6 VIII 2010 (piatek) Rano już czeka na nas kawa i słodycze. Nasi gospodarze nie chcą słyszeć o żadnej zapłacie za nocleg i gościnę. Postanawiamy więc kupić przynajmniej domowe wino, za które również nie chcą zapłaty (fot. 32). Tutaj też mamy okazję podziwiać ich piekarnię. Na pożegnanie Tamara dostaje bukiet kwiatów (fot. 33).Nie mamy nic, co moglibyśmy zostawić w podarunku. Zakłopotani przeszukujemy torbę i jako dowód wdzięczności zostawiamy babci czerwoną arafatkę. Chociaż tak możemy się odwdzięczyć. Żegnają nas tak samo serdecznie, jak nas przyjęli.
Koło południa docieramy w końcu do Ananuri – malowniczo położonej nad wodami Zbiornika Żinwalskiego twierdzy (fot. 34). Można powiedzieć, że tak naprawdę od tego miejsca zaczyna się Gruzińska Droga Wojenna. Na wiadukcie tuż przy fortecy natykamy się na „żywe rondo” – stado krów stoi sobie w najlepsze na samym środku (fot. 35). Nie wiedzieć czemu, krowy w tym kraju uwielbiają przebywać w obrębie mostów i wiaduktów – świadczy o tym gruba warstwa odchodów. Nocą same podążają do domów, praktycznie na oślep. Trzeba na nie uważać. Przejeżdżając przez jakieś miasto widzieliśmy w rowie krowę potrąconą przez samochód. Obok zebrał się niemały tłumek, sprawca zbrodni i policjant. Kroiła się chyba gruba sprawa… Śmiało można powiedzieć, że krowy w Gruzji są niczym ”święte krowy” w Indiach – z jednym małym wyjątkiem. Wołowina i cielęcina są w tym kraju rarytasem, przysmakiem i stanowią główny składnik wielu potraw.
Kolejny etap naszej wyprawy – najbardziej przez nas wyczekiwany – to Gruzińska Droga Wojenna. Ciągnie się od Tbilisi do Wladykaukazu (Rosja). Ta droga to odrębny rozdział, o którym można by pisać i pisać… Piękno i majestat Kaukazu powalają nas na kolana. Podczas jazdy zachwycamy się malowniczymi widokami, groźnymi przepaściami, licznymi źródłami, źródłami wód mineralnych (w tym gazowanych) i wodospadami (fot 36, 37). Ogrom tych gór urzeka nas. Zdjęcia nie oddają fascynującej, a jednocześnie groźnej scenerii Kaukazu. Tu trzeba być i zobaczyć to na żywo!
Jesteśmy coraz wyżej. Przejeżdżamy przez Przełęcz Krzyżową (fot. 38) na wysokości 2395 m. n.p.m. Zachwyceni Gruzją zapominamy o całym świecie. Pierwszy odcinek drogi jest w bardzo dobrym stanie, jedziemy po ładniutkim asfalcie. Wyżej trasa jest już wyraźnie gorsza i znowu walczymy z lekkim tym razem szutrem.
Po drodze mijamy okazały i ciekawy wodospad. U jego podnóża w studzience można się napić oraz uzupełnić butelkę naturalnie gazowaną wodą mineralną (fot. 39 i 40). Ta ciekawa kolorystycznie forma powstaje w skałach wapiennych, które woda zawierająca dwutlenek węgla rozpuszcza. Wydostając się na powierzchnię (ochładzana) wytrąca się z niej węglan wapnia tworząc malownicze nacieki. Można się po nich poruszać – jak widać przyczepność doskonała. W końcu docieramy do miejscowości Kazbegi (fot. 41), która w 2007 roku zmieniła nazwę na Stepancminda. Tu mamy szanse zjeść coś gruzińskiego w cieniu legendarnej góry Kazbek i bajecznie położonego kościoła Tsminda Sameba na wzgórzu Tziminala (fot. 42).
