Ameryka Północna na dwóch kołach - samotnie w USA
Poniosło mnie i w odpowiednim tonie ich „pobłogosławiłem”. Stali jak wryci. Kiedy się wyżyłem, postanowiłem czym prędzej jechać dalej - przypomniało mi się, że przecież potencjalnie każdy dupek może mieć tu gnata i go wyciągnąć
Na stronach Ścigacz.pl zamieściłem już pierwszą oraz drugą część mojej opowieści z samotnej wyprawy motocyklowej po USA. Teraz zapraszam was, czytelników do lektury trzeciego już etapu „Solówki po USA, A.D. 2010”!
Dolina Śmierci
Siadłem nad mapą i zacząłem szukać wrażeń. Okazało się, że to co przed wyjazdem mówili mi wielcy podróżnicy, iż w Dolinie nic nie ma ciekawego i tylko się przez nią przelatuje, jest bardzo powierzchownym spojrzeniem. Znalazłem kilka miejsc, które zapragnąłem zobaczyć. Rankiem podczas pakowania motocykla zaczepił mnie emerytowany lekarz, weteran Wietnamu, słysząc skąd jestem, zaprosił mnie na śniadanie. Siedziałem z Dr Johnem i jego żoną Lynne w barze gadając o różnościach. Pan doktor wyjawił wypaczone spojrzenie na sprawy historii Europy, a ściślej mówiąc na zagadnienia II Wojny Światowej i Niemców, którzy wg. niego nie zniszczyli Warszawy. Zaprosiłem zatem ich do Polski, żeby zweryfikowali swoje przekonania. Bardzo sympatyczne spotkanie musiałem jednak zakończyć, bo słońce coraz wyżej, a w Dolinie nie ma drzew. Zaopatrzony w spory zapas wody rzuciłem się przed siebie. Zajrzałem na wstępie do General Store, w którym zatrzymują się ludzie przed albo po przejechaniu doliny. Później zwiedziłem dawną kopalnię Harmony Borax Works, której właściciel dorobił się niegdyś fortuny na wydobyciu, obróbce i transporcie białego złota pustyni, czyli boraxu. Ciekawostką jest sposób transportu tego minerału. Używano pierwotnie 20 zaprzęgniętych mułów, które ciągnęły dwa załadowane wozy, po około 10 ton ładunku każdy oraz beczkę na 4500 litrów wody dla zwierząt i pracowników. Cały zestaw pokonywał 265 km przez pustynię do najbliższej linii kolejowej. W późniejszych latach zastąpiono muły traktorem na parę.
|
Kolejnym przystankiem było „diabelskie pole golfowe” (Devils Golf Course). Dno słonego jeziora pokryte kryształami soli, które w bardzo gorący dzień potrafi wydawać metaliczne dźwięki. Magnetyzujące miejsce. Tutaj musiałem zakryć twarz bandaną, bo mimo grubej warstwy kremu z silnym filtrem miałem już poparzony nos. Dalej zatrzymałem się w Bad Water - Złej Wodzie. Jest to miejsce położone 85,5 m poniżej poziomu morza, najniżej w Ameryce Północnej i na półkuli zachodniej. Najwyższą temperaturę w Dolinie Śmierci zanotowano w lipcu 1913 roku, wyniosła 56 oC. W dniu mojego zwiedzania na GPS'ie pokazywało mi 45oC.
Wyjeżdżając z Doliny skręciłem jeszcze na Zabriskie Point. Był zakaz wprowadzania psów na punkt widokowy, nic o motocyklach, więc wjechałem pod górę na kołach. Wpadłem w sam środek wycieczki z... Polski! Przewaga ludzi ze Śląska. Bardzo miłe spotkanie.
|
Vegas
Podkręcałem tempo, bo byłem już dość osłabiony i z utęsknieniem marzyłem o klimatyzowanym pokoju. Wszyscy turyści wyskakiwali tylko na kilka minut na fotki i wracali do klimatyzowanych samochodów lub autokarów, a ja cały ten upał znosiłem na motocyklu. Po drodze mijałem nędzne zabudowania w sporym nieporządku, które sprawiały przygnębiające wrażenie. Wjechałem do miasta już bardzo wymęczony, znalazłem przyzwoite miejsce w kasynie Circus Circus. Mimo wychlania w ciągu dnia prawie pięciu litrów wody z wielkim bólem głowy ledwie wczłapałem się do pokoju. Po regeneracji, nocne uderzenie motocyklem na miasto...
