Z wybrze¿a na wybrze¿e - wyprawa motocyklowa przez USA
Przejechanie USA na motocyklu to jedna z tych rzeczy, które chciałem zrobić przed śmiercią. Tak więc zrobiłem…
Na wstępie słów kilka o mnie. Mam 23 lata, jestem studentem AGH, motocykle to moja pasja. Początkowo WSKi, Junaki, później zakupiłem FZS1000 i wtedy zaczęła się moja turystyka motocyklowa. Przez dwa sezony zrobiłem ponad 30 tys. km, ale w dalszym ciągu było mi mało. Postanowiłem zrobić coś wielkiego, spełnić swoje marzenie. Dzięki pomocy/porady kolegi, dostałem się w 2014r na Work&Travel, na mały kampus w Connecticut. Było 10 tygodni pracy, po czym otrzymywaliśmy wypłatę i zaczynaliśmy podróżować. Wtedy jeszcze nie byłem w stanie zakupić motocykla, a miałem już jeden na oku. Tak więc by dopiąć swego powróciłem na ten sam kampus w czerwcu 2015, gdzie skontaktowałem się z właścicielem motocykla i sfinalizowałem transakcję.
Zakupiłem w ciemno Hondę GL1100 Gold Wing Aspencade z 1983r. W ciemno, bowiem motocykl ten stał przez 4 lata na zewnątrz i oczywiście nie był na chodzie. Po zakupie akumulatora i czyszczeniu gaźników, motocykl odpalił. Pierwsze jazdy pokazały, że jeszcze dużo przede mną by przygotować w pełni motocykl do podroży. Zatem miałem 9 tygodni na przygotowanie motocykla i zaplanowanie trasy. Jak USA to tylko Road 66? Nie do końca, oryginalnej 66 zostało kilkanaście mil więc postanowiłem wyznaczyć sobie inną, ciekawszą trasę. Po naradach z lokalnymi motocyklistami zaplanowałem wyprawę, która przebiegała przez 19 stanów, od oceanu do oceanu, 4860 mil. Noclegi rezerwowałem tydzień przed wyjazdem za pomocą Airbnb, gdzie poznałem znakomitych ludzi, spałem w ciekawych miejscach, za małe pieniądze.
Dzień 1: Wyjechałem wraz z pasażerką 14 sierpnia z miejscowości Andover. Pierwszy cel – wodospad Niagara. 430 mil przed nami. Już na „dzień dobry” ledwo dojechaliśmy do stacji benzynowej. Jak się okazało, stacje na autostradach są dość odległe od siebie. Postanowiłem uzupełniać paliwo na każdym postoju. Szczęśliwie, będąc na jednym z nich, ominęła nas wielka ulewa. Odczekaliśmy 30 minut i ruszyliśmy dalej. Droga była stosunkowo nudna, cały czas las po obu stronach autostrady. Około godziny 18 dotarliśmy nad wodospad. Jeszcze rankiem zażartowałem do koleżanki, że będę się śmiał, gdy dojedziemy i okaże się że Niagara będzie w remoncie. I była… Zamknięta była najciekawsza i najładniejsza jej cześć. Sam wodospad robi niesamowite wrażenie, masa ludzi, a przede wszystkim Azjatów z pięcioma aparatami na szyi każdy. Po obchodzie niezamkniętej części ruszyliśmy do miejsca noclegu. Nie sprawdziłem dobrze dzielnicy w której zamierzaliśmy spać. Trafiliśmy na skraj dzielnicy Meksykanów i Afroamerykanów. Przejazd przez te ulice pod sam wieczór sprawił niemały dreszczyk emocji. Czuło się na sobie wzrok ludzi. W końcu dotarliśmy do noclegu, gdzie mieliśmy jeszcze iść do sklepu…
Dzień 2 i 3: Po ulewnej i burzliwej nocy, przyszedł słoneczny dzień. Wsiadamy na motocykl. Silnik nie kręci, padł rozrusznik. Po odpaleniu ‘na pych’ ruszyliśmy w dalszą drogę. Kierunek Detroit, 385 mil. Trasa ciekawa, wzdłuż wielkiego jeziora Erie. Po drodze nie było w planach by się zatrzymywać na dłużej ale przez przypadek na jednym z postojów natrafiliśmy na muzeum Rock&Roll’a. Muzeum ogromne, bardzo dużo bezcennych ekspozycji. Szybki obchód i dalsza jazda. Dojazd do Detroit i dwudniowy pobyt u mojego przyjaciela, gdzie naprawiłem rozrusznik.
