Wypadek motocyklowy - powrót do normalności
Od redakcji: Czas na trzecią, ostatnią część historii Pawła. Jeśli nie mieliście okazji zapoznać się z pierwszą i drugą częścią, koniecznie musicie nadrobić zaległości. Zanim dowiemy sie, jak wygląda powrót do normalności po wypadku motocyklowym czeka Was kilka hardkorowych wspomnień ze szpitala i samej operacji. Tradycyjnie już nic nie cenzurowaliśmy i zachowaliśmy oryginalną pisownię, abyście mieli prawdziwy, realny obraz tego, jak motocyklowa kraksa wpływa na człowieka. Zapraszamy do lektury. Zapnijcie pasy!
Elektrolit
W kolejnych dniach, codziennie rano pobierano mi krew do badania. Z miny lekarzy mogłem wyczytać, że cyferki po analizie nie były takie jakie być powinny. Miałem za niską hemoglobinę. Podczas wypadku straciłem sporo krwi. Krew nie wylała się na zewnątrz, tylko do środka, tam gdzie miałem potrzaskaną nogę. Wyniki były na tyle słabe, że musieli mi przetoczyć w sumie dwa litry krwi i osocza. Robili to w dwóch ratach, każdego dnia po litrze. Brali rano moją krew, robili krzyżówkę (czyli sprawdzali czy ta, którą mam otrzymać nie pogryzie się z moją) i potem sesyjka z przetaczaniem. Na początku byłem trochę przerażony. No bo przetaczanie krwi brzmi dość groźnie. Kojarzy się co najmniej z intensywną terapią albo czymś ogólnie poważnym. Ale tak naprawdę jest to jak się okazuje zabieg powszechny przy jej utracie. To, że krwi nie miałem dość dobrej było też widać po mojej twarzy. Byłem siny, usta miałem szare. Miałem się jednak przekonać, że otrzymywanie krwi jest całkiem przyjemne. Przynajmniej dla mnie. Przynieśli worek czyjejś krwi i powiesili na wieszaku. Przed samą procedurą poinstruowali mnie, że jeśli będzie mi słabo albo inne tego typu objawy, mam alarmować. Zaczęła kapać z worka i przez przezroczystą plastikową rurkę niespiesznie wiła się wprost do mojej żyły. Gdy zaczęła wchodzić poczułem zimno w ramieniu. Krew była wcześniej przechowywana w niskiej temperaturze i worek był chłodny. Nie wiem czy to kwestia nastawienia psychicznego, czy realny efekt, ale wręcz czułem jakby ktoś podłączył mnie do akumulatora. Krew była brunatna, ciemna, zimna. Zupełnie jak coca-cola. Jak leciała mi do żyły to aż zachciało mi się jej napić. Wtedy też przypomniałem sobie, że w opowiadaniach o wampirach zazwyczaj piszą o ciepłej, czerwonej, słodkiej krwi. To pomyłka! Krew powinna być właśnie zimna i brunatna. Odhumanizowana kodem kreskowym, wymieniona przez system za dzień wolnego i parę tabliczek czekolady, elektrolityczna, taka jak w tym worku, prawdziwa. Esencja życia, bardziej niż serce. Dostarczyciel energii, dostarczyciel tlenu, dostarczyciel wszystkiego. Zimna. Koniecznie zimna! Wtedy przyjemnie wpływa. Wcześniej nie patrzyłem tak łapczywie na krew. Nie lubiłem jej widoku. No cóż - zresztą do dziś nie lubię jak mi się ją pobiera. Poza tym ta pobierana ma brzydszy kolor. Jest trochę bardziej czerwona przez to, że jest zmieszana z osoczem. Ta z worka była taka bardziej w klimacie industrialnym, z nutką rdzawego dodatku. Bez osocza, które podają osobno. Na deser. Choć ja wolałem właśnie samą krew.
