Motocyklem dookoła Stanów - samotna podróż po USA
Jadąc tego popołudnia zauważyłem, że już od dłuższego czasu świeci mi się rezerwa. No i w końcu przyszła ta chwila...
Pamiętacie pierwszą część mojej opowieści z wyprawy po USA? Teraz zapraszam was, czytelników do do lektury drugiego już etapu „Solówki po USA, A.D. 2010”!
Suchota w baku
Jadąc tego popołudnia zauważyłem, że już od dłuższego czasu świeci mi się rezerwa. No i w końcu przyszła chwila, kiedy ładnych kilkanaście mil przed najbliższą wioską, pośrodku prerii, zabrakło mi benzyny. Akurat staczałem się na luzie ze wzniesienia w stronę przechodzącej przez drogę konnej wycieczki. Grupę około 20 jeźdźców prowadziła para młodych ludzi, chłopak z dziewczyną, oboje piękni jak z reklamy TV, a kowbojskie kapelusze podkreślały ich śliczne rysy. Chłopak zatrzymał się na drodze i flarą ostrzegał samochodziarzy o przechodzących koniach. Zagadaliśmy chwilę i zaraz chciał mi pomóc. Sam poszedłem jednak wzdłuż tworzącego się korka z pytaniem, czy może mi ktoś pomóc odrobiną benzyny z baku, która mogę swoim wężykiem ściągnąć. Niestety nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Pojawili się na horyzoncie motocykliści na pięciu HD-kach. Pierwsze próby porozumienia się przyszły dość ciężko, ponieważ okazało się, że panowie pochodzą z Texasu i posługują się nieco innym akcentem. Byli jednak chętni do pomocy, zdziwieni posiadanym przez mnie wężykiem, oddali ze swoich dwóch maszyn taką ilość wachy, żebym dotoczył się do najbliższej stacji. Jestem im bardzo wdzięczny, zwłaszcza że zapadał zmrok. Po tankowaniu zacząłem szukać noclegu. Trafiłem na kemping, gdzie było pełno tablic ostrzegawczych o niedźwiedziach. Okolica wydawała się też mało przyjazna, zawróciłem więc i pojechałem do Alpin, gdzie jak się okazało, zakotwiczyli ludzie z Chicago.
Słone jezioro Bonneville
Z Alpin skierowaliśmy się na południe, przez kawałek Idaho, obok Salt Lake City i na zachód do Wendover na granicy Utah i Nevady. Dojeżdżając chłonąłem niecodzienny widok tego niezwykłego miejsca. Po zatrzymaniu i obowiązkowej sesji foto, rozmawialiśmy na temat noclegu na soli, jednak gdy przyszło co do czego - cała ekipa pojechała do kasyna. Nie mogłem pozbyć się myśli o kimaniu na dnie słonego jeziora. Umówiłem się z dwoma jeszcze kolegami i za chwilę piliśmy piwko po środku wielkiej patelni. Dotrwaliśmy do rana, jednak zimno nie pozwoliło na komfortowy wypoczynek. Wróciliśmy zmarznięci, piwko w barze, rozmowy z kelnerką, która jak się okazało pochodzi z Wilna. Jest studentką pracującą w ramach programu Work&Travel. Umówiliśmy się w południe na wspólne zwiedzanie terenu miasteczka kempingowego, gdzie swoje maszyny przygotowywali ludzie chcący pobić kolejne rekordy prędkości. Bardzo pozytywni ludzie zajęci swoimi drogimi zabawkami. Słońce w południe stało się bardzo wymagające. Śmiesznie, bo wracając z soli przekraczaliśmy granicę stanów Utah i Nevady, gdzie w tym drugim wymagane są kaski a w pierwszym nie. Zastanawiałem się czy doczepi się do mnie policja, bo jechałem bez kasku a od granicy do kasyna były może ze dwa kilometry. Odwiozłem Gintare do jej kasyna, a sam skierowałem się dalej na zachód. W tym właśnie miejscu odłączyłem się od wycieczki i całą resztę drogi miałem zamiar pokonać solo.
|
Nevada
Celem stało się dotarcie do San Francisco. Tego dnia nie ujechałem wiele ze względu na zmęczenie. Po 100 milach dobiłem do Battle Mountain, gdzie za 50 $ miałem w motelu nocleg ze śniadaniem. Dziś święto, trzeba się w końcu dobrze wyspać.