Góra Kazbek jest wygasłym wulkanem. To właśnie tu – zgodnie z legendą – miał być przykuty do skały Prometeusz za kradzież ognia bogom. Czujemy się jak w jakimś innym wymiarze. Z każdej strony otaczają nas niebotycznie wysokie szczyty Kaukazu – groźne, tajemnicze, piękne… Porzucamy urokliwe miasteczko Kazbegi i jedziemy w stronę granicy z Rosją. Droga wije się zakosami i pełno na niej kamieni. Musimy uważać, żeby się nie zagapić i nie spaść w przepaść ! A jak tu się nie zagapić…
Docieramy do granicy. Przejście jest otwarte, ale nie można na nim kupić wizy wjazdowej na teren Federacji Rosyjskiej (fot. 43). Wizę można załatwić w Tbilisi w ambasadzie. Cudzoziemcy jednak nie mogą przekroczyć w tym miejscu granicy nawet posiadając ważną wizę. Zamieniamy kilka słów z pogranicznikiem i wracamy z powrotem na Gruzińską Drogę Wojenną (fot. 44). Droga powrotna wcale nie jest nudna, bo takie widoki nie mogą się znudzić.
Wieczorem dojeżdżamy do miejscowości Mccheta, oddalonej 25 km na zachód od Tbilisi. W przewodniku wyczytaliśmy, że jest to jedna z najładniejszych miejscowości w Gruzji. Po krótkich oględzinach miasta zgadzamy się z tym stwierdzeniem. Rzadko do tej pory nocowaliśmy w większych miastach. Przeważnie zatrzymywaliśmy się w małych wioskach. I okazuje się, że mieliśmy rację. Mamy mały problem ze znalezieniem noclegu. Może i miasto jest nastawione na konsumpcje i wygodę ale jak to w dużych metropoliach panuje tu atmosfera anonimowości. Musimy radzić sobie jak umiemy. Po kilku bezowocnych przejazdach po mieście znajdujemy w końcu miejscówkę w dość „podejrzanej dzielnicy”. Śpimy nad rzeką, z której zajeżdża ściekami, po drugiej stronie rzeki luksusowe wille, naprzeciw mamy linię kolejową, a dookoła namiotu niezły śmietnik. Ale co tam. Nie ważne gdzie się śpi, ważne, żeby się wyspać.
Nocą zwiedzamy miasto i podziwiamy zabytki, z których trzy objęte są ochroną UNESCO: Katedra Sveti Cchoweli (fot.45), monastyr Dżwari (fot. 46) i cerkiew Samtawro (fot. 47). W drodze powrotnej zatrzymujemy się w markecie i robimy zakupy na kolację: wino, ser, pomidory. Późną nocą, siedząc przy prowizorycznym stoliczku koło namiotu delektujemy się smakiem tutejszego wina i wsłuchujemy się w dźwięki gruzińskiej nocy.