Osocze mniej mi się podobało. Nie miało tej magii. Krew to jednak krew, no wiesz - cały ten klimat i wrażenie. Osocze ma kolor żółty, jak siki. W krwi jest go około 55%, a wcześniej z worka dostałem pakiet bez osocza. Pewnie dlatego ten magiczny, ciemnobrunatny kolor. Poza tym osocze jest mniej gęste i nie wije się przez plastikową rurkę tak wolno i majestatycznie. Choć pewnie też ważne, to jednak gdybym był wampirem, gustowałbym w krwi bez osocza. Oczywiście podawanej na zimno. Być może pasowałaby do lodów na bitą śmietanę. Poza tym z tym osoczem była jeszcze mała akcja i trochę się przestraszyłem. Podczas przetaczania było akurat śniadanie i zjadłem kanapkę z pasztetem. I chyba na ten pasztet byłem uczulony bo dostałem jakiejś wysypki. Zrobiłem trochę zamieszania na oddziale. Następnego dnia było już bez pasztetu i osocze weszło jak w masło.
Czekanie
Po uzupełnieniu elektrolitów i oglądania mnie na różnego rodzaju prześwietleniach, zaczął się etap czekania. Czekania na operację. W szpitalu wszystko dzieli się na “przed” i “po”. Codziennie przychodził do szpitala ksiądz i zagajał. Właził do pokoju, w którym leżałem z innymi i coś tam mówił. Przestał się mną na szczęście interesować gdy któregoś razu poprosiłem go, żeby zapalił światło. Ponieważ nie rozmawiam z księżmi, jestem niewierzący, to nie mam w nawyku mówić do kogokolwiek “proszę księdza”. Dlatego powiedziałem po prostu:
- Czy mógłby pan zapalić światło? - zapominając, że tak ludzie do księży nie mówią.
Potem kolega z pokoju powiedział mi, że ksiądz się nieco sfilcował. Ale światło zapalił. I potem już do mnie nie zagajał. Proste i skuteczne. Pamiętam, że czułem obrzydzenie do tego, że przychodzi i narzuca się swoją bytnością. Pewnie byli tacy, którzy go chcieli ale mnie nawet nie zapytał. Kościół i jego nauki są, bardzo dyplomatycznie rzecz ujmując, nie dla mnie. Być może dla wielu był tam oczekiwany ale mnie tylko irytował. Na szczęście irytował również innych z pokoju więc nie musiałem wykazywać się asertywnością. Nawet żałowałem, że nie miałem okazji. Czekanie na operację trwało dwa i pół tygodnia. Tak. Dwa i pół tygodnia! Mogło to trwać tydzień krócej (bo zeszła już opuchlizna ze stopy) ale dostałem zapalenia cewki moczowej od cewnika, a w takim stanie nie można operować. Ten cewnik, o którym pisałem miałem w sumie tydzień i było to zupełnie niepotrzebne. Mogłem sikać do kaczki ale go trzymali, ot takie niedopatrzenie. Któregoś dnia przy kolejnym wyższym wskazaniu temperatury, pobrali mi krew do badania i wyszło co wyjść miało - zapalenie cewnika. Codziennie wieczorem antybiotyk przez wenflon.
Wenflon to ciekawa sprawa. Taki plugin do krwiobiegu. Ogólnie cały czas miałem założone dwa gdyby ktoś chciał mi coś do organizmu wlać. Codziennie między śniadaniem, a obiadem chodziła po oddziale “wenflonówka” i sprawdzała czy stan wenflonów jest odpowiedni, a jak nie był to wymieniała na nowe. Wenflon to cienka plastikowa rurka, która tkwi na stałe w żyle. Mają różne kolory w zależności od ich przepustowości. Im grubszy tym większa pieszczota przy zakładaniu (wprowadza go igła). Ogólnie nie lubiłem ich zakładania, zwłaszcza po jakimś czasie gdy żyły jakby uciekały co czyniło założenie bardziej skomplikowanym. Szybko odkryłem ciekawą prawidłowość - im pielęgniarka zakładająca starsza i brzydsza, tym mniej boli. Te młode cackały się i paćkały, widać było brak wprawy. Klimat z wenflonami był najbardziej upierdliwy bo były cały czas założone i zdarzało się nimi zahaczać o kołdrę. Wtedy syczałem i mówiłem niecenzuralne słowa. Czekanie w szpitalu ma kilka etapów. Dla mnie miało trzy. Pierwszy etap nie jest w zasadzie czekaniem tylko przyzwyczajaniem się do nowej rzeczywistości. Próbą odnalezienia się w nowym środowisku, chłonięciem bodźców, uczeniem się rozkładu dnia i tego kiedy można spodziewać się bólu. Sporo z tego co napisałem było elementem etapu pierwszego. Trwało to parę dni podczas gdy w szpitalu spędziłem półtora miesiąca. Czekanie właściwe to etap drugi. Czekanie na operację. Operacja to jest coś i czuło się, że to coś więcej niż przetaczanie krwi czy innego rodzaju bzdety. Od operacji zależy to co będzie z dalszym życiem, co będzie z powrotem do zdrowia. Zależy dużo. Dlatego tematem codziennych rozmów różnych ludzi były tak czy inaczej artykułowane obawy z tym związane. Trzecim etapem czekania jest czekanie po operacji czyli na wyjście ze szpitala. Drugi etap czekania to czas gdy potrzebna jest pomoc z zewnątrz. Taka funkcjonalna, bez marudzenia i okazywania smutku oraz innych negatywnych emocji. Zauważyłem, że często osoby odwiedzające szpital są bardziej przerażone tym co widzą niż sami pacjenci. Podczas etapu drugiego sprzedałem to co zostało z motoru. Miałem farta bo udało mi się w miarę sprawnie pozbyć tego co z niego zostało (czyli samego silnika i kupki złomu). Od czasu do czasu odwiedziło mnie parę osób ale ogólnie unikałem odwiedzin z powodu, o którym napiszę dalej.
Odwiedziny
W szpitalu cały czas ktoś kogoś odwiedza. W sumie normalna rzecz, ludzie chcą podnieść swoich bliskich na duchu. Zresztą owi odwiedzani też wydawali się z tego zadowoleni. Połowa dnia wypełniona była odwiedzinami jakiś ludzi, którzy przesiadywali cały czas w sali. Różni pacjenci, różni odwiedzający. W mojej sali leżało jeszcze dwóch innych. Zdążyli się zmienić parę razy zanim wyszedłem więc miałem okazję poobserwować różny klimat. Ogólnie odwiedzający mają poczucie, że dobrze robią i wobec tego mogą przyjść kiedy chcą. Nie zdają sobie sprawy z tego, że są lepsze i gorsze momenty na takie odwiedziny. W ciągu dnia trzeba odsypiać i srać do basenu. Obie czynności nie były łatwe w towarzystwie odwiedzających. Zawsze wśród odwiedzających byli tacy, którzy to rozumieli lepiej lub gorzej. Ja miałem szczęście bo po pierwsze nie odwiedzało mnie sporo ludzi, a po drugie ci którzy odwiedzali wykazywali zrozumienie. Przede wszystkim muszę tu wspomnieć o jednej laseczce, która jeśli to czyta to wszytko wie. Noga się do niej przyzwyczaiła, polubiła. To było funkcjonalnie pomocne, bez jakiegoś rozczulania, po prostu rzeczowe informacje i pomoc logistyczna. Przecież trzeba było ogarnąć rzeczywistość wokół siebie. Życie na zewnątrz toczyło się jak dawniej, a czas mijał. Jak się później miało okazać to właśnie czas miał być najbardziej upartym przeciwnikiem. Czas. Tego typu wydarzenia mają zwyczaj ciągnąć się jak guma arabska i wykrzywiać czasoprzestrzeń jak czarna dziura. Będąc w szpitalu zdałem sobie sprawę, że moje potrzeby emocjonalne nie zwiększyły się na skutek wypadku. Nie doświadczyłem głodu odwiedzin ani potrzeby bliskości. Wręcz dziwiły mnie te potrzeby u moich współlokatorów. Widać było, że łakną tego. Zawsze myślałem, że tak w głębi duszy mój socjopatyczny pierwiastek jest trochę na pokaz. Była to swego rodzaju weryfikacja, tak jakby ktoś powiedział “sprawdzam”. Zdałem sobie sprawę, i było to dość dojmujące uczucie, że na starość powinienem dać radę umierać sam. Zresztą ponoć i tak wszyscy umieramy samotnie. Nie rozczulałem się nad tym. To była raczej ciekawość, głaskanie nowej nieznanej powierzchni. Obserwowanie swoich reakcji i ciała z dystansu dawało mi też w pewien sposób przydatne narzędzie. Stawałem jakby obok siebie i dzięki temu te wszystkie negatywne odczucia były jakby filmem. Taka dysocjacja, być może standardowa reakcja obronna, nie mam pojęcia. Przyjemna w każdym razie. Drugą metodą wywołania podobnego stanu był narkotyk podany dożylnie przed operacją. Ale o tym dalej.
Basen, go wild!
Basen jak wiadomo służy do robienia kupy dla tych, którzy nie mogą wstać z łóżka. Jak ktoś niebędący w szpitalu słyszy “basen”, to pojawia się w nim (we mnie też tak było) takie lekkie zawstydzenie w połączeniu ze współczuciem i jeszcze doprawione jakimś lekkim tabu. Może nie u każdego no ale wiadomo, że niemożność porządnego, intymnego wysrania się na wyizolowanym kiblu jest bolesna. Załatwianie potrzeb fizjologicznych ogólnie jest tabu, a co dopiero sranie do basenu w towarzystwie współlokatorów. Na początku w ogóle nie było sprawy bo organizm jakby w proteście powstrzymuje się od wywierania ciśnienia na tą czynność. Można się bez niej obejść co najmniej kilka dni. No ale potem musi nadejść dzień kiedy musisz srać z kolegami. Tak jakby weszli do kabiny razem z tobą. Granica wstydu stopniowo przesuwała się. Na początku było mi nieswojo gramolić się z basenem, srać na żywo i zmieniać zapach sali. Po miesiącu srałem już synchronicznie z kolegą z łóżka obok na wyścigi i na żywo zdawaliśmy relację z tego na jakim etapie jest klocek, czy są kreski, czy kropki, czy węże i inne stwory. Wymienialiśmy się najlepszymi technikami oraz żywo komentowaliśmy czyj smród jest gorszy do zniesienia. To była ciekawa obserwacja. Psychika zbuntowała się przeciw odczuwaniu wstydu i brutalnie znaturalizowała tą czynność. Myślę sobie teraz, że głęboko wierzący muszą bardzo cierpieć srając do basenu. Oni to poczucie nieczystości mają wryte tak głęboko w głowie, że pewnie trudno im ze srania zrobić swego rodzaju lubieżną humoreskę. Cierpią, że generując smród inni to widzą i wąchają i mają z tego powodu poczucie winy. Widziałem to w niektórych oczach. Ja srałem z dumą choć nie ukrywam, że jednak starałem się puszczać “cichacze”. Przynajmniej na to miałem wpływ.
Operacja
Najbardziej wyczekiwany moment. Po 2 i pół tygodnia leżenia w jednej pozycji, przygód z basenem, kroplówkami, pobrań krwi przerywanych krótkimi odwiedzinami, przyszedł ten dzień. Godzina zero. Miałem nie jeść, nie jadłem. Czopek na sraczkę, karnie zastosowałem. Przyjechali po mnie z łóżkiem transportowym, na którym znalazłem się po chwili krótkich jęków. Kołdra na górę, krótkie “powodzenia” od sąsiadów i jechałem już wolno przez korytarz. Winda. Po chwili byłem już w systemie połączonych sal, kręciło się sporo ludzi w kitlach, spory gwar. Gdzieś po drodze minąłem jedną salę operacyjną, zaraz obok ktoś mył ręce i w końcu znalazłem się chyba w czymś w rodzaju poczekalni, docierał do mnie dym z fajek. Niezła impra - myślałem.
- Dzień dobry - wystękałem do jak się później okazało anestezjologa. To był gość, który miał przez parę godzin trzymać moją świadomość, system nerwowy, odruchy bezwarunkowe i mięśnie w swojej garści.
- Dzień dobry, jestem anestezjologiem i będę się panem zajmował podczas operacji - uśmiechnął się rutynowo - Czy ma pan jakieś zwyrodnienie kręgosłupa?
- Nieee... odpowiedziałem niepewnie. Już wiedziałem dokąd to zmierza. Anestezjolog właśnie miał zdecydować jaki rodzaj znieczulenia zastosuje. Podczas tych 2 i pól tygodnia leżenia zdążyłem się trochę dowiedzieć na temat znieczuleń, które “serwują”. Były 2 opcje: całkowite czyli popularnie narkoza albo zewnątrz-oponowe. Wolałem narkozę choć anestezjolodzy ponoć wolą zewnątrzoponowe.
- Nie miałem żadnych zwyrodnień kręgosłupa - ciągnąłem - o ile mi wiadomo... Ale boli mnie trochę w okolicy krzyżowej. Zawiesiłem głos.
- To może być na skutek urazu, w takim wypadku proponuje znieczulenie ogólne - zamknął moją kartę i popatrzył na mnie znad łóżka.
“Proponuje”. Ciekawe. A jakie mam realne opcje? To pewnie znowu jakaś procedura, która umożliwia przeniesienie odpowiedzialności na pacjenta. Nieee... - myślę, poproszę o krojenie na żywca, po męsku! Nosz kurwa. Stęknąłem tylko i wystrzeliłem szybko
- Bardzo chętnie. A tak przy okazji czy mógłby mi pan dać coś na nerwy... no tak żebym wyluzował bo spinam się na myśl, że zaraz będę krojony - zrobiłem oczy kota, który właśnie się zesrał.
- Tak, tak, nie ma problemu - dajmy mu (jakaś dziwna nazwa) - powiedział cicho do babki, która niedawno temu weszła.
Popatrzyli na moje wenflony i uśmiechnęli się pod nosem
- Takie panu założyli? Coś tam przez nie w ogóle leci?
Miałem chyba różowe, już teraz nie pamiętam. Tak czy owak, na operacyjnej montują białe. Kolory wenflonów oznaczają średnicę igły czyli zdolność do różnej prędkości pompowania do ciała różnych płynów. Postanowili, że założą inne po narkozie. Podali mi coś strzykawką przez wenflon i poczułem działanie. Pamiętam wszystko doskonale, umysł miałem sprawny. Tylko jakoś spokojnie wszystko przyjmowałem. Fajna sprawa ale nazwy specyfiku nie pamiętam. Wtedy wszedł dr. Kosim, usiadł przy moim łóżku i zawyrokował:
- Postanowiłem zmienić metodę zespolenia kości udowej - zrobimy mniej inwazyjnie, powinno się udać. Gwoździem gamma.
W moim stanie kiwnąłem tylko potakującą głową i pomyślałem, że będę tylko protestował jeśli oznajmią, że chcą mi odciąć nogę, resztę biorę na klatę. Doktor powiedział, że musi jeszcze iść na górę, zobaczyć ostatnie zdjęcia kostki. Przy okazji powiedział, że kostka też będzie zrobiona, tylko piętę na razie zostawią.
- Przygotujcie go, będę za 10 minut, poszedł.
Przewieźli mnie do innej sali, przełożyli na stół operacyjny, dali maskę, patrzyłem na zegar. Wbili igłę do wenflonu i ostatnie co pamiętam to słowa anestezjologa:
- Może się trochę panu zakręcić w głowie.
Restart
Znowu to samo pomieszczenie, POOP. Pierwsze co pamiętam to pompa infuzyjna, która podawała mi Tramal i mój protest, żeby go nie podawać bo po nim wymiotuję. Przetestowane wcześniej na tomografii. Zmieszali z Ketonalem i ustawili pompę na 2 godziny. Byłem podłączony do pajączków, słyszalne było magiczne “pik” aparatury i dowiedziałem się, że przez 2 dni mogę dostawać morfinę. Ten czas pamiętam przez mgłę. Czułem się jakby ktoś przyłożył mi obuchem w łeb. Nie do końca kojarzyłem fakty ale umysł z czasem się rozjaśniał, a ból przypominał. Leżałem tam jeden dzień i potem przewieźli mnie z powrotem do sali, już nieco mniej otumanionego. Odkryłem powoli kołdrę, żeby zobaczyć nogę. Ufff, przynajmniej nie mam drenu. Dren to taka rurka, która jest na zewnątrz podłączona do pojemnika z niskim ciśnieniem i zapewnia odprowadzanie jakiś zgliszcz pooperacyjnych. Mniejsza o dren, po prostu jego usuwanie nie należy do pieszczot. Plastry. W sumie cztery i tyle. Usnąłem. Dwa następne dni to było testowanie siebie. Przy jakim bólu da się spać. Jeśli się nie dało, prosiłem o morfinę. Potem pierwsza zmiana opatrunku i miałem okazję zobaczyć gdzie byłem pocięty. W sumie “tylko” sześć szwów. Usunięcie cewnika (założyli na operację ale tym razem poprosiłem o jego szybkie usunięcie). Hmm... usuwanie mniej boli niż zakładanie. Trwa też krócej. Ale do pieszczot nie należy. Nieco później przy okazji obchodu odwiedził mnie dr. Kosim i stwierdził, że jest ze swojej roboty zadowolony. Efekt roboty to mniej więcej 9 cali grubego gwoździa włożonego do kanału szpikowego kości udowej, drugi krótszy w stronę stawu biodrowego, dwie śruby mocujące go tak aby nie obracał się względem kości, metalowa płytka przy stopie, 7 śrub mocujących ją do kości, dwa metalowe gwoździe mocujące inną część kości, kontrówka.
Sporo tego. Ale ponoć wyszło.
Regeneracja serwowana przez Homaxa
Jako pacjent po operacji, czułem się już niemal jedną nogą w domu. Mimo tego, że miało do tego czasu minąć jeszcze wiele dni, to jednak nadeszła pewna ulga. Miałem nogę w jednym kawałku i to było coś. Co prawda była spuchnięta jak balon, poszyta i ogólnie nie wyglądała zbyt apetycznie, to jednak była. Po paru dniach poznałem przyszłego rehabilitanta, pana Sławka vel “Homaxa”. Starannie ubrany, wyprostowany, z identyfikatorem (na oddziale była to rzadkość), kroczył niespiesznie i pomagał staruszkom przemieszczać się o własnych siłach. Był osobą, która miała doprowadzić moją nogę do dialogu.
- Panie Pawle - dzisiaj ćwiczymy - zagadał któregoś dnia po obchodzie. I zniknął za drzwiami. Pojawił się za jakiś czas i na początek zaserwował siedzenie. W następnych dniach regularnie do mnie zaglądał, a ja starałem się zginać nogę o mały kawałeczek dalej. Na początku siedząc na skraju łóżka nie byłem w stanie jej wyprostować bo była za ciężka. Kłoda. Potem nastąpił etap stania o kulach, oczywiście na jednej zdrowej nodze. Po ponad dwóch tygodniach leżenia nie jest to łatwe. Krew spływała na dół chorej nogi, a mięśnie które normalnie zapewniają jej krążenie z powrotem były tak osłabione, że krew miała utrudnione krążenie i po minucie takiego stania była wielka i czerwona.
Dni mijały, a Homax codziennie wyznaczał mi jakieś małe cele. Chodzenie o kulach, stopniowo, bardzo powoli. Codziennie po dziesięć, może piętnaście minut. Zginanie nogi, prostowanie nogi i tak w kółko. Przy którymś takim ćwiczeniu dowiedziałem się, że za parę dni mam być wypisany ze szpitala. Na dłuższą metę chodzenie o kulach nie wchodziło jeszcze w grę dlatego musiałem sobie skombinować wózek. Udało się go pożyczyć i kilka dni przed wyjściem wyjechałem na zewnątrz budynku. Nie jestem romantykiem ale rzadko zdarzało mi się doświadczać takiej przyjemności. To był dość upalny maj i pierwszy raz od niemal półtora miesiąca mogłem spojrzeć na zewnątrz, odetchnąć powietrzem nie zmieszanym ze szpitalnym zapachem, obejrzeć uliczny gwar.
Powrót
Po usunięciu szwów zdecydowano, że mogę wrócić do domu. Dano mi receptę na sto kilkadziesiąt zastrzyków przeciwzakrzepowych i wypis ze szpitala. Do domu przewiozła mnie karetka, a całość pomogła ogarnąć dobra znajoma. Początek czerwca. Byłem w domu i wtedy zobaczyłem całe to życie, które zatrzymało się w pewnym momencie. Przedmioty, które zostawiłem w różnych miejscach, na wpół spakowaną walizkę. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że długo moja rzeczywistość nie będzie taka sama jak przedtem. Nie wnikając w szczegóły, bywałem w szpitalu co sześć tygodni i miała zapaść decyzja czy będę potrzebował przeszczepu kości bo złamanie nie chciało się zrastać. W końcu przesuwana cały czas decyzja o przeszczepie kostnym została porzucona (zaczęło się kleić). Po sześciu miesiącach od wyjścia ze szpitala oddałem wózek, po siedmiu zacząłem chodzić o jednej kuli. Po jakimś czasie zamieniłem kulę na laskę z trupią czaszką. W końcu i laskę odstawiłem choć stoi ciągle w domu. Lubię nią wyłączać światło, otwierać akwizytorom i straszyć dzieci. W sierpniu 2013 w tym samym szpitalu wyjęto mi metal ze stopy, ten w udzie pozostanie jeszcze na długo lub na zawsze. Najważniejsze jest jednak to, że pod koniec sierpnia odzyskałem badania lotnicze i w październiku wracam do latania.
Epilog
Mimo różnych nieprzyjemnych zdarzeń podczas całego procesu leczenia, wiele ludzi okazało się bardzo pomocnych. Nie można polskiej rzeczywistości rozpatrywać czarnobiało. W szpitalach jest słabo - wiadomo. Ale są tam ludzie, którzy ogarniają temat jak na sytuację nieźle. Tu muszę paru z nim podziękować bo gdyby nie oni, wszystko mogło się skończyć inaczej.
Adam Kosim - główny majsterkowicz, poskręcał mnie tak, że “mucha nie siada”- ordynator oddziału chirurgii urazowej szpitala na Barskiej. Był też cierpliwy do wielu moich dziwnych pytań i wygrał z kością grę w kości. Kość “mrugnęła” pierwsza i się zrosła.
Pielęgniarki - panie Agnieszka, Justyna, Basia, Dino, Wiola no i super pani Grażynka - mistrzyni Jedi w zmianie opatrunków (ojoj, kropelka krwi!)
Rehabilitant i towarzysz w “przekraczaniu granic bólu” - Homax, który pokazał mi, że gdy już nie można wytrzymać z bólu, to można jeszcze kawałek. Dzięki niemu na noże i wędki patrzę inaczej.
Romek - za ranny humor.
Komentarze 24
Pokaż wszystkie komentarzePomimo powagi tematu, były momenty, że wybuchałem śmiechem czytając ten tekst. Bardzo lekkie pióro :D Temat połamanych nóg i kilku tygodni w szpitalu doskonale mi znany, więc czytałem trochę jakby ...
OdpowiedzBardzo ciekawa interpretacja ludzkich odczuć w obliczu wiary i srania, sam bym tego lepiej nie wymyślił... Brawo! ;-) Artykuł przeczytałem z zapartym tchem. Życzę powrotu do zdrowia. Powodzenia.
OdpowiedzBardzo ciekawa interpretacja ludzkich odczuć w obliczu wiary i srania, sam bym tego lepiej nie wymyślił... Brawo! ;-) Artykuł przeczytałem z zapartym tchem. Życzę powrotu do zdrowia. Powodzenia.
OdpowiedzBardzo ciekawa interpretacja ludzkich odczuć w obliczu wiary i srania, sam bym tego lepiej nie wymyślił... Brawo! ;-) Artykuł przeczytałem z zapartym tchem. Życzę powrotu do zdrowia. Powodzenia.
OdpowiedzNo widzisz Czubek tak to jest wracaj szybko do zdrowia stary i dużo pływaj BTW :) ja tam wolałem symulator z Prawickim w Tuluzie było wiecej emocji hehehehe...
OdpowiedzPanie Pawale,jaki następny motor?
OdpowiedzJeszcze nie wiem :)
Odpowiedz