Następnego dnia skierowałem się zamiast na autostradę 80, na drogę 305, oznaczoną jako widokowa. Kilkadziesiąt mil prawdziwego pustkowia, potem wpadłem w stanową 50 w kierunku Fallon. Jadąc pewną doliną zauważyłem jak do niej, na bardzo niskim pułapie, wlatuje odrzutowy myśliwiec. Przeleciał całkiem niedaleko ode mnie z prędkością, która naprawdę wprawiła mnie w zachwyt, po czym wystrzelił pionowo do góry robiąc obroty wokół własnej osi podłużnej. Tylko pozazdrościć doznań jakie mają piloci tych maszyn. Ależ to musi mieć kopa! Po niedługiej chwili pojawiły się jeszcze inne myśliwce, które tak samo pędziły jak oszalałe. Zatrzymałem się na chwilę, żeby przyjrzeć się uważniej, jednak żar skutecznie wybił mi to z głowy. Zatrzymałem się w Fallon na tankowanie i dowiedziałem się, że to chłopcy z pobliskiej bazy wojskowej mają odrabiankę i ćwiczą ujeżdżanie swoich potworów. Później, jak zajdzie potrzeba, pewnie dadzą łupnia komuś w dowolnym rejonie świata. Po tankowaniu chwila przerwy na pogawędkę z bikerem jadącym na Alaskę. Potem, gdy chciałem wsiąść na motocykl to o mało się nie poparzyłem. Słońce tak mocno rozgrzało siedzenie i manetki, że nie można było ich dotknąć – nauczka na przyszłość, żeby parkować w cieniu.
Dalej droga nr 50 do Reno, skręt na 395 na Carson City, po czym odbicie na 431 na jezioro Tahoe. Przepiękna trasa, przejeżdża się przez przełęcz na wysokości około 2717 m n. p. m., z której rozciąga się wspaniały widok na cudownie niebieską wodę. Jezioro jest drugim na świecie pod względem wysokości położenia nad poziomem morza (1899 m n.p.m), tuż za Titicaca w Ameryce Południowej. Leży pośród gór Sierra Nevada, ma 22 mile długości i 12 mil szerokości.
|
Zacząłem szukać noclegu i trafiłem na kemping w lesie, tuż przed South Lake Tahoe, na którym rozłożyłem namiot już po ciemku. Spałem jednak marnie, bo raz, że było zimno (1900 m n.p.m.), a dwa, to coś łaziło koło namiotu i mlaskało. Zerwałem się i o 7:00 wyjechałem z kempingu. Chwila zachwiania i położyłem delikatnie moto z całym dobytkiem. Została tylko rysa na gmolu. Wyjeżdżając, widziałem w lesie kojota, gapił się na mnie ze zdziwieniem, a może pretensją, że nie mam dla niego nic na ząb na śniadanie.
Takim sposobem opuściłem Nevadę, która jest niesamowicie pusta i gorąca. Często mijałem zabudowania w wielkim nieładzie, domy nie domy, po prostu połączone kontenery, przykryte byle jakim dachem, bałagan wokół obejść, rdzewiejące nieopodal stare samochody i niepotrzebne maszyny. To wszystko tworzy jednak niepowtarzalny klimat, który zapada w pamięci.
California
Skierowałem się w stronę Sacramento drogą nr 50. Zjeżdżając rano z gór zmarzłem porządnie, ale widoki były boskie, zakręty obłędne. Zatrzymałem się na śniadanie w Placeville. Typowa jajecznica, brązowy chleb plus herbata. Lokal jak z filmu o głębokiej prowincji ze starszą panią kelnerką i czerwonymi kanapami przy stołach. Starsi sympatyczni panowie o czymś bardzo intensywnie rozprawiali z samego rana, co rusz zerkając na mnie.
W dobrym humorze pogoniłem dalej w stronę Sacramento. Jest to stolica Kalifornii i tak jak w większości innych stanów, stolicami są raczej mniejsze miasteczka, a nie te słynne duże aglomeracje. Zajechałem pod Capitol, a że była niedziela, obiekt był otwarty dla zwiedzających. Po przejściu przez kontrolę na bramkach podobnych do tych na lotniskach, można było podziwiać „urząd wojewódzki”. Władze tam pełnił jeszcze, znany wszystkim Arni, przed którego gabinetem ustawiono metalowego niedźwiedzia. Okazały budynek. Wychodząc z powrotem do motocykla trafiłem na paradę meksykanów, snujących z procesją za wielkimi ciężarówkami, na platformach, na których urządzono żywe ołtarze z okazji święta maryjnego. Zajechałem też do muzeum kolejnictwa, które wypatrzyłem w przewodniku. Wystawa godna polecenia, przedstawia historię zdobywania dzikiego zachodu za pomocą żelaznej drogi. Zahaczyłem jeszcze na wystawę „Bodies”, którą ścigałem wcześniej w różnych miastach Europy i jakoś nigdy mi nie pasowało, żeby ją odwiedzić. Nie przypadła mi do gustu.
|
San Francisco i zapomnę wszystko
Postanowiłem, że pojeżdżę troszkę poza głównymi drogami. Wybór się opłacał, bowiem doznałem zachwytu nad zapachami unoszącymi się w powietrzu. Jechałem niczym pies z wysuniętym do przodu nosem i chłonąłem każdą zmianę nutek kwiatów, ziół, spieczonej słońcem ziemi i zapachów znad zbiorników wód. Ten, kto ma czuły nos, będzie oczarowany. Mijałem niekończące się sady, pola uprawne z warzywami, winnice i wszystko co tylko można uprawiać na pustyni zasilanej systemem nawadniania. Dało mi to obraz, jak mogą wyglądać, jak wielkie mogą być plantacje, gospodarstwa czy farmy. Jadąc cały dzień w upale, nagle zacząłem wspinać się do góry. Zrobiło się termicznie optymalnie, jednak zaraz pędziłem w dół i wjechałem do San Francisco. Ocean przywitał mnie dla odmiany bardzo chłodnym powietrzem i silnym wiatrem. Nie miałem jak się zatrzymać, żeby ubrać kurtkę i na jednym z mostów tak się wyziębiłem, że moje brodawki stwardniały jak drażetki mleczne.
Dopadłem do jakiegokolwiek motelu w środku miasta, aby tylko móc się ogrzać pod prysznicem. Gdy poczułem się po japońsku (jako-tako), mimo dużego zmęczenia, rozładowanym motorkiem pognałem jeszcze na nocne zwiedzanie miasta. Wcale nie jest takie wielkie i straszne, jak się może wydawać. Rano deszcz i mgła. Nie ma rady, zapakowałem moto, wsiadłem i zatrzymałem się na chodniku przed fastfoodem, żeby w pośpiechu na śniadanie wrzucić coś w siebie. Za niedługo pojawił się raptem policjant na rowerze i w bardzo nieprzyjemny sposób kazał mi odjechać. OK, pojechałem jeszcze pod sklep HD, żeby kupić obiecaną koszulkę. Wnet ktoś mnie prosi na zewnątrz, wychodzę, a tam policjant. Źle zaparkowałem, zamiast prostopadle do krawężnika, tak jak narysowane są linie, stanąłem równolegle. Ulica pustawa, ruch niewielki, nie zwróciłem uwagi, uznałem, że im bliżej krawężnika, tym mniej miejsca zajmę. Ale nie, trzeba moto przestawić w poprzek ulicy. I tu porządnie się wkurzyłem, od dzisiaj nie lubię amerykańskich upierdliwych gliniarzy. Wydaję się, że bardzo tępo egzekwują wymyślone przepisy. Taki folklor. Pojechałem jeszcze nacieszyć się widokiem słynnej uliczki z serpentynkami, które często można zobaczyć w filmach o wrednych chłopcach i szemranych interesach. Nazywa się Lombard Street i może być nocnym koszmarem geodety drogowego. Bardzo urokliwa, tonąca w kwiatach, świetny plener fotograficzny i stąd jest żelaznym punktem wielu turystów. W tle widok na Alcatraz. No to teraz atak na most, zawsze chciałem przejechać po Golden Gate. Niespodzianka, 12 dolców na bramce w jedną stronę! Przesada, przejeżdżam i wracam ruchem lokalnym. Pięknie, pylony mostu ginące co chwilę we mgle gdy wokół śliczne słońce. No to wszystko na temat tego miasta, wyjeżdżam osławioną Higway nr 1 w stronę Big Sur.
