Co cię czeka w szpitalu po wypadku motocyklowym
Od redakcji: Wiemy, że pierwsza część opowieści Pawła o wypadku motocyklowym bardzo się Wam spodobała. Mieliście obraz tego, co dzieje się z człowiekiem w czasie kraksy bez żadnego przynudzania i okoliczności łagodzących. Czas na część drugą, gdzie Paweł trafia do szpitala i zostaje wciągnięty w czarną dziurę systemu. Seriale medyczne przyzwyczaiły nas do wizji, gdzie pacjent ma cały pokój dla siebie, smaczne jedzenie i świeże kwiaty w wazonie. Tutaj nie ma ani jednej z tych rzeczy. Jest za to dramatyczny obraz tego, co czeka cię po wypadku motocyklowym. Uprzedzamy, że macie przed sobą naprawdę mocną lekturę bez żadnej ściemy i cenzury.
Rozpoznanie zniszczeń
Zaczęło mnie trochę mulić. Przełożyli mnie na tomograf i zaczęła się sesja z klatką. W pewnym momencie wiedziałem, że rzyganie mnie nie ominie więc podczas jazdy w tomografie krzyknąłem:
- Przepraszam!
- Zaraz skończymy, proszę się nie denerwować.
- Ja się nie denerwuję, ja będę zaraz rzygał!
- Ojej pan wytrzyma i nie rzyga do tomografu, już wyciągamy. Po czym wysunęli mnie z tuby i dali ligninę. Podparłem się na rękach i zdrowo rzygnąłem. Jak zobaczyli pierwszy impuls to już dali worek. Czy oni myśleli, że będę rzygał dwoma rodzynkami? Wziąłem worek.
- Chwila, jeszcze będzie druga tura, przepraszam - dodałem na wszelki wypadek.
- Proszę nie przepraszać. To pewnie od Tramalu - powiedziała jedna 'tomografówka' do drugiej.
Rzygnąłem drugi raz w fantazyjnym rytmie. Na koniec jeszcze trochę mnie poszarpało i zwisająca nitka ze śliny łącząca usta z workiem oznaczała koniec. Starałem się ją wypluć do worka ale wiadomo jak jest po rzyganiu - te nitki są uczepione ryja jak pajęcze nici. W końcu zamknąłem ten epizod ligniną i znowu do tuby. Przecież nie skończyli. Jeszcze trochę pojeździłem i potem zabrali mnie na inne piętro.
Wjechałem do przedsionka jakiegoś dużego modułu z wieloma ludźmi w zielonych fartuchach. Zaczęli się koło mnie kłębić i jeden z bródką od razu wydał mi się najważniejszy.
- Co było? To pan ten od motoru? - zapytał trochę lekceważąco nakładając nad wyraz ceremonialnie niebieskie lateksowe rękawiczki. Strzelił nimi, wziął kartę i dodał - o widzę, że pan po morfince, ładnie, ładnie. Obszedł łóżko, na którym leżałem i pobrzdękał palcami po jego poręczy. Doszedł do lewej stopy, zaczął ją oglądać i lekko naciskać w różnych miejscach.
- Opuchlizna jest za duża, o wchodzeniu teraz nie ma mowy - rzekł do siebie. Dajmy go na ten obraz, zobaczymy jak to wygląda.
Przepchali mnie na tym łóżku do pomieszczenia obok, które było integralną częścią całego modułu, ustawili nogami do drzwi.
- Daj najpierw na dół - powiedział gość z bródką do faceta obsługującego maszynę. Jak się okazało był to rentgen wyświetlający obraz kości w czasie rzeczywistym, niezły wypas.
Miał wielo-przegubowe ramię jak koparka, tak by mógł dotrzeć w każdy zakamarek przy minimalnym przemieszczaniu ciała. Wzięli moją stopę i tylko trochę unieśli, a rentgen - koparkę powyginali tak, że zaraz na monitorze był obraz mojego stawu skokowego.
- Nie wygląda mi na skręconą ale połamane solidnie. Mogło być gorzej - spojrzał na mnie.
Dajcie teraz biodrowy. Przesunęli sprawnie wysięgnik nad udo i po chwili na ekranie pojawiło się jakieś puzzle.
- Gruz - machnął ręką i spojrzał na kolegę. Tu będzie główny problem. Spojrzał na mnie znowu - Ma pan solidnie połamany staw skokowy, raczej nie zwichnięty. Konieczna jest interwencja. Kość udową załatwił pan sobie na amen ale staw jest cały. Jest potrzaskana zaraz poniżej stawu na długości kilkunastu centymetrów. Ma pan też uszkodzoną kość krzyżową i dwa kręgi L4 i L5 ale w mało istotny sposób. Kość krzyżowa i kręgi nie wymagają interwencji ale będzie pan musiał długo leżeć - wbił we mnie wzrok i czekał co mam do powiedzenia. Ale co miałbym mieć do powiedzenia? "Kurwa jego mać"? W końcu wydusiłem:
- Czy kolano mam całe?
- Tak, nic tu nie widzę.
- Kiedy będę miał operację?
- Na pewno nie szybciej niż w piątek - najpierw musi zejść panu ta opuchlizna - spojrzał na kostkę. Udo może szybciej ale to już będzie decydował lekarz prowadzący.
Potem stwierdzili, że wsadzą nogę na wyciąg, który fachowo nazywał się na literę 'D' ale nie zapamiętałem nazwy. To był jakiś skrót. Jeden facet wziął wiertarkę i wsadził do niej długi na parędziesiąt centymetrów drut i przymierzył się pod okolicę kolana. Przypomniał mi się film "Hostel". Byłem tak zasrany ze strachu, że nic nie mogłem powiedzieć. Facet odłożył na chwilę wiertarkę, wziął strzykawkę, przymierzył się w to samo miejsce i oznajmił:
- Ukłucie. I zrobił wprawnie zastrzyk. Potem to samo z drugiej strony nogi, wziął od razu wiertarkę i wwiercił mi się w nogę jak w drewnianą belkę ale o dziwo nic nie czułem. Przewiercił się na drugą stronę, skóra napięła się jak namiot i drut wyszedł z drugiej strony. Potem wzięli coś jak wielką metalową podkowę i przyczepili ją do tego drutu z obu stron. Z drugiej strony doczepili sznurek, który łączył się z ciężarkiem przez bloczek w ramie łóżka. W ten sposób ciężarek za pomocą podkowy ciągnął cały czas nogę. Nie wiem dokładnie w jakim celu ale ktoś mi potem powiedział, że po to by odciążyć stykające się połamane kości w udzie.
Tak ustawionego wzięli mnie na korytarz i do windy. Tam nagle za głową pojawiła się pani Kasia ze śluzy i jak się zorientowałem to ona zleciła te wszystkie badania diagnostyczne. Powiedziała co mi jest i była to na szczęście ta sama wersja, którą usłyszałem od pana z bródką. Więc mniej więcej pewnie tak było.
- Na razie zawieziemy pana na poop (jak się potem dowiedziałem - POOP - oddział pooperacyjny). Wjechałem na salę gdzie leżał już jakiś gość, podłączyli mi "pajączki" czyli przewody do monitorowania czynności serca, założyli automat do mierzenia ciśnienia (co godzinę), pobrali krew i tyle. Towar został wstępnie posegregowany, zewidencjonowany i jest pod kontrolą.
POOP
Cisza. Nagle cały ten zgiełk umilkł i zaczęły docierać do mnie bardziej subtelne bodźce. Zapach sali, dźwięki aparatury, odgłosy otwieranych i zamykanych drzwi, odgłosy ruchu ulicznego. Na POOPie były dwie pielęgniarki - pani Basia i Justyna. Po tym jak wchłonąłem miejsce postanowiłem odzyskać z depozytu chociaż komórkę. Nie było to łatwe:
- Nie mogę pójść po pana rzeczy do depozytu bo nie zostaną mi wydane, może to pan zrobić tylko osobiście.
- Ale ja nie mogę się ruszyć z miejsca.
- ...ewentualnie na podstawie upoważnienia
- To mogę panią upoważnić - powiedziałem ale nie padł z jej strony już żaden tekst.
Na szczęście po dłuższej chwili przyniosła mi torbę, w której była komórka, portfel i klucze do mieszkania. Zacząłem dzwonić po znajomych i przekazywać newsa. Najpierw poinformowałem tych, których informowanie miało jakiś praktyczny skutek. Każdy deklarował, że prędzej czy później wpadnie. I tak dalej. Czasem było to nienaturalne, czasem szczere.
Pierwsza noc była całkiem do zniesienia. Zasypiałem na działającej morfinie, w pokoju gdzie było cicho i dało się spać. Rano dostałem jakiś kleik, pobrali mi znowu krew, dali jakieś tabletki. Po południu wpadli znajomi, przynieśli trochę rzeczy. Na tym etapie nie miałem żadnej informacji co zamierzają ze mną zrobić dalej.
Trwałem przez jakiś czas w zobojętnieniu. Starałem się nie analizować sytuacji, nie wkręcać się w czarne scenariusze. Ale pewne rzeczy zaczynały docierać mimo chęci ich ignorowania. Do zawodu nie wrócę szybko - dotarło dość brutalnie. Jestem pilotem, a do odzyskania badań będę potrzebował pełnej sprawności w nodze. Ile to mi zajmie? Pół roku, rok, półtora, dwa? Pracowałem kontraktowo, a więc zero kasy od pracodawcy przez czas dochodzenia do siebie. Ale starałem się tego typu myślenie ucinać jak tylko zdawałem sobię sprawę, że ogarnia mnie czarnowidztwo. Zresztą miałem drugie, mniejsze źródło dochodu. Nie jest aż tak źle - myślałem.
Początek pobytu
Następnej nocy przewieziono mnie do już do "regularnej" poczekalni. I tak miałem szczęście bo trafiłem do sali, a nie na korytarz. Zostałem wwieziony do surowego, małego pokoju gdzie było już dwóch facetów. Numer 10.
- Dzień dobry.
- Dobry dobry, mamy nowego lokatora - odparł jeden.
Jeszcze dobrze mnie na tym łóżku nie ustawili, a już musiałem opowiadać "co się stało". Najwyraźniej wypadek motocyklowy jest wyżej w "rankingu". Jeden ze współlokatorów niechętnie opowiedział jak spadł z drabiny, a drugi już trochę chętniej powiedział, że potrącił go samochód.
Sala obskurna. Ściany jasnożółte, dawno nie pamiętające malowania. Łóżka jak żywcem wzięte ze scen filmu o wojnie secesyjnej. Do pełnego obrazu brakowało tylko krwawiących kikutów. Na podłodze linoleum w zielone ciapki. Przy każdym łóżku prosta, żołnierska metalowa szafka. Oczywiście nad wejściem wisiał Jezusek. Mały ale co tam - to jego teren, pewnie w każdej sali wisiał egzemplarz. Zaraz nad poobijanym od łóżek wejściem wisiał telewizor. O zgrozo oglądany przez moich współlokatorów. Działał na monety.
Trzeba było wrzucić 10 złotych, żeby telewizor działał przez 12 godzin. I wrzucali. Chwilę po tym jak zostałem wprowadzony do sali, zaczął się obchód. Popatrzyło się na mnie bez zainteresowania paru lekarzy po czym odezwała się lekarka:
- Jestem pana lekarzem prowadzącym pod nadzorem dr Kosima.
- OK czy coś wiadomo na mój temat?
- Wiadomo, że połamał się pan bardzo solidnie. Proszę się uzbroić w cierpliwość. Musimy pana najpierw ustabilizować, poczekać aż zejdzie opuchlizna. Będzie dobrze - uśmiechnęła się nieco sztucznie po czym wszyscy wyszli.
Tyle dowiedziałem się pierwszego dnia na sali. Niezbyt wiele. Zacząłem za to wyłapywać jak działają te poczekalnie. Generalnie jest tam pewien rytm i wszystkie czynności powtarzają się w każdym kolejnym dniu. Na zmianie od 7 do 19 są 2 pielęgniarki. Podobnie na noc od 19 do 7. Też dwie. Do tego jedna, maksymalnie dwie salowe. Na około 40 - 50 łóżek. Salowe to żołnierze najniższego szczebla. Ich obowiązkiem jest zmiana pościeli, wylewanie moczu z kaczek, opróżnianie basenów z gówna i czyszczenie obydwu. Oprócz tego roznoszą posiłki, czyszczą sale, wyrzucają śmieci. Może o czymś zapomniałem ale generalnie to ten typ roboty. W tym grajdole trzeba być miłym do wszystkich ale od salowych twój pobyt zależy bardzo znacząco więc opłaca się je czasem zagadać i zagaić jakiegoś small talka. Salowa może też wezwać pielęgniarkę co było w moim przypadku ważne. Na całym oddziale nie działały przyciski do wzywania personelu więc trzeba było polegać na darciu ryja lub poczcie pantoflowej. Wiadomo, że nikt nie lubi drących ryja więc gołębiami pocztowymi czasami można było zrobić salowe.
Pielęgniarki natomiast są wykonawczyniami woli lekarzy jeśli chodzi o takie czynności jak pobieranie krwi, mierzenie temperatury, zakładanie i usuwanie cewników, drenów, opatrunków, dawanie leków, kroplówek, środków znieczulających i tak dalej. Generalnie ich czynności zazwyczaj wiązały się z bólem. Rano nocna zmiana z poprzedniego dnia pobiera krew. Jeśli mają taką potrzebę to zwykle pobierają przed szóstą więc jeśli cudem udało się zasnąć o pierwszej przerywanym snem to kończy się on przed szóstą. Po jakimś czasie człowiek uczy się dosypiać w ciągu dnia, nawet jak jest bardzo głośno (a zwykle jest).