Vegas wcale nie powala rozmiarem. Za to było dla mnie bardzo ciekawe nie pod względem kasyn jako przybytków hazardu, ale ich rozwiązań architektoniczno-konstrukcyjnych. Pozaglądałem do kilku z nich, wypiłem piwko w knajpie Harley Davidson (ciekawy wystrój z latającymi harleyami), połaziłem jeszcze po mieście trochę z buta i całkiem wypompowany padłem do wyra. W sumie ciekawe miejsce jako zjawisko, nie aż tak drogie jak się myśli o Las Vegas i pomyśleć, że wszystko tutaj zaczęło się o jednego burdelu.
|
Plan na najbliższy czas zakładał jazdę do Phoenix, gdzie zaproszenie dostałem do Centrum Wagabundy. Ale wypatrzyłem, że po drodze jest kawałek Route 66 i Wielki Kanion! Nie można tego przegapić. Zawitałem do Arizony!
Droga 66
Drogą 93 wyjechałem z Vegas na południe, zatrzymałem się przy Hoover Dam, czyli znanej elektrowni wodnej na rzece Kolorado. Tutaj też przywalił się do mnie glina, gdy chciałem odpocząć od słońca w cieniu skały, bo na parkingu była patelnia. Czekał kiedy odjadę, normalnie wyglądałem na co najmniej obłąkanego terrorystę, który chce wysadzić w powietrze tą ich zaporę... Przed Kingman tankowanie i odpoczynek przed upałem w knajpie „Last Stop”. Z zimnym napojem przysiadłem się do gościa z barwami „Live free or die” z Oregonu. Gorączka daje każdemu w tyłek, wymiękają nawet zaprawieni w bojach goście z MC. Miła pogawędka przy wiatraku z orzeźwiającą wodną mgiełką.
|
W Kingman skręciłem na fragment historycznej Route 66. Zbałamuciłem sporo czasu na fotografowaniu obejścia sklepu z pamiątkami w Hackberry, wokół którego zgromadzono sporo starych różnych klamotów, rozpadających się samochodów, tablic czy szczątków zwierząt. W sklepie przypiąłem na mapie świata swoje 10 zł, tak jak to robią ludzie z całego świata, którzy odwiedzają to miejsce. Dwa dni przede mną swoją dyszkę z datą 18.08.2010 przypięli ludzie z Łodzi.
|
Wielki Kanion
Chciałem dotrzeć do Kanionu tego dnia, a był 20.08 2010, ale niestety dopadł mnie zmrok. Jazda stała się mało przyjemna, a i zmęczenie dawało się we znaki. Teren był płaski i mało urozmaicony, stwierdziłem, że może przenocuję jednak w namiocie. Zauważyłem po lewej stronie drogi kemping w stylu „flinstonowskim”. Tuż przy drodze znajdował się malutki, lichy budynek w którym znajdował się sklepik z gadżetami oraz recepcja, w innym kabiny prysznicowe, w kolejnym toalety. Było jeszcze kilka innych budyneczków, których przeznaczenie w tej chwili naprawdę mało mnie interesowało. Zapłaciłem za możliwość postawienia namiotu i podjechałem na wskazane miejsce. W sąsiedztwie miałem kilka pickup-ów, kamperów i kilka namiotów. Kemping wydawał się nieco pustawy zważywszy na jego rozmiary. W pośpiechu i już w ciemnościach rozstawiłem namiot, wyjąłem z bagażu niezbędne do snu wyposażenie, obkolendowałem miejsce wokół namiotu i stwierdziwszy, że chyba raczej nic mi nie grozi, poszedłem spać. Nauczony przygodą z Sequoia Park nie użyłem stoperów do uszu. Lepiej być w razie czego czujnym. No i miałem za swoje. To, że samochody z drogi hałasowały nie robiło już takiego wrażenia. Udało mi się odpłynąć. Jednak około trzeciej nad ranem usłyszałem wyraźne mlaskanie tuż przy namiocie. Zdenerwowałem się okropnie i już nie mogłem oka zmrużyć. Naprawdę miałem dość noclegów w namiocie. Pomyślałem, że to nie ma sensu, pakuję się i ile dam radę to jadę w kierunku kanionu. Po około godzinie byłem gotowy do drogi.
