Dlaczego motocykliści nienawidzą motocykli elektrycznych?
Nie wiem, co sprawia mi mniej przyjemności - czytanie o postępującej czwartej fali pandemii czy czytanie o tym, czego rządy na świecie planują zakazać albo nakazać. Ten brytyjski na przykład planuje zakazać jakichkolwiek modyfikacji motocykli, dzięki czemu powiemy wieczne "Do Widzenia" akcesoryjnym układom wydechowym. Ten słowacki z kolei planuje uczynić Tatry strefą całkowicie zieloną i bezemisyjną, zakazując używania w nich czegokolwiek innego, jak prąd lub własne nogi. A co planuje polski Rząd? Bóg jeden raczy wiedzieć. Prawdopodobnie zwiększyć odległość dystansu społecznego do jednego metra i 75 centymetrów, o czym premier nas pewnie powiadomi przy pomocy konferencji i prezentacji, za której stworzenie zapłaci podatnik, czyli ja i Ty.
Ponad ten cały legislacyjny bałagan próbują się wznieść wszyscy producenci samochodów i motocykli, którzy zapewniają nas (również przy pomocy prezentacji), że ich oferta do 2030 roku będzie wyłącznie elektryczna. Nic dziwnego, że do tego czasu Elon Musk chce spakować walizki i uciec na Marsa. W samochodach sprawa jest prosta, bo jak już ustaliliśmy, ich użytkownikom w większości nie robi znaczenia, czym jest napędzany kierowany przez nich pojazd, mogą to być nawet własne nogi, wystawione przez dziurę w podłodze, jak Fred Flinstone. Ale motocykliści to grupa ekstremalnie ortodoksyjna, która wyznaje tylko jedną zasadę - zasadę wewnętrznego spalania. Ekstremalnie ortodoksyjna do tego stopnia, że jeśli wynaleziono by sposób na teleportację, co rozwiązałoby dosłownie wszystkie problemy, motocykliści i tak prawdopodobnie woleliby, żeby ruchowi prawego nadgarstka towarzyszyła seria wybuchów mieszanki paliwa i powietrza w silniku.
Prąd nie pochodzi z gniazdka, a baterie (póki co) są ciężkie. To fakty niepodważalne, ale tak samo niepodważalne jest, że silnik elektryczny jest o wiele prostszy i o wiele efektywniejszy, a jego cechą główną i asem z rękawa jest natychmiastowe uwalnianie całego momentu obrotowego, w przeciwieństwie do spalinowego, który potrzebuje trochę czasu, żeby zbudować obroty i moc. I znowu, powiedzieliśmy już sobie, że motocykliści kochają to, co dzieje się od chwili, kiedy odkręcisz gaz, aż do chwili, kiedy moc osiągnie swoje maksimum i trzeba zmienić bieg. Te wszystkie eksplozje, wibracje i towarzyszący im dźwięk. Kochamy to. Motocykliści nie są zainteresowani samym przybyciem na miejsce, ale tym, co dzieje się po drodze, a samo przyspieszenie to - niestety - za mało.
Kolejną łyżką dziegciu w beczce prądu jest brak możliwości zmiany biegów, których możliwość zmieniania osobiście motocykliści bardzo cenią. Tu nawet nie trzeba odwoływać się do pojazdów elektrycznych. Przykład: Kiedyś mój znajomy zapytał mnie, jakie duże, turystyczne enduro powinien kupić. Odpowiedziałem, że Hondę Crosstourer V4, ale koniecznie z dwusprzegłową skrzynią DCT, która od manualnej jest lepsza pod każdym względem. Podobnie jak ta w nowej Afryce Twin. Pracuje błyskawicznie i uwalnia Cię od problemu gaśnięcia silnika w terenie, poza tym możesz biegi zmieniać sam za pomocą kciuka i palca wskazującego. To wszystko na nic, bo znajomy od razu zaznaczył, że chce manual, bo w samochodzie ma automat, a tutaj chce mieć radochę z mielenia przełożeniami. Podobnie chyba uważa rynek, bo wspomniane Crosstourer oraz Africa sprzedawały się lepiej w wersjach z manualem.
Koncerny pracują już nad silnikami elektrycznymi, współpracującymi z manualną skrzynią biegów (patrz: Kawasaki albo futurystyczna interpretacja Opla Manty w wersji "e"), ale nie do końca pojmuję, w jaki sposób miałoby to działać i przede wszystkim, co by to miało dać. Z punktu widzenia dynamiki i z punktu widzenia momentu obrotowego, który w silniku elektrycznym jest dostępny cały od razu, przerywanie tego ciągu tylko po to, żeby powachlować sobie dźwignią, wydaje się jak przerywanie stosunku. Oczywiście ktoś już na bank pomyślał, że chodzi o sensacyjne uczucie nie tylko własnoręcznego i własnonożnego zmieniania biegów, ale też o przyjemne uczucia dźwiękowe zmianie biegów towarzyszące i wymyśla, albo wymyśli, jakiś rodzaj systemu audio, który to będzie udawać, a technologia przecież już jest. Miejmy nadzieję, że prezes żadnego zarządu tego pomysłu nie zaakceptuje. Napęd elektryczny wydaje się mieć najwięcej sensu w skuterach, np. NIU, które przede wszystkim mają być praktycznym narzędziem, dopiero później odpowiadać na potrzebę generowania frajdy z jazdy. Niepisany bonus - uwalniamy się od konieczności jeżdżenia na stację benzynową i bycia przesłuchiwanym w sprawie karty lojalnościowej, promocji na batony i wyboru sosu do hotdoga.
Producenci motocykli będą motocyklistów przekonywać przede wszystkim w jednej kwestii, czyli kwestii przyspieszenia, ale - znowu - nie tylko o to nam chodzi. Jaki jest najszybszy Harley-Davidson? Elektryczny LiveWire, który pogoniony w szczodry sposób robi wszystko, co napotka na drodze. A teraz niech sprzedawca spróbuje przekonać wieloletniego klienta, żeby wydał masywną premię na motocykl elektryczny, a nie coś z 2,2 litrowym silnikiem ScreamingEagle. Kiedy ostatnio widzieliście LiveWire na drodze, którym nie jechał pracownik salonu albo dziennikarz? Tutaj sytuacja wygląda tak samo jak z wymianą pieca w domu i próbą przekonania starszej pani, która mieszka sama, ma deputat węglowy po mężu i pali kopciuchem. Po co, skoro dotychczasowe rozwiązanie działa? A teraz spróbujmy odpowiedzieć sobie na początkowe pytanie dlaczego motocykliści nienawidzą motocykli elektrycznych? Mówiąc krótko - bo dotychczasowe rozwiązanie praktykujące zasadę wewnętrznego spalania jest dla nich po prostu przyjemne. Ale co wtedy, kiedy do motocykli elektrycznych zostaniemy przymuszeni, albo paliwa w końcu braknie?
Komentarze 1
Pokaż wszystkie komentarzePaliwa nie braknie; a dyby jednak to pojeździmy na ekologicznym holcgazie.
Odpowiedz