Dzień 4-7: Kierunek Chicago, 300 mil. Po pięknym poranku pogoda zaczęła się pogarszać. Na horyzoncie widać było burzowe chmury, no ale cóż, trzeba jechać. Mięliśmy wielkie szczęście, przejeżdżając pomiędzy dwoma komórkami burzowymi. Nie spadła na nas ani jedna kropla deszczu. Dojeżdżamy do aglomeracji, oczywiście korki. Po przybyciu na miejsce przywitała nas moja ciocia, u której spędziliśmy 4 kolejne noce. Polskie jedzenie i piwo to było to, czego było nam potrzeba. Następnego dnia zostawiliśmy motocykl i ruszyliśmy zwiedzać Chicago. Miasto bardzo piękne i przede wszystkim ogromne. Podobało mi się najbardziej ze wszystkich miast w których byłem w US. Stosunkowo cicho, spokojnie i czysto porównując do zapchlonego Nowego Jorku. I tak przez kolejne 3 dni.
Dzień 8: Po pożegnaniu się z ciocią ruszyliśmy dalej, kierunek Madison, 180 mil. Pogoda dopisywała. To był najkrótszy odcinek jaki mięliśmy pokonać w ciągu jednego dnia, a powodem tego było muzeum Harleya-Davidsona w Milwaukee, w którym chciałem spędzić jak najwięcej czasu. Ciężko opisać wrażenia, ale czułem się jak dziecko w sklepie z zabawkami. Ekspozycja ponad 450 motocykli, historia powstania i dużo ciekawostek na temat marki. Mimo to wizyta w muzeum nie przekonała mnie do Harleya, nie ma to jak Japończyk. Po obchodzie poszliśmy na obiad, po czym ruszyliśmy w dalszą trasę. Bez większych przygód dojechaliśmy do kolejnego miejsca naszego noclegu.
Dzień 9-11: Kierunek Rapid City, 800 mil. Rankiem ruszyliśmy w trasę. Całe 3 dni to była jazda pomiędzy polami kukurydzy. Pierwszego dnia pogoda nie zapowiadała żadnych niespodzianek, aż tu nagle, 50 mil przed nami zaczęło tworzyć się tornado. Mięliśmy niecałe 20 mil do miejsca noclegu. Szybka decyzja i jedziemy dalej. Wiatr bardzo silny, rzucało nami po całej drodze, gwałtownie się ochłodziło. Po dotarciu na miejsce noclegu zostaliśmy poinformowani od naszego hosta, że tornado jest bardzo blisko i w razie alarmu mamy zejść do piwnicy. Pół nocy nie spaliśmy obawiając się o to co może się wydarzyć. Szczęśliwie tornado przeszło bokiem i mogliśmy spać spokojnie. Następnego dnia zimno, koło 8 stopni i dalej mocno wieje. Warunki słabe do jazdy, a walka z wiatrem bardzo wyczerpująca. Po drodze odwiedziliśmy miasteczko dzikiego zachodu oraz przedziwnego artystę, który tworzył dzieła ze złomu. Po ciężkim dniu zajechaliśmy do kolejnego miejsca naszego noclegu. Na następny dzień ociepliło się, nastał piękny, słoneczny dzień. Ruszyliśmy w dalszą trasę. Po drodze zwiedziliśmy to na co czekaliśmy. Zaczęły się góry, kaniony, itp. Pierwszym takim miejscem był Park Badlands. To był przedsmak tego, co mięliśmy zobaczyć. Następnie zajechaliśmy na Mount Rushmore National Memorial oraz będący w pobliżu pomnik Szalonego Konia. Wrażenia? Niesamowite. Nie do pojęcia jest ogrom tych dzieł. Kolejno dotarliśmy już do Rapid City, 2 godziny zajęło nam znalezienie naszego miejsca noclegowego. Mieliśmy już zrezygnować z poszukiwań, przespać się w pierwszym lepszym hotelu, ale jakoś udało się nam tam w końcu trafić. Warto było, spaliśmy w domku kampingowym nad przepaścią z widokami aż po horyzont.
