Solówka po USA, A.D. 2010 - I część podróży dookoła Stanów Zjednoczonych
Zaczątek
Jak sięgam pamięcią, długie amerykańskie proste drogi przez prerie marzyły mi się od małego pendraka. Gdy ujeżdżałem dostaną od Wujaszka (pewnie teraz śmiga po niebieskich zakrętach) WSK-ę 125 B3, wyobrażałem sobie, że siedzę na porządnej maszynie, łapie słońce w twarz i jadę przed siebie niczym policjant z „Pogoni za cieniem”, czy koleś z „Easy Ridera”. Niewzruszony niczym, tylko kierownica, wstęga asfaltu, bezkresny horyzont i czyste niebo. I wszystko w dupie. Podejrzewam, że nie jeden z nas miał lub ma takie „filmy” w głowie.
Długo o tym marzyłem. Przyszedł dzień, kiedy stwierdziłem, że albo zrobię to teraz, w tym roku, albo będę jeszcze długo czekał na ponowną szansę. Ale żeby nie bawić się w wycieczki punktowe ze zwiedzaniem wybranych części kraju, postanowiłem zrobić dużą pętlę wokół całych Stanów Zjednoczonych.
Jak pomyślałem, tak zacząłem od pierwszego kroku, wychodząc z założenia, że jeśli dostanę wizę, to jadę, jeśli nie to... to nie. Umówiłem się na spotkanie w Warszawie (pominę wywód, że cały proceder wydania wizy wydaje mi się nico złodziejski). W ambasadzie pan w okienku pyta, co ja chcę? Wyjaśniam zatem, że chcę polecieć, kupić motór i objechać Amerykę dookoła. Zdziwiony woła kolegę, żeby pokazać typa, który chce objechać jego kraj i to na motocyklu. Widocznie mają tam strasznie nudną pracę. Bardzo pozytywne spotkanie, którego finałem była wiza na długie lata. Wyszedłem na ulicę i pomyślałem, że teraz to odwrotu już nie ma, po prostu muszę jechać!
Kolejnym etapem były przygotowania do wyjazdu, które zacząłem kilka miesięcy przed terminem wylotu, który oględnie wyznaczyłem na sierpień 2010. Zacząłem od szukania kontaktów do ludzi dobrej woli na miejscu za oceanem. I tak się to ciągnęło bardzo długo i mało owocnie, że dopiero miesiąc przed odlotem, można powiedzieć, iż zacząłem bardziej intensywnie myśleć, jak, dokąd i z czym jechać. Z końcem lipca kończyła się moja umowa z pracodawcą i był to świetny moment, żeby zrobić sobie dłuższe wakacje przed kolejną pracą. Spakowałem wszystkie potrzebne i niepotrzebne rzeczy do walizy, bilet do kieszeni, jeszcze kilkudniowa wizyta w domu rodzinnym i jazda na lotnisko.
Lot
Miało być na luzie i zapasem, jednak zabałamuciłem troszeczkę na starcie, zamieszanie z bagażem – utrata scyzoryka w Polsce, zaś śledzi do namiotu w Niemczech. Wszystkie przesiadki na styk z nawoływaniem pasażera przez megafony. Lot przez ocean minął na pogawędkach ze współpasażerami, amerykanami, którzy byli pierwszy raz w Europie i teraz wracali. Pierwszy dżentelmen był z zawodu nauczycielem akademickim, zaś drugi informatykiem. Byli mile zaskoczeni odkryciem, że całkiem sporo wiem o ich kraju. W drugą stronę potwierdziła się opinia, że ludzie zza wielkiej wody raczej niewiele wiedzą o Europie w ogóle. Nawet ci wykształceni.
Wylądowałem w Newark, tam odebrał mnie Marek, kolega, którego polecił „Yellow” z Krakowa. Zacny człowiek, jednak musiałem lecieć dalej do Chicago, bo w New Jersey jeszcze przed wylotem wiedziałem, że będą problemy z ubezpieczeniem motocykla. Po przesiadce w Filadelfii, kilka godzin później z lotniska O’Hara odebrał mnie poznany przez internet kolega z polonijnego klubu motocyklowego. 24 godziny szaleńczej podróży. Miałem dość latania samolotami.
Chicago
Zostałem przyjęty przez Polonię, gdzie dostałem kojo i pomoc w szukaniu motocykla na trasę. We wtorek 3. sierpnia zaczęliśmy właściwe poszukiwania sprzętu do jazdy, a czasu niewiele, bo na czwartek wieczorem został ustalony wyjazd w stronę Sturgis z całą grupą ludzi z Chicago. Miałem wcześniej upatrzoną w necie Yamaszkę V-Star 650, jednak oglądałem się za Hondą Shadow 750 ACE z racji jej chłodzenia cieczą, co miało mieć ogromne znaczenie podczas jazdy przez pustynię. Niestety akurat nie było nic takiego w atrakcyjnej cenie. Po obejrzeniu jednej gołej Szadołki i zupełnie mi niepotrzebnego VTX-a 1800 w salonie HD, doszedłem do wniosku, że jedziemy sprawdzić wspomnianą Yamaszkę. Pan właściciel, z pochodzenia londyńczyk, bardzo elegancki, był niezwykle lojalny. Mimo wcześniejszych „sprawdzających” telefonów od innego naszego kolegi, powiedział, że już jest umówiony na spotkanie z klientami (czyli mną), którzy prawdopodobnie (!) chcą kupić jego motocykl. Jak na polskie standardy to niebywałe, bo u nas przeważnie ten, kto pierwszy pojawi się z kasą, staje się właścicielem pojazdu. Zajechaliśmy do niego i już czekał ze swoim synem. Yamaszka stała i mrugała do mnie, czyściutka, pachnąca niczym nowa dziewczyna. Miała ledwie 700 mil na kołach, ponieważ właściciel tuż po kupnie dostał pracę koło domu i moto okazało się zbędne. Przejechałem się, lekkie targowanko i już miałem na czym zawojować „Jamerykie”. Nie jest to szczyt marzeń, ale powinna podołać zadaniu. Rakiety też nie potrzebuję, bo panujące tutaj limity prędkości jasno określają granicę wolności.
Następnego dnia w środę, wykupiłem ubezpieczenie i teoretycznie mogłem ruszyć w trasę. W dzień wyjazdu, czyli w czwartek 5. sierpnia, pakując się czekałem na całą grupę, która wybierała się na zlot do Sturgis. A że mój plan na najbliższe dni pokrywał się z planami miejscowych, zostałem współtowarzyszem wycieczki. Zebrało się w sumie 10 motocykli. Ruszyliśmy po 18:00 na nocny przelot najdalej jak się da, po to żeby następnego ranka być już w komplecie w trasie bez spóźnialskich.
Dojazdówka
Tego wieczora dojechaliśmy do Austin w Minesocie, pokonując około 580 km, gdzie mieliśmy nocleg w motelu. Po drodze zwiało mi chustkę z głowy i miałem niezłe „wietrzenie” głowy, czego efektem było dziwne wyziębienie. Skutek zaś taki, że parkując motocykl, nie miałem sił w nogach żeby go utrzymać. Drgawki przeszły mi po około 5 minutach, dopiero wtedy mogłem normalnie stanąć i doczłapać się do pokoju. Zaiste dziwne doświadczenie. W pokoju spaliśmy w pięć osób i kupione przed wyjazdem przezornie w sklepie z artykułami BHP stopery do uszu o najlepszej możliwej izolacji akustycznej, spełniły swoje zadanie. Okazały się wybawieniem, ponieważ kompani chrapali jak stare pudła...
Kolejny cały dzień zajął dojazd do kempingu niedaleko Rapid City, już w Południowej Dakocie. Droga była nudna, tylko pola kukurydzy, potem pastwiska z krowami, znów kukurydza i dopiero po przejechaniu przez rzekę Missouri, zrobiło się ciekawiej. Łagodne pagórki, jednak bez drzew, za to droga bardzo dobra. Pod koniec dnia przejechaliśmy przez park narodowy „Badlands”, dosłownie tłumacząc jako „Złe ziemie”.
10 dolców na bramie i można było podziwiać ciekawe zjawisko przyrodnicze. Na morzu prerii wyrastają zerodowane ściany tektonicznego uskoku tworzące fantazyjne formy skalne. Jest to bardzo niegościnny teren, przed którym respekt czuli dawni jego mieszkańcy. Oczywiście dla wygody zwiedzających wybudowano świetnej jakości drogę z pięknymi zakrętami. Aż chciało się mocniej odkręcić, jednak limit prędkości robił swoje, a poza tym widoki były za ładne, żeby przemknąć ot tak koło nich. Potem przestraszył nas nieco deszcz aż w końcu dotarliśmy do kempingu, gdzie w drewnianych domkach z pryczami mieliśmy nocleg. Zostaliśmy na tam trzy noce.
Sturgis
Impreza ściąga w góry Black Hills naprawdę mrowie motocyklistów. W zasadzie wizyta w samym Sturgis jest tylko pretekstem do tego, żeby przyjechać w te okolice i ganiać motocyklem zwiedzając przeróżne okoliczności, nie tylko przyrodnicze.
|
Sobota był dniem na zwiedzanie sztandarowych, co by nie powiedzieć oklepanych, atrakcji. Głowy prezydentów, ot, każdy obowiązkowo robi tu krótki postój na szybką fotkę, po czym jedzie dalej. Następnie Crazzy Horse. Imponująca historia pana Korczaka Ziółkowskiego, który samodzielnie zainicjował wykonanie gigantycznej rzeźby w skale na cześć Indian oraz wodza Szalonego Konia. Dzieło rozpoczęte w 1948 roku, jeszcze niedokończone, które jest teraz kontynuowane przez rodzinę rzeźbiarza. I tu jest mistrzostwo świata, ponieważ zarabiają na czymś co jest niedokończone. Z centrum Crazzy Horse udaliśmy się drogą 87 a potem 16A przez Custer State Park. Tam, w pewnej restauracji, spróbowałem po raz pierwszy ścierwa z bizona. W sumie niczym nie zaskoczyło. Później owe ścierwo mogłem podziwiać podczas spacerów całą szerokością drogi, gdy zwierzaki powodowały spore korki. Stado bizonów zajmowało dwa pasy ruchu po prostu stojąc, łażąc czy czochrając się racicą za uchem. Ale gdy sznur samochodów i motocykli robił się coraz dłuższy, przychodził pan strażnik z wielkim biczem i żwawo z niego trzaskając, przeganiał leniwe towarzystwo na pastwisko. I masz ci dziką przyrodę... Dzień skończyliśmy na kempingu.
|
Niedziela była kolejnym dniem wojaży po okolicznych „cudach” turystycznych. Lokalnymi drogami przez Keystone pojechaliśmy do Deadwood, gdzie wśród innych okazałości, zajrzałem do knajpy, w której dostał swoją kulkę Szalony Bill. Knajpa naprawdę klimatyczna. Zbiórka, wsiadka na moto i oglądanie nieczynnej już kopalni złota w Lead. Atrakcja w postaci sporej dziury w ziemi, na której teraz, a jakże, zarabia się pieniążki.
|
Komentarze 10
Pokaż wszystkie komentarzepodziwiam. Byłem tam miesiąc po Tobie- koniec września i 1poł X. California, Arizoma, Nevada. Zadziwiło mnie jak wielu Polaków zostawiło slady w knajpach, m.in przy route 66...
OdpowiedzTez sie dziwilem. Jakby na to nie patrzec to 66 jest jakims symbolem i ciagnie do siebie ludzi. Ale zaiste, ludzie trafiaja tam niemal z calego swiata.
OdpowiedzPodziwiam...gratuluję realizacji marzenia...
OdpowiedzBez KASKUU!!11one Niee! To nieodpowiedzialne jeździć na motocyklu bez kasku!! Zabrać im prawka, a najlepiej motocykle! AAArghh! Chyba się pochlastam...
OdpowiedzŚwietna przygoda no i oczywiście relacja z niej - tylko pozazdrościć
OdpowiedzPiękna wyprawa, od dawna mażę o takim wyjeździe. Czekam na część druga. Czy mógłbyś uchylić rąbka tajemnicy ile kosztował cię wyjazd, nie licząc zakupu motocykla? pozdro!
OdpowiedzUdziele wiadomosci mailem: b-ok@tlen.pl Zapraszam
OdpowiedzPowiedz mi czy w USA są inne motocykle niż tzw. armatura ????
OdpowiedzOczywiście, że są. Tylko, że ja akurat widziałem mnóstwo właśnie armatury. A to dlatego że np w Sturgis było święto HD.
Odpowiedztak, ale jeżdżą nimi tylko czarnuchy
Odpowiedz