Niedługo po pobieraniu krwi, zaraz po szóstej jest akcja 'temperatura'. Pielęgniarki chodzą po całym oddziale i za pomocą sprytnego miernika dousznego odczytują temperaturę.
Potem przenoszą ją w postaci długopisowej kropki na kartę pacjenta i z tych kropek powstaje wykres, na który potem zerka lekarz na obchodzie. Jak mu się zachce.
Jak lekarze kończą swoją odprawę to wypuszczają się w teren między łóżka i zaczynają obchód. Obchód to generalnie jedyny moment kiedy można się czegoś dowiedzieć.
Pielęgniarki nigdy nic nie wiedzą i zasłaniają się wolą lekarza, a lekarzy zwykle po prostu nie ma. Ale nawet na obchodzie zazwyczaj nic nie było wiadomo bo o wszystkim miał decydować magiczny dr Kosim.
Zacząłem grzebać po necie i szukać, szukać, czytać. OK - dr Adam Kosim - znalazłem - ani jednego choćby neutralnego komentarza, same pozytywy. Muszę coś zrobić, żeby mnie operował - pomyślałem. Na następnej odprawie, na której był obecny starałem się wyłapać każdy niuans jego zachowania. Rzeczowy, miły, a jednak konkretny i bez rozwlekania się przedstawiał sprawę. Widać było, że to on podejmuje decyzje. Od razu po tym jak opisał beznadziejność mojego złamania w udzie, pojawił się promyk nadziei. Jeśli jest entuzjastą i lubi tą robotę - myślałem - to powinien mnie wziąć choćby jako wyzwanie.
Analogicznie do tego jak ja lubię lądować w trudnych warunkach.
- Zoperuje mnie pan? - wypaliłem prosto z mostu.
- Zobaczymy - uśmiechnął się - na razie musi zejść opuchlizna - planujemy pana na poniedziałek.
Poszli. Poniedziałek? Kurwa jest wtorek czyli prawie tydzień! Prawie tydzień mam tu leżeć z tą rozwaloną nogą? - myślałem. Tak. Właśnie tak. Jak się miało okazać miałem leżeć jeszcze dłużej. I dobrze, że leżałem. Moje subiektywne odczucia nie miały znaczenia. Znaczenie miało tylko jedno - powodzenie misji. A żeby misja się powiodła to czasem trzeba ją odwlec. Jak lądowanie aliantów w Normandii.
Po obchodzie lub przed - najwyraźniej w zależności od plam na słońcu i fazy księżyca, bo innej zależności nie odkryłem, rozdawane jest śniadanie.
- Herbata słodka czy gorzka?
- Słodka.
- Proszę. Jak tam dziś chłopaki nastroje? - zagajał dziarsko pan Romek
- Bywało lepiej - odparł mój sąsiad nie odrywając tępego wzroku od telewizora. Włodek.
Po 50-tce, entuzjasta komuny Gierka, roszczeniowy. Codziennie odwiedzało go stado ludzi, którzy darli ryje jakby szpital był pubem. Miał jakąś firmę zajmującą się konserwacją urządzeń, religijny.
Na stoliku znalazłem dwie kromki chleba, jakiś dżem, kostkę masła. Bez noża. O nóż musiałem walczyć bo nie było to wyposażenie standardowe. Zaraz po śniadaniu była faza rozdawania tabletek. Oczywiście trzeba było się uparcie dopytywać i być namolnym aby uzyskać podstawowe informacje typu: co to za tabletki, na co działają, jakich mogę się spodziewać skutków ubocznych. Pytając o te rzeczy pielęgniarki patrzyły się na mnie jak na kosmitę i wyraźnie miały ochotę powiedzieć coś w stylu: A chuj cię to obchodzi? Wpierdalaj je i nie pytaj, chłopcze. Odpowiadały coś w stylu:
- Te na opuchliznę, ta mała na sikanie, te dwie osłonowe.
To było absolutne maksimum informacji jakie mogłem uzyskać. Jak się później okazało informacja w tym szpitalu była towarem bardzo deficytowym, a personel ogólnie miał pacjentów w dupie. Dało się odczuć ogólną niechęć. Miałem się o tym przekonać jeszcze wielokrotnie.
Wszystkie posiłki były podawane bardzo wcześnie. Śniadanie koło 7, obiad o 12, kolacja o 17. Jeśli nie chciałem być głodny, to musiałem liczyć na jakieś jedzenie z zewnątrz. Tak samo napoje. Jedyne co było dostępne to herbata 2 razy dziennie. Jednocześnie wymagano picia dużo wody - co najmniej 2 litry dziennie. Musiałem prosić znajomych, żeby przynosili mi zgrzewki.
Po paru dniach pobytu przetoczono mi 2 litry krwi. Oczywiście nie byłem informowany dlaczego, w jakim jestem stanie, nic. Traktowano mnie jak worek, w który wlewa się różne płyny bez konieczności jakiejkolwiek komunikacji. Pytając co mi jest, widziałem irytacje na twarzach pielęgniarek, że zawracam im głowę. Na szczęście nie wszystkie były takie. Część była sympatyczna i pomocna, ale niestety ta część była zdecydowanie mniejsza.
Tomograf horror show
Czy tomograf jest bolesny? Oczywiście, że nie. Tomograf to tuba, w której jeździsz do przodu i do tyłu, skanująca wybraną część twojego ciała. Ale można z tego badania zrobić horror.
Podczas jednego z pierwszych dni pobytu w szpitalu zdecydowano, że potrzeba zrobić tomografię mojego stawu skokowego. Przyjechali po mnie łóżkiem transportowym, na które miałem zostać przełożony. Przekładanie z łóżka na łóżko przy kompletnie połamanej nodze nie należy do przyjemnych czynności. Zwłaszcza gdy przekładający jest niecierpliwy. Najpierw zdjęli mi wyciąg i potem niezdarnie przełożyli na drugie łóżko.
Trochę sobie pokrzyczałem i lekarka wręczyła mi skierowanie.
- Proszę to ze sobą trzymać na tomografię.
- Ale tu jest napisane, że to ma być tomografia klatki piersiowej, a ja ponoć mam mieć tomografię stawu skokowego - odparłem niepewnie.
- Proszę się nie przejmować, na dole jest dopisane długopisem, że chodzi o staw skokowy.
Bez przekonania położyłem się na łóżku i czekałem aż dowiozą mnie na ten tomograf. W końcu dojechaliśmy. Teraz czekało mnie przełożenie z łóżka transportowego na łóżko będące częścią tomografu. To ostatnie jest bardzo wąskie. Po paru próbach, moich krzykach i protestach przeciw temu, żeby zrobić to gwałtownie (olanych), znalazłem się na tomografie w pozycji, która sprawiała mi ogromny ból. Do tego podłożyli mi pod nogę jakąś poduszkę aby badanie wyszło, co jeszcze ten ból potęgowało. Wtedy jedna pani wzięła moje skierowanie i odparła rozbrajająco:
- Nie możemy zrobić tej tomografii, bo skierowanie jest błędnie wystawione.
- Proszę zróbcie tą tomografię, a potem sobie to wyjaśnicie. To jest przecież jakieś nieporozumienie - wyjęczałem oddychając łapczywie
- Niestety proszę pana. Nie możemy zrobić, to są procedury. Tutaj nas z tego rozliczają - czułem się jak w czarnej komedii.
Ciąg dalszy nastąpi...
Komentarze 26
Pokaż wszystkie komentarzeMasz niewątpliwie talent pisarski. Bardzo dobrze się czyta. Poświęć temu trochę czasu skoro masz go teraz za dużo.Zycze zdrowi i powodzenia!
OdpowiedzLudzie, ale to jest szpital, tak jest w szpitalu! Tu się zap.... a nie odkręca i "zap....". Nie ma sentymentów, bo albo nie ma na to czasu, albo po prostu nie można się rozpieszczać. To nie Leśna...
Odpowiedz1,5 roku przerwy - współczuję. 3mam gorąco kciuki by powrót do latania był szybszy! P.S. Ewentualnie możesz zastanowić się nad karierą pisarską - talent niewątpliwie posiadasz :)
OdpowiedzNiesamowita historia, swietnie napisana i bardzo wciągająca, współczuję dla autora tego że musi to wszystko przechodzić ale szczerze nie mogę doczekać się dalszego ciągu tej historii...
OdpowiedzDr Kosim operował moją rękę i chyba miałem szczęście, że do niego trafiłem. Dość skomplikowany przypadek zerwania przyczepu ścięgna. Nie mam po tym żadnych "skutków" ubocznych - czego i Tobie życzę!
Odpowiedzpolska służba zdrowia... ja byłem w marcu na operacji i musiałem ich prosić o tabletki przeciwbólowe bo chciałem kaszleć a wiadomo ze miejsce które jest zszyte po operacji boli to sie tylko smieli ...
Odpowiedz