Dzień12: Kierunek Miner, Park Yellowstone, 580 mil. Najdłuższa trasa podczas naszej podroży. Bardzo wcześnie rano wyruszyliśmy z miasta. Warunki pogodowe bardzo dobre. Po drodze zwiedziliśmy Devils Tower, bardzo dziwny kawał skały po środku niczego. Jadąc dalej natrafiliśmy na dym, gryzący w oczy, uniemożliwiający dalsza jazdę. Musiałem się zatrzymać na środku autostrady i się położyć. Ale jak to, tyle drogi przed nami i odpuścić? Dojechaliśmy na pobliską stacje i dowiedzieliśmy się o szalejącym pożarze w sąsiednim stanie. Wiatr niósł dym akurat w nasza stronę. Moja pasażerka przypomniała sobie iż w kosmetyczce przez przypadek schowała okulary do pływania. Szczęście sprzyja. Po zakupie bandany i założeniu okularów, ruszyliśmy w dalszą trasę. Przez te problemy zajechaliśmy bardzo późno do miasta w którym mięliśmy nocleg. Po dojechaniu do miasta, zero ludzi o tej porze, na moim telefonie brak zasięgu i nie mam możliwości skontaktowania się z hostem. Znaleźliśmy małą stację na której pozwolono nam zadzwonić. Zostałem poinstruowany jak jechać i ruszyliśmy na miejsce noclegu. Polna droga, przez las dotarliśmy na polanę na której stała przyczepa kampingowa. Dookoła nic, żadnych ludzi. Na drzwiach kampingu informacja od właścicielki o dużej ilości niedźwiedzi w okolicy i o konieczności włączenia ‘pastucha’ wokół przyczepy. Po wyczerpującym dniu, niespokojna noc z obawami o kręcącym się w pobliżu zagrożeniu była ostatnią rzeczą jakiej było nam potrzeba.
Dzień 13: Cel Park Yellowstone, 230 mil. Przepiękny poranek, tuż przy parku narodowym ukazał nam miejsce w którym spaliśmy. Nie wiem czy dzień wcześniej, zajeżdżając tam za dnia, zdecydowałbym się zostać na noc. Pogoda taka sobie, pochmurno z możliwymi opadami. Ruszyliśmy zwiedzać Yellowstone. Park ogromny, masa rzeczy do zwiedzania. Mięliśmy tylko jeden dzień, więc zwiedziliśmy tak powierzchownie, same najważniejsze punkty. Na drodze kilkukrotnie mijaliśmy się z bizonem. Dzikie zwierze, nie wiesz jak zareaguje na dźwięk motocykla, nogi robią się miękkie. Przechodzi metr od ciebie, tona mięśni i nic ci nie robi… ulga i ogromna radość, że nic się nie wydarzyło. W dalszej części park piękny, ale nie na tyle piękny jak go opisują. Nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Ogólnie Amerykanie maja to do siebie, że strasznie wyolbrzymiają i myślą, że wszystko co ich jest najlepsze. Po wyjechaniu z parku ruszyliśmy w kierunku naszego noclegu.
Dzień 14: Kierunek Salt Lake City, