do Ananuri. Wyczerpani przeprawą szutrową (kolejną) docieramy do małej mieścinki przed Tianeti i pytamy o nocleg w miejscowym sklepie. Właściciel interesu informuje nas, że owszem przenocuje nas, ale nie zgadza się na rozbicie namiotu. Oświadcza nam uroczyście, że Gruzini nie przyjmują gości pod domem. To niezgodne z ich kodeksem gościnności. W błyskawicznym tempie zostają przygotowane dla nas: ogromny pokój z łóżkiem, na którym zmieściłoby się pięć osób, świeża pościel i kolacja. Nasi gospodarze udostępniają nam też takie atrakcje jak dostęp do internetu (fot. 31 – tak wygląda ich łączność ze światem) i wieczorny program w telewizji. Gruzińska telewizja pokazuje przerażające obrazki wojny w południowej Osetii. Trudno nam je wymazać z pamięci przez długi czas. Wieczór spędzamy miło na rozmowach o życiu w towarzystwie matki, żony i dzieci naszego dobroczyńcy. Opowiadają nam o trudach życia w Gruzji, o biedzie, trudnej historii ich kraju, niechlubnych epizodach separatystycznych republik i ich ofiarach. Odnosimy wrażenie, że ten naród solidaryzuje się z Polakami, z naszą walką o niepodległość i wolność. Trudno nie zauważyć, że bardzo cenią Polskę i Polaków. Składają nam nawet kondolencje, z powodu śmierci prezydenta! Gruzini uwielbiają rozmawiać, są ciekawi nowinek ze świata. Godzinami potrafią zadawać przeróżne pytania i niezobowiązująco konwersować.
|
|
Komentarze 17
Pokaż wszystkie komentarzeJa również wybieram się za miesiąc i szukam towarzystwa na wycieczkę do Gruzji, chcę w miarę tanio i ciekawie ją zwiedzić. Jestem podróznikiem i prowadzę swój blog: ...
OdpowiedzByłam w Gruzji niedawno, ale już tęsknię. Uwielbiam ich kulturę, tradycję, kuchnię i niesamowite wino! Dobrze, że w Polsce można kupić niektóre z win, które miałam przyjemność tam próbować.
OdpowiedzŁezka w oku się zakręciła. Byłem w Gruzji w 2009 roku. Gościnność tych ludzi nie ma sobie równych. Pozdrawiam Jasinek. www.naszewyprawy.eu
OdpowiedzAbsolutnie fantastyczna sprawa, gdybym mógł na pewno przyszedłbym na spotkanie i pociągnął Was za język. ;) Głazio, pozdrowienia dla Ciebie i małżonki. Ja chyba nie miałbym odwagi na taką ...
OdpowiedzWybieram się do Gruzji w tym roku. Potrzebuje więcej informacji, proszę o jakiś namiar. Poszukuje również chętnych do ekipy, w kupie raźniej (jak mówią owsiki). Ja R1150GS woj Łódzkie, termin i ...
OdpowiedzZapraszam na relację do Lubaczowa http://www.radiator-mototurystyka.pl/home/171-qnasze-wyprawy-motocykloweq Na żywo na pewno dowiesz się więcej i na pewno będą to konkretne informacje. Zawsze możesz zapytać - jeśli nie na forum ogólnym to prywatnie po spotkaniu. Na e-maile trudno każdemu odpowiadać zresztą adres kontaktu znajduje się w filmie. Polecam Gruzję :-)
OdpowiedzZapraszam na relację do Lubaczowa http://www.radiator-mototurystyka.pl/home/171-qnasze-wyprawy-motocykloweq Na żywo na pewno dowiesz się więcej i na pewno będą to konkretne informacje. Zawsze możesz zapytać - jeśli nie na forum ogólnym to prywatnie po spotkaniu. Na e-maile trudno każdemu odpowiadać zresztą adres kontaktu znajduje się w filmie. Polecam Gruzję :-)
OdpowiedzNota do napisu na końcu filmu „Można objechać całą Europe,a milicji na Ukrainie i tak trzeba zapłacić!!!” Byłem motocyklem w prawie 40 krajach Europy,gdy milicja zatrzymała mnie na...
OdpowiedzWiem to z doświadczenia - jednak nie zawsze jest czas na dyskusje z milicjantami. Kto ma go dużo może dyskutować - po jakimś czasie sami odpuszczają, ponieważ rozmowa z Tobą jest jak dziurawa kieszeń. Inni potencjalni dawcy uciekają - w takiej sytuacji czas jest ważną kartą przetargową. O Republice Naddniestrzańskiej też trochę wiemy. Oprócz relacji z Gruzji (+dłuższy film) będzie również relacja z tego miejsca.
OdpowiedzZajeło nam to zaledwie 5 min,wystarczyło uparcie obstawać przy swojej "racji"...
Odpowiedzcholera, i ta muzyka. No po prostu powiedliście w piękno.
Odpowiedz