|
Highway No 1
Na początku było bardzo miło, gdy słonko świeciło. Często zatrzymywałem się na zdjęcia, bo widoki doprawdy fantastyczne. Droga wije się tuż przy oceanie, wycięta często w opadającym wprost do wody brzegu. W pewnym miejscu z oddali zauważyłem w powietrzu znajome kształty latawców. Kite surferzy mieli swoją miejscówkę na zabawy z żywiołami. Chcąc nadgonić czas wymyśliłem, że dojadę tego dnia do Big Sur. Guzik, wpadłem w mgłę tak zimną, że w Monterey było „po zawodach”. Dostałem obskurny pokój za wcale nie małe pieniążki, ale zimno i zmęczenie kazały mi machnąć na to ręką. Rankiem 17. sierpnia (po śniadaniu w postaci 3 małych słodkich bułeczek i kawy w cenie pokoju oraz mojego banana kupionego wczoraj w San Francisco) miałem dylemat. Czy brnąć zimnym wybrzeżem na południe, czy może odbić w stronę gorącego kontynentu? Bliskość Sequoia Park przeważyła wszystko. Zanim ruszyłem pojechałem jeszcze na wybrzeże, gdzie na mapce z motelu była zaznaczona kolonia słoni morskich. Łażąc po brzegu długo rozglądałem się, ale nic nie zauważyłem oprócz dwóch bodajże delfinów oraz wszędobylskich wiewiórek. Już pogodzony z myślą, że podczas tej przygody nie będzie spotkania ze słoniami, wracając do motocykla zauważyłem w oddali na kamieniach opasłe kształty! Są, niesamowite, niemal na wyciągnięcie ręki! Szybkie przygotowania aparatu i przyczajka wytrenowana podczas podchodzenia w Polsce żurawi i łosi, która pozwoliła na zajęcie dogodnej pozycji do zdjęć. Siedziałem tak na kamieniach ze 2 godziny w odległości nie większej niż 10 m od zwierzaków. Śmieszne są, kłócą się i obrażają na siebie, fukają gdy kolega chce wgramolić się na to samo, wcześniej wypatrzone miejsce. Nasycony spotkaniem, powolutku wycofałem się, wsiadłem na motóra i ruszyłem na wschód.
|
Sequoia Park
Ubrany we wszystko co posiadałem, z Monterey wpadłem na drogę G16, do autostrady 101 na południe, a potem w 198 na Coalinga. Nie ujechałem 30 km jak musiałem rozebrać się do podkoszulka, upał nie do zniesienia. Dziwny kraj, ale fajny. Było masakrycznie gorąco, przy 140 km/h na stojąco czułem się jakbym jechał w piekarniku. Za to drogi piękne, marzenie motocyklisty. Już o zachodzie słońca dobiłem do Parku. Wjazd dostarczył moc wspaniałych widoków gór porośniętych lasami. Odwiedziłem największe masą i najstarsze drzewo świata – General Sherman. Zapadł zmrok i przy pomocy Koreańczyków z latarkami rozbiłem swój namiot po środku kempingu. Piwko oraz wino z ryżu przy ognisku Azjatów i poszedłem spać ze stoperami w uszach, żeby porządnie odpocząć.
Rano idąc do łazienki rzuciła mi się w oczy moja torba, którą zostawiłem na motocyklu. Była rozdrapana, rzeczy porozrzucane wokół, nadgryziony grzbiet mojego kalendarza. Zdziwienie i lekka złość, bo żarcie schowałem w, do tego celu przeznaczonej, metalowej szafce, w którą zaopatrzone jest każde stanowisko biwakowe. Ale terminarz okazał się pachnieć czymś dobrym. Spałem jak idiota ze stoperami w uszach, a 2 metry ode mnie buszował niedźwiedź. Potwierdzili to Koreańczycy, bo obudził ich, zaczęli świecić latarką, to sobie poszedł. Od dziś zarządziłem koniec spania w namiocie po lasach w strefie aktywności misiów. Ale park i drzewa zrobiły na mnie oszałamiające wrażenie.
|
Orgia motocyklisty
Pozbierałem się, zobaczyłem jeszcze kilka miejsc w Parku, m. in. General Grant Tree, nazbierałem szyszek na pamiątkę i ruszyłem ostro w dół drogą 245. Przed Woodlake na jednym z wielu zakrętów zatrzymałem się na fotkę przed klimatyczną knajpą. Zwie się Mountain House Saloon. Polecam wszystkim motocyklistom odwiedzającym te rejony przejażdżkę właśnie tą drogą. Po pewnym czasie marzyłem o kawałku prostej. Zeszlifowałem dość pokaźnie swoje podnóżki i gmola. Polecam też przerwę w harcach właśnie we wspomnianej knajpce. Naopychałem się świetnym śniadaniem przygotowanym przez Jay, która jest tutaj barmanką od dwóch lat. Knajpa w prawdziwie westowym klimacie, pochodzi z lat 20-tych ubiegłego wieku, na drzwiach drewniana tabliczka: ”Kowboje! Buty z gównami proszę wytrzeć przed wejściem”. Urocze!
|
Nacieszyłem się jazdą jak dziecko. Miałem kolejny dylemat, czy jechać skrótem, czy autostradą, bo chciałem dziś dotrzeć do Las Vegas. Zdecydowałem się na skrót drogą 155 na Lake Isabella. Po kilku milach mina mi zrzedła, bo znów pojawiły się zakręty takie jak wcześniej. Z tym, że teraz zależało mi na czasie, a tym tempem powlokę się o wiele dłużej. Wkurzony, tego dnia naprawdę miałem dość jazdy po górach. Naprawdę dość. Duże różnice wysokości, z 600 m.n.p.m po niecałej godzinie byłem już 1800 m.n.p.m., by po 40 minutach być znów na 800 m. Silniczek dyszał, biedactwo, w Trona zatrzymałem się na tankowanie. Dzień miał się ku końcowi i napotkany gość na Harleyu radził mi stanowczo, po przyjacielsku, abym zarzucił plan pokonania Doliny Śmierci nocą. Wycofałem się do Ridgecrest do motelu, z planem, że z samego rana atakuję Dolinę.
Za wami już drugi etap opowieści z mojej „Solówki po USA, A.D. 2010”. Przed wami, czytelnikami jeszcze sporo kilometrów, zdjęć i wrażeń. Kolejnych części relacji wypatrujcie na stronach Ścigacz.pl już niebawem!
Podziękowania:
- firmie Ret Bike - za komplet ubioru „Ret Voyage”, który bardzo dobrze sprawdził się podczas całej podróży. Na plaży w Monterey pewna miła pani zapytała: -Jest pan może z Francji? - Nie, jestem z Polski, a dlaczego pani uważa, że z Francji? - Bo ma pan taki dziwny strój!
- Dominice z Gliwic - za projekt logo wyprawy,
- portalowi Ścigacz.pl - za publikowanie tej relacji,
- Rodzicom - za wyrozumiałość.
Komentarze 6
Pokaż wszystkie komentarzeGratuluje, świetna wyprawa. Mam pytanie czy w USA można zobaczyć tylko czoperki czy także możemy ujrzeć turystyki. Czy polecasz jazdę czoperkiem ?
OdpowiedzDzięki za końplement :) Można zobaczyć nie tylko czopki, kredensów też pełno jak i innych sprzetów. W trasie jednak widuje się częściej turystyki, chodzi o wygodę. Zaś czopkiem takim typowym jak najbardziej można jechać, ale to nie będzie wygoda, tylko wygódka ;) Kwestia konkretnego sprzęta jakim chcesz jechać i zaparcia się. W jednym filmie bohater zasuwał kosiarką do trawy i ...powiem szczerze, to też da się zrobić :) A tak poważnie to spokojnie można jechać. Polecam.
OdpowiedzChodzi mi dokładnie o to , że już niedługo będe kupował motor po i zastanawiam się czy chopper czy turystyk. Jak narazie podobają mi się czoperki customowe (gruba oponka z tyłu, prosta kierownica), lecz na dłuższe trasy są raczej niepraktyczne bo żeby jakoś wyglądał to nie może mieć szyby a to przy większych prędkościach pewnie czuć różnice i jazda jest mordęga.Na dodatek w custom'ach nie ma gdzie dołożyć już sakw. Co byś mi doradził ?
OdpowiedzNo to albo trasa albo bujawka po miescie z knajpy do knajpy. Do czego chcesz ten motocykl? Gdzie bedziesz min jezdzil? Jak chcesz to pisz na: b-ok@tlen.pl
OdpowiedzCzekam na kolejną część relacji. super sprawa.
OdpowiedzIle kosztuje taka wyprawa?
OdpowiedzCzepke drobnych:) Info na b-ok@tlen.pl. Zapraszam
Odpowiedzallle suuuper! niesamowita sprawa. oczywiście zazdroszczę jak cho.e.a!!
OdpowiedzMożna pozazdrościć.
OdpowiedzBardzo fajna relacja, z niecierpliwością czekałem na 2 część i z przyjemnością przeczytam kolejne :)
Odpowiedz