Ruszyłem, jednak szybko okazało się, że temperatura jest na tyle niska, że moje zęby zaczęły odruchowo wydawać dźwięki. Szybkie spojrzenie na mapę i w głowie tylko jedna myśl - oby do miasteczka. Dopadłem skostniały do jakiejś wioski, w której był, całe szczęście, całodobowy McDonald. Zatrzymałem się, ciepła kawa, posiłek (szumnie powiedziane, bo danie składało się z hamburgera i kawałeczka zapieczonego ziemniaka, co czyniło zestaw „posiłkiem” w odróżnieniu od zwykłego hamburgera). Napawałem się ciepłem, rozłożyłem mapy i zacząłem snuć najbliższe plany. Siedząc tak przy stole zauważyłem dość pospieszne wizyty ludzi, którzy wyskakiwali z samochodów, biegli do toalety i w równie wielkim pośpiechu oddalali się. Widziałem takie 3 może 4 samochody, które traktowały tego McDonalna jak swoisty pit stop w jakimś szaleńczym wyścigu. Nie mogłem wyjść z podziwu, ale szybko pojawiła się w głowie żaróweczka, co to za wyścig. Okazało się że to szranki ze słońcem, które za niedługą chwilę... pojawi się nad Wielkim Kanionem! Zelektryzowany tą myślą, w takim samym pośpiechu poutykałem mapy oraz inne bambetle przy motocyklu i ile tylko mogłem to jechałem w kierunku kanionu. Zapłaciłem na wjeździe 12$, zostawiłem motocykl na parkingu i pobiegłem w stronę urwiska. Opłacało się, byłem 5 minut przed wschodem słońca. Na miejscu było już kilkanaście osób, które z podnieceniem czekały na przedstawienie. Zająwszy dogodną pozycję, strzelałem fotki jedna za drugą. Gdy uznałem, że dokumentacja jest wystarczająca, po prostu usiadłem i chłonąłem przestrzeń. Wszystko pięknie, jednak myśl, że tą wielką dziurę zrobiła woda na spółę z czasem, wydaje się nieprawdopodobna. To jest cierpliwość! Efekt godny jest wysiłku żeby tu dotrzeć, usiąść i podumać.
|
Po dość długim wysiadywaniu na kamieniu zarządziłem odwrót. Dochodząc do motocykla nie mogłem wyjść z podziwu, że nic nie zginęło. Zostawiłem na nim wszystkie rzeczy luzem i leżały tak jak zostały przeze mnie porzucone. Poczułem się komfortowo. Jeszcze przez kilkanaście minut uganiałem się za pewnym kolorowym ptaszkiem, jednak gdy tylko wycelowałem obiektyw w drania, ten gdzieś znikał. Z maleńkim niesmakiem spakowałem aparat. Ruszyłem tą samą drogą do miasteczka Williams. Spotkałem jeszcze pewnego Nowozelandczyka na BMW, który pomylił drogi. Wymieniłem się z nim uwagami na temat mojej Yamaszki, która zaczęła nieco grymasić.
Dojechałem do Flagstaff, gdzie okazało się że mam mało oleju w silniku. Dolewka i runda do Kanionu, tym razem drogą 89 na północ przez terytorium Indian Navaho, gdzie widziałem ludzi handlujących na straganach z biżuterią ręcznej roboty. Nacieszyłem się widokami kanionu ponownie. Robi wrażenie. Zapiąłem pętelkę, drogami 64 i 180 wróciłem do Flagstaff, skąd w prostej linii miałem autostradę nr 17 do Phoenix.
Centrum Wagabundy
Dotarłem do domu Andrzeja Sochackiego późnym wieczorem 21.08.2010 r., po długiej drodze. Wjeżdżając do Phoenix w kość dała wysoka temperatura. Trzeba trochę czasu żeby się do takiej przyzwyczaić, zwłaszcza że pochodzi się z klimatu umiarkowanego.
Zostałem bardzo sympatycznie przyjęty. Andrzej jest postacią niezwykle barwną. Jako motocykliście zaimponował mi dwoma wyprawami wokół globu na motocyklu HD. Ale to tylko wycinek z jego wyczynów. Polcam wizytę na jego stronie (http://www.azpolonia.com/biz/vagabond/), na której można znaleźć wszystkie wiadomości na temat podróży Jędrka. Po długich rozmowach padłem jak nieżywy.
Dotarłem do przystani podróżników z nadzieją na chwilę przerwy, którą wymusiła awaria motocykla. A że był weekend, trzeba było czekać do poniedziałku. W niedzielę pojechałem z Andrzejem, jego córką Asią i synem Cezarem do Tuscon, do muzeum lotnictwa. Chciałem pojechać na słynne złomowisko wycofanych z użytku samolotów, ale nie mogłem go zlokalizować. Za to w muzeum popukałem w blachy Black Birda. Robi draństwo wrażenie na żywo, bo dawno temu sklejałem jego model i kształt nadal bardzo mi się podoba. Piękna, diabelska maszyna. Nasunęła mi się tam smutna refleksja, że tyle wysiłku, pomysłów, inwencji twórczej, inżynierskiej precyzji poszło tylko po to, żeby zniszczyć, zabić drugiego człowieka. Niepojęte, jakie to wszystko idiotyczne z punktu widzenia historii cywilizacji.
|
W poniedziałki jest zwyczaj, że nie pracują żadne serwisy motocyklowe. Zatem dzień w plecy, zleciał na leniuchowaniu. Za to poznałem tutejszych Polaków, są zupełnie inni od rdzennych. Na moją prośbę Jędrek zawiózł mnie do sklepu z bronią, bo chciałem koniecznie zobaczyć jak się sprawy mają. Zaskoczenie totalne, że za marne pieniążki można mieć naprawdę straszne narzędzie. Za 400$ można nabyć półautomat, a za 200$ (czyli niecałe 700pln) słynną „pompkę”, za pomocą której łatwiej otwiera się drzwi lub „prześwietla” ściany. Porażająca jest świadomość, że to wszystko posiadają tutaj ludzie bez większego problemu, wystarczy ukończony 21. rok życia.
We wtorek oddałem moto do znawcy, nie wyglądał źle, ale po kilku godzinach, gdy zadzwonił i powiedział ile chce za robotę, to przestał mi się podobać. Co z tego wynikło będzie później. Dzienne temperatury tutaj sięgają ponad 40o C, pocę się jak mysz. W środę późnym popołudniem dostałem z powrotem motocykl. Spakowałem się, jednak już nie miałem siły, żeby na noc jechać w trasę. Zacząłem przyglądać się maszynie i ogarnęło mnie przerażenie spowodowane niechlujstwem mechanika. Sam pewne rzeczy musiałem poprawiać. Zaplanowałem start na czwartek wczesnym rankiem. Nie chciało mi się wyjeżdżać, bo atmosfera Centrum bardzo mi odpowiadała. Jest to naprawdę przystań dla każdego podróżnika. Pogaduchy, wspólne zdjęcia i w drogę.
Arizona antydream
Ujechałem ledwie kilkadziesiąt mil, jak znów znalazłem się w kolejnym warsztacie. Panowie wzięli swoje, zrobili co mogli i pojechałem dalej. Za to mieli na zapleczu fajne złomowisko zużytych motocykli, głównie japońskich, na którym wyżyłem się z aparatem. Służy im jako skarbnica części zamiennych. Zawodny z polecenia mechanik z Phoenix okazał się totalnym bezmózgowcem, bo dał na pewnej rurce od cylindra zamiast uszczelki odpornej na wysoką temperaturę, zwykłą gumową. Ta zaś w krótkim czasie się wypaliła przez co wzrósł hałas, który mnie bardzo denerwował. I tak jechałem terkoczącym motórkiem ile zdołałem. Zapadła noc i już przysypiałem momentami, chciałem dotrzeć do jakiegoś miasteczka, ale poległem. Nie chciałem się rozbić w rowie, więc zjechałem na napotkany postój „Rest area”, z którego korzystają głownie kierowcy ciężarówek. Była tam wiata, stół i ławeczki, na jednej z których postanowiłem się przespać. Wokół na ścianach siedziało całe mnóstwo owadów przypominających koniki polne z tą różnicą, że były jaskrawo różnokolorowe.
|
Kolejny dzień to pasmo zdarzeń, które skutecznie wbiły mnie w zły nastój. Odwiedziłem kilka serwisów w tym jeden Yamahy, ale niestety nie mieli tam mufki, która była mi potrzebna. Pojechałem do El Paso, tam też kilka serwisów, aż w końcu pojechałem do największego sklepu i serwisu HD w Stanach. Tak przynajmniej się reklamują. Chciałem, żeby chłopcy podarowali mi kawałek taśmy żaroodpornej, jednak usłyszałem dość zaskakującą odpowiedź. Facet spojrzał na mój motocykl i powiedział, że oni zajmują się tylko Harleyami i nie znają się na Yamahach. Dobrze, rozumiem, ale ja chcę tylko kawałek taśmy i sam sobie naprawię co mi trzeba. Nie chcieli mi pomóc. Przy okazji wszystkiego „naj” okazali się też największymi dupkami w Stanach jakich spotkałem. Nie pomogli człowiekowi, który był w trasie. Poniosło mnie i w odpowiednim tonie ich „pobłogosławiłem”. Stali jak wryci. Kiedy się wyżyłem, postanowiłem czym prędzej jechać dalej - przypomniało mi się, że przecież potencjalnie każdy dupek może mieć tu gnata i go wyciągnąć.
Zacząłem rozpytywać o kolejne serwisy i skierowano mnie do starczego pana w małym warsztaciku, który akurat grzebał coś przy Gold Wing-u 1500. Nic ciekawego nie wymyślił, ale dał mi trochę taśmy, drutu i możliwość skorzystania z narzędzi. Przy okazji wybił mi z głowy pomysł przekraczania granicy z Meksykiem, bo chciałem zrobić tam małą pętelkę. Nie wiem na ile jest to prawdą, ale powiedział mi, że całkiem sporo osób ginie właśnie w okolicy tuż za granicą. Nie paliło mi się żeby to sprawdzać. Znów jechałem do oporu na wschód. I kolejna noc na „Rest area”. Jednak nie pospałem długo, bo około czwartej nad ranem obudził mnie aromat skunksa. Z nutką pośpiechu pozbierałem graty i ruszyłem w drogę. Ohydny swąd będzie mnie teraz prześladował przez resztę drogi. Skunks potrafi mścić się za swój los nawet po śmierci. Te, które poległy na asfalcie, potrafią skutecznie ocucić nawet najbardziej zaspanego kierowcę.
Tak przeleciałem przez kawałek Nowego Meksyku żeby wjechać na terytorium Texasu. W planach miałem dotarcie do Houston. Wypatrzyłem na mapie drogę do Frideriksburg, zjechałem z autostrady i cieszyłem się pięknymi teksańskimi widokami. Miasteczko pochodzi z lat 40-tych XX wieku. Założyli je niemieccy imigranci, co od razu widać po stylu budowania. Zatrzymałem się na chwilę podreptać wzdłuż głównej ulicy. Pograłem na akordeonie w sklepie muzycznym, w pamiątkarskim kupiłem jakieś drobiazgi. Pojechałem dalej, wpadłem na pocztę w pewnej wsi, bo mimo soboty była otwarta. Wnętrze naprawdę w przyjemnym stylu, na ladzie zaś wylegiwał się kocisko, który nic sobie nie robił z przychodzących do urzędnika klientów. Pobawiłem się z nim, pogawędziłem z właścicielką kocura i w drogę.
|
Pit stop
Kilka mil przed Austin, stolicą Teksasu, stało się coś, o czym nie chciałem wcześniej myśleć. Silnik zaczął przerywać i stanął. Akurat nieopodal serwisu Kawasaki. Dopchałem tam motoczydło, właściciel zgodził się go przyjąć. Łaziłem po salonie aż przez przypadek doszedłem do drzwi z szybą na serwis. Wokół mojej Yamaszki kręcił się młody człowiek, skrobał się za uchem i wyglądał jakby nie bardzo wiedział co zrobić. Wszedłem, zamieniłem z nim kilka słów i stwierdziłem, że trzeba czym prędzej stąd zwiewać, bo kompletnie nie byli mi w stanie pomóc. Ujechałem kawałek i klapa, moto stanęło. Na stacji benzynowej zadzwoniłem do ubezpieczalni, zamówiłem lawetę, która dowiozła mnie do miasta pod serwis Yamahy. Niestety był już zamknięty, czyli klapa na najbliższe dwa dni, bo w poniedziałki też nie pracują. W niedzielę kombinowałem co dalej. Chciałem moto sprzedać i wrócić na wschodnie wybrzeże samolotem. Ale kto ode mnie kupi moto? Po kliku telefonach wyszło mi, że najlepiej będzie jak wypożyczę samochód, półciężarówkę i pojadę z motocyklem na pace do NJ. A z motocyklem będę kombinował później. Tak też zrobiłem, w poniedziałek rano miałem już samochód z wypożyczalni „Budget”, szybkie zapasy prowiantu w „WallMart”, pakowanie motocykla i kierunek na Dallas. Postanowiłem, że najkrótszą drogą pojadę do NJ, bo przez przestoje skurczył mi się czas i plan zobaczenia Florydy wziął w łeb. Chciałem zobaczyć też wiele innych miejsc, jednak muszą poczekać do następnej okazji.
Życie „trakera” też jest fajne
GMC z 3-litrowym silnikiem stał się moim domem na najbliższe dni. Tym samym moja motocyklowa przygoda nabrała innego wymiaru, motocykl miałem na pociechę przypasany do pokładu samochodu. Zajechałem do Dallas, ale w ogóle mi się jakoś tam nie podobało, zawróciłem na autostradę i drogą 30 udałem się w kierunku Memphis. Zanocowałem tuż za Texarkano w Arcansas, w samochodzie, na parkingu dla kierowców ciężarówek. Spało się licho, bo gorąco i duszno a na domiar złego, w dużym hałasie. Otóż zwyczajem kierowców jest, że na całą noc zostawiają włączone silniki, żeby korzystać z klimatyzacji. Takie i wiele innych rozpasanych zwyczajów powoduje, że ów społeczeństwo zużywa mnóstwo energii. Moja półciężarówka też miała spory apetyt, wychodziło mi średnio 20L/100 km benzyny i żeby ten wynik utrzymać, lepiej nie przekraczać 70 mil/h. Ocenę pozostawiam bez komentarza. Mogłem teraz posłuchać lokalnych stacji radiowych. Muzyka bardzo różna, ale najdłużej i najczęściej słuchałem... kazań wygłaszanych przez pastorów! Niesamowicie Ci ludzie opowiadają o wierze, niezwykle ekspresyjnie i tyle czasu, nawet ponad godzinę, mają o czym gadać! Bardzo żywiołowo, naprawdę doznanie inne od tego, do którego przywykłem w kraju.
|
Spędziłem trochę czasu po drodze, odwiedzając sklepy w rzeczami w stylu country, z bronią, antykwariaty (zbiorowiska niepotrzebnych przedmiotów raczej). Zbliżając się do Memphis zorientowałem się, że tego dnia zdążę jeszcze przed zamknięciem (17.00) zwiedzić „Graceland”.
Na chacie u Króla
Posiadłość Elvisa Presley’a nigdy nie leżała w polu moich zainteresowań, tak samo jak jego muzyka, ale skoro przejeżdżałem blisko, głupio byłoby tego nie zobaczyć. Spokojnie, bez pośpiechu, na luzie wszytko obejrzałem jak należy. Wejście jednak nie tanie, bo trzeba wysupłać 32$! Wsiadam do busika, który wiezie zwiedzających na drugą stronę ulicy. Wyposażony w słuchawki chodzę za przewodnikiem i innymi zwiedzającymi, cykam fotki. Wszystko świetnie utrzymane, jednak największe wrażenie zrobiła na mnie kolekcja singli. Teraz jasne jest skąd pieniążki na takie wystawne życie. Policzono, że sprzedał ponad 2 biliony płyt. Myślałem, że Graceland będzie większe, jak przystało na amerykańskie wszystko naj, a tymczasem posiadłość nie przytłacza rozmiarami. I stała się rzecz dziwna, w jednej z sal obejrzałem fragment koncertu, który został nagrany w Las Vegas. Jak na tamte czasy to naprawdę kawał dobrej roboty. Odtąd zacząłem częściej słuchać jego muzyki. Po obejrzeniu jeszcze samochodów i samolotów Króla, wsiadłem do samochodu i skierowałem się na autostradę w kierunku Nashvillle.
|
Za wami już trzeci etap opowieści z mojej „Solówki po USA, A.D. 2010”. Przed wami, czytelnikami jeszcze sporo kilometrów, zdjęć i wrażeń. Kolejną, ale ostatnią część relacji znajdziecie na stronach Ścigacz.pl już niebawem!
Podziękowania: - firmie Ret Bike - za komplet ubioru „Ret Voyage”, który bardzo dobrze sprawdził się podczas całej podróży. Na plaży w Monterey pewna miła pani zapytała: -Jest pan może z Francji? - Nie, jestem z Polski, a dlaczego pani uważa, że z Francji? - Bo ma pan taki dziwny strój! |
|
Komentarze 2
Pokaż wszystkie komentarzejak zwykle, SUPER!
OdpowiedzSuper! Czekamy na c.d. Z góry dzięki!
Odpowiedz