7 VIII 2010 (sobota) Tego dnia czeka nas wyjątkowa atrakcja - Upliscyche - skalne miasto legendarnej królowej Tamar (fot.48). Jesteśmy podekscytowani i ciekawi zarazem tego tajemniczego zabytku z II w. p. n. e. Chcąc dotrzeć do rezydencji królowej Tamar musimy przejechać przez Gori – miasto, w którym na świat przyszedł Józef Wisarionowicz Dżugaszwili, pseudonim Stalin. Do dziś w tym mieście funkcjonuje Muzeum Stalina. Gruzini darzą go szacunkiem ze względu na jego zdolności przywódcze. O jego niechlubnych wyczynach wolą nie pamiętać. Mamy problem ze znalezieniem drogi do Upliscyche i przez chwilę błąkamy się po mieście. Z opresji ratuje nas taksówkarz, który daje nam znak abyśmy za nim podążali. Taksówkarz wiezie do tego miasta Japończyków, którzy upierdliwie machają nam przez szybę. Bilet wstępu do Skalnego Miasta jest wyjątkowo tani – 3 Lari (ok. 5,50 zł). Biorąc pod uwagę, że gruzińskie Upliscyche jest zabytkiem tej samej klasy co syryjska Petra, zaryzykujemy stwierdzenie, że bilet jest „brutalnie tani”. Z daleka Skalne Miasto nie robi na nas wielkiego wrażenia. Nie jest tak widowiskowo ulokowane jak Wardzia. Jednak kiedy zapuszczamy się – nie zważając na prawie czterdziestostopniowy upał – w skalny labirynt komnat, tuneli i sekretnych przejść wiemy już, że to miejsce na długo zapadnie nam w pamięć. Zapomniana metropolia zachwyca i urzeka rozmiarami, lokalizacją, pięknymi zdobieniami i fenomenem dawnych budowniczych. Królowa Tamar była genialną władczynią. Podobno za jej panowania Gruzja wyprzedziła o ponad trzysta lat podobną epokę w kulturze Europy Zachodniej. Niewiarygodne! W tumanach kurzu i pyłu żegnamy się ze Skalnym Miastem. Wracamy do motocykla w towarzystwie kilku znanych nam już turystów z Japonii, którzy tym razem upierdliwie robią sobie z nami zdjęcia, a odjeżdżając wynajętymi taksówkami nadal machają. Niezła ekipa – mimo okropnego upału są szczelnie odziani. Prócz tego na rękach mają rękawiczki, a twarze chronią za maseczkami i kapeluszami. Wyglądają jak obcy.
Kolejny punkt zwiedzania to Kutaisi (nazwa nasuwa śmieszne skojarzenia) – jedno z najstarszych miast na świecie z zabytkową katedrą Bagrati (fot. 49) objęta patronatem UNESCO – niestety w remoncie. Dojeżdżamy tu w piekielnym upale i na wydechu. Uciekamy przed skwarem do klimatyzowanej restauracji i spędzamy tu kilka godzin na przyjemnej konsumpcji. Jest to też wspaniała okazja, żeby podładować baterie – zajmujemy prawie wszystkie gniazdka w lokalu. Nikt nie protestuje. Kelnerki dziwią się tylko, że tak szybko pochłaniamy kolejne dawki płynów (fot. 50).
Wieczorem docieramy do Poti. Nasza objazdowa trasa po Gruzji niestety dobiegła końca. Od razu kierujemy się na nabrzeże portowe. I znowu okazuje się, że mamy szczęście. Zagadujemy do dwóch gości, którzy stoją w porcie. Nie wiedzą nic na temat promu ale dzwonią po swojego szefa, który okazuje się być „agentem portowym”. Ten przemiły jegomość obwozi nas po całym Poti i załatwia nam – cudem – ostatnie bilety na prom (UkrFerry). Mamy niesamowitego fuksa. Prom stał w porcie długi czas, ale właśnie następnego dnia rano wznawia swoją działalność i wypływa w kierunku półwyspu Krym.
Mało tego płynie prościutko do Kerczu. Co za zbieg okoliczności. Hura! Uratowani! Dobry humor psuje nam dopiero wiadomość dotycząca ceny biletu (ok. 500 dolarów za 2 osoby + moto) na towarowym promie!? Zdziercy bez konkurencji! Zastanawiamy się i rozważamy różne opcje. Nie zachwyca nas perspektywa trasy powrotnej przez Turcję, Bułgarię i Rumunię. To pięć dni drogi w upale i kurzu. Poza tym trasa będzie monotonna, już tam byliśmy… Podejmujemy decyzję. Mimo olbrzymich kosztów decydujemy się na rejs promem. Dzięki znajomościom zawartym w porcie możemy się zaokrętować już dziś wieczorem. Mamy więc z głowy poszukiwania miejsca na nocleg. Zaopatrujemy się w Poti w różne trunki – żeby zabić nudę na promie, żegnamy się z naszym przyjacielem i wjeżdżamy na trap. Ciągle trwa rozładunek więc musimy poczekać dwie godzinki na naszą kolejkę. Potem kolejne dwie… Mimo, że nie rozmawiamy dużo, myślimy o tym samym. Szkoda nam tej pięknej choć krótkiej przygody z Gruzją. Żadne z nas nie mówi o tym głośno, ale jesteśmy wzruszeni. Z ciężkim sercem i łzą w oku opuszczamy ten piękny kraj. (fot. 51) Podczas drogi do portu biegnie za nami pies. Nie możemy przestać o nim myśleć. Tu w Gruzji wszystko jest inne, życie płynie inaczej…
W końcu nadchodzi nasza pora i zostajemy zaokrętowani na promie. Prócz nas jest jeszcze dziewięciu pasażerów. Dostajemy osobną kajutę, zabierają nam bilety i paszporty i tak zaczyna się nasza przygoda na promie.
9 VIII 2010 (poniedziałek) Prom – nie wiadomo dlaczego – zatrzymał się nagle i nie wiemy kiedy popłynie dalej. Nikt tego nie wie. Lenimy się więc nieprzerwanie. Obserwujemy życie na statku, który okazuje się domem niezliczonej ilości motyli, ważek, ptaszków (mieszkają tu dudki!) i innych stworzeń. Ruszamy dopiero późnym popołudniem i mamy okazje podziwiać bawiące się w falach delfiny (fot. 52 i 53).
10 VIII 2010 (wtorek) Na redzie kiblowaliśmy oczywiście od wschodu słońca. Do portu w Kerczu wpływamy po obiedzie. I tu – powiedziałby ktoś – skończyła się nasza przygoda z promem. Otóż nie! Teraz zaczyna się pełne napięcia oczekiwanie na celników i straż graniczną. Wszyscy zaczynają się niecierpliwić po około trzech lub czterech godzinach. Kapitan promu każe czekać i nie jest w stanie powiedzieć nic konkretnego na temat odprawy paszportowo-celnej. Dopiero około godziny dziewiętnastej pojawiają się ukraińscy mundurowi i każą wypełniać te ******* kwitki. Szlag człowieka po prostu trafia! Jesteśmy co rusz wzywani na jakieś rozmowy, sprawdzają wszystkim bagaże, zadają głupie pytania. Reasumując męczą nas, jak mogą i nie można powiedzieć, że są przy tym mili.
W końcu po kilku godzinach męczarni wypuszczają nas. Żegnamy się z poznanymi na promie przyjaciółmi i opuszczamy statek. Radość nie trwa jednak długo. Jak tylko przejeżdżamy mostek (coś w formie trapu) pojawia się znikąd jakiś gość i wręcza nam rachunek za portowe usługi transportowo-ekspedycyjne. Do zapłacenia, banał – 240 hrywien. Za co to?? Za przejazd przez mostek między promem i nabrzeżem – odpowiada gość. Dla dokładności mostek liczył sobie może trzy metry długości. Zagotowujemy się! Najpierw zdarli z nas fortunę za rejs promem transportowym, a teraz jeszcze to! To jest możliwe chyba tylko na Ukrainie. Ciekawe czy ten mostek był ze złota? Jak tylko płacimy za ten cenzuralny mostek, pojawia się jakiś pogranicznik i oznajmia nam, że musi nam sprawdzić paszporty i dokumenty motocykla. Znika na jakieś pół godziny. Chyba kopiował przez kalkę! Potem okazuje się, że główna brama wyjazdowa z portu jest już zamknięta i musimy szukać jakiejś bocznej furtki. Grunt to spokój. Tylko się nie denerwować. Trochę bluzgamy. Okazuje się, że i tak jesteśmy w komfortowej sytuacji. Wszyscy piesi pasażerowie promu nie mogą opuścić portu bo jakiś tuman w mundurze nie zostawił listy pasażerów. Nie mogą ani wrócić na prom ani opuścić portu – życzymy im szczęścia i szukamy wyjazdu. Znajdujemy go w końcu - nie bez problemów - ale i tu nas dokładnie kontrolują i dość niechętnie pozwalają nam odjechać. Uratowani! Wolni!
Kercz nocą nas nie zachwyca. Mamy go dość od razu na starcie. Zatrzymujemy się na chwilę napoić naszego rumaka. Nawet tu wkurza nas jakiś młokos, z którym nie możemy się dogadać, a chcemy tylko zatankować. Ulatniamy się stąd w okamgnieniu. Dotarło do nas, że nie jesteśmy już w Gruzji.
Jest około 22:00. Postanawiamy jechać w kierunku wybrzeża Morza Azowskiego, do Kamienskoje. Ostatni raz byliśmy tu 3 lata temu i już wtedy zakochaliśmy się w tym miejscu. Morze, fale, plaża z muszli, wiatr we włosach, słońce na skórze tylko dla nas. Mało ludzi, spokój i relaks. Dojeżdżamy do naszej przystani po północy. Nic się tu nie zmieniło tylko okazało się, że mamy „owadzi problem”. Jak tylko zsiedliśmy z motocykla otuliła nas chmara komarów, widliszków – mutantów, modliszek, szarańczaków i roje much. Owady były wszędzie (fot. 54). Wciskały się do oczu, uszu, nosa i ust. Skakały i pełzały po nas. Namiot rozbiliśmy ekspresowo i zdyszani pozamykaliśmy (w strasznym upale) szczelnie wszystkie zamki. Koszmar. Zrezygnowaliśmy nawet z picia browaru, no bo jak tu wyjść za potrzebą?!
11 VIII 2010 (środa) Rano owadzie szwadrony zniknęły i cały dzień mogliśmy w spokoju rozkoszować się urokiem azowskiej plaży. W Kamienskoje zostaliśmy do czwartku. W międzyczasie w trakcie jednej z kąpieli w morzu zaprzyjaźniamy się rozbitymi obok nas Ukraińcami. Okazuje się, że mieszkają w miejscowości Sadowe (ok. 30 km od Niżniegorska). Opowiadają nam swoją historię. Od kilkunastu lat przyjeżdżają każdego roku nad m. Azowskie i zawsze rozbijają obóz w tym samym miejscu. Spędzamy w ich obozowisku miły wieczór przy kolacji. Około 22:00 ewakuujemy się do namiotów – kolejny nalot owadzich oddziałów.
12 VIII 2010 (czwartek) Następnego dnia jemy z naszymi sąsiadami śniadanie – serwują ukraińską uchę (fot. 55). Powoli poznajemy wszystkich: Andrzeja, jego żonę Świętę, ich dwie córki, a także Lubę, jej dwóch synów i przyjaciół rodziny. Przyjmujemy ich zaproszenie na ruską gościnę z samogonem. Rezygnujemy z podróży do Teodozji i Koktebela – może innym razem ponownie odwiedzimy te urokliwe miasteczka… Tymczasem wieczorem dojeżdżamy do miejscowości Sadowe. Rozpakowujemy się, bierzemy prysznic i zasiadamy do kolacji z naszymi ukraińskimi przyjaciółmi. Tym razem bez owadów. Na stole jest pełno smakołyków, a i płynów różnych nie brakuje (fot. 56). Przy stole, między toastami uczymy się kilku prostych zasad.
Zasada nr. 1 – wypijamy do końca, nic nie może zostać w kieliszku. Zasada nr. 2 – niewskazane jest, żeby stukali się kieliszkami mąż z żoną. Zasada nr. 3 – toast wznosimy trzymając kieliszek w prawej ręce. Zasada nr. 4 – polewając do kieliszka, pamiętajmy, że musi stać na stole lub mieć oparcie w jakimś naczyniu. Reszty nie pamiętamy, a niektóre zasady były naprawdę zabawne.
13 VIII 2010 (piątek) Rano opuszczamy naszych dobroczyńców i obdarowani pomidorami ruszamy w drogę powrotną do Polski. Do nasady półwyspu Krym jechało się całkiem sprawnie i szybko. Schody zaczynają się oczywiście w zachodniej części Ukrainy (Tarnopolskie). Niemal w każdej miejscowości stoją patrole milicyjne i zdzierają kasę z kierowców. Płacimy tradycyjnie jakiś mandat. Nie mamy hrywien, więc wyciągamy resztki bułgarskiej waluty. Wredni zdziercy! Prujemy dalej, zaczyna się ściemniać. Jazda, jazda… Kolejny patrol – nie zatrzymujemy się na żądanie policjanta. Było ciemno więc korzystamy z osłony nocy udając ślepców ulatniamy się przyspieszając. Milicjanci nawet nie kwapili się do pogoni za nami – przecież za chwilę nadjadą kolejne jelenie... Chwila pościgu to tak jak dziurawa kieszeń. Kamuflujemy się kilka kilometrów dalej w krzakach i tam spędzamy resztę nocy.
14 VIII 2010 (sobota) Rano spokojnie możemy wyruszyć w ostatni etap podróży. Początkowo za tirem, a później bardziej śmiało. Przez granicę przejeżdżamy szybko, mimo, że jest dość spora kolejka. Wybieramy pas bezcłowy – przecież nic nie mamy (hehe). Do Lubaczowa docieramy w samo południe (fot. 57).
Na sam koniec chcieliśmy podziękować Gruzinom za to, że przyciągnęli do nas kawałek nieba. Może faktycznie u nich jest do niego bliżej. Z całego serca dziękujemy.
Przydatne dla wybierających się w tamte okolice:
Komunikacja: - wjazd od Turcji (ewentualnie Armenii, Azerbejdżanu oraz drogą morską) - przejście graniczne z Rosją czynne - odprawa tylko dla Rosjan i być może Gruzinów (kolegom z Łańcuta mimo posiadanych wiz nie udało się przejechać – musieli płynąć promem) - jedna droga główna (asfaltowa) od Batumi na północ Ureki – Tbilisi – Sighnaghi - inne drogi główne w większości szutrowe + ciężkie szutry w górach - liczne (nieoznakowane) wykopy w poprzek dróg – szczególnie niebezpieczne na drogach asfaltowych - drogi słabo oznakowane - uwaga na krowy – ich poranne wyjścia i wieczorne powroty są niebezpieczne dla pojazdów - krowy uwielbiają przebywać na mostach/wiaduktach i innych niespodziewanych miejscach (miejscami uwaga na grubą warstwę odchodów) - przejścia dla pieszych to sport ekstremalny (zagraża życiu w godzinach szczytu – duże miasta) - ceny paliwa 95-oktanowego ok. 3.30 zł/l - w mniejszych miejscowościach dostępne paliwo max 92 oktan ok. 3 zł/l - wizę do Armenii można kupić na granicy - koszt ok. 10-15 $ taniej niż w Polsce
Myjnie pojazdów: - ogólnodostępne przed zachodem słońca w rzekach i potokach (po zakończonych kąpielach ludzi)
Sklepy: - w dużych miastach podobnie jak w Polsce - małe miejscowości – małe sklepy/sklepy połączone z dystrybutorami paliwa często w przydrożnych garażach
Woda = życie: - wszechobecne studzienki z czystą i zimną wodą - w studzienkach ogólnodostępne również wody mineralne gazowane - w razie braku studzienek pomogą Ci tubylcy uzupełniając Twoje braki - nie kupiliśmy ani jednego litra wody – obyło się bez rewolucji żołądkowych
Języki: - najbardziej przydatny to język rosyjski (gruziński pisownią przypomina arabski) - można próbować z innymi językami (raczej duże miasta)
Noclegi: - hotele bardzo drogie - w małych miejscowościach najlepiej pytać o nocleg w sklepie - w razie braku sklepu pytamy gdzie popadnie – Gruzini nie odmawiają, a jeszcze ugoszczą (jeśli macie możliwość weźcie ze sobą jakieś rzeczy na podarki - jedynie to przyjmują) - kwatery prywatne ok. 40 zł/osoba z dostępem do internetu (bywają też darmowe – koniec języka za przewodnika)
Policja: - bardzo dobry sprzęt na tamte drogi – Toyota Hilux - pomocna
Gościnność zawsze będzie w naszej pamięci: - tego nie da się opisać - tego nie zaznacie w Polsce - pomagają na każdym kroku - wygląda na to, że kochają Polaków
|
Komentarze 17
Pokaż wszystkie komentarzeJa również wybieram się za miesiąc i szukam towarzystwa na wycieczkę do Gruzji, chcę w miarę tanio i ciekawie ją zwiedzić. Jestem podróznikiem i prowadzę swój blog: ...
OdpowiedzByłam w Gruzji niedawno, ale już tęsknię. Uwielbiam ich kulturę, tradycję, kuchnię i niesamowite wino! Dobrze, że w Polsce można kupić niektóre z win, które miałam przyjemność tam próbować.
OdpowiedzŁezka w oku się zakręciła. Byłem w Gruzji w 2009 roku. Gościnność tych ludzi nie ma sobie równych. Pozdrawiam Jasinek. www.naszewyprawy.eu
OdpowiedzAbsolutnie fantastyczna sprawa, gdybym mógł na pewno przyszedłbym na spotkanie i pociągnął Was za język. ;) Głazio, pozdrowienia dla Ciebie i małżonki. Ja chyba nie miałbym odwagi na taką ...
OdpowiedzWybieram się do Gruzji w tym roku. Potrzebuje więcej informacji, proszę o jakiś namiar. Poszukuje również chętnych do ekipy, w kupie raźniej (jak mówią owsiki). Ja R1150GS woj Łódzkie, termin i ...
OdpowiedzZapraszam na relację do Lubaczowa http://www.radiator-mototurystyka.pl/home/171-qnasze-wyprawy-motocykloweq Na żywo na pewno dowiesz się więcej i na pewno będą to konkretne informacje. Zawsze możesz zapytać - jeśli nie na forum ogólnym to prywatnie po spotkaniu. Na e-maile trudno każdemu odpowiadać zresztą adres kontaktu znajduje się w filmie. Polecam Gruzję :-)
OdpowiedzZapraszam na relację do Lubaczowa http://www.radiator-mototurystyka.pl/home/171-qnasze-wyprawy-motocykloweq Na żywo na pewno dowiesz się więcej i na pewno będą to konkretne informacje. Zawsze możesz zapytać - jeśli nie na forum ogólnym to prywatnie po spotkaniu. Na e-maile trudno każdemu odpowiadać zresztą adres kontaktu znajduje się w filmie. Polecam Gruzję :-)
OdpowiedzNota do napisu na końcu filmu „Można objechać całą Europe,a milicji na Ukrainie i tak trzeba zapłacić!!!” Byłem motocyklem w prawie 40 krajach Europy,gdy milicja zatrzymała mnie na...
OdpowiedzWiem to z doświadczenia - jednak nie zawsze jest czas na dyskusje z milicjantami. Kto ma go dużo może dyskutować - po jakimś czasie sami odpuszczają, ponieważ rozmowa z Tobą jest jak dziurawa kieszeń. Inni potencjalni dawcy uciekają - w takiej sytuacji czas jest ważną kartą przetargową. O Republice Naddniestrzańskiej też trochę wiemy. Oprócz relacji z Gruzji (+dłuższy film) będzie również relacja z tego miejsca.
OdpowiedzZajeło nam to zaledwie 5 min,wystarczyło uparcie obstawać przy swojej "racji"...
Odpowiedzcholera, i ta muzyka. No po prostu powiedliście w piękno.
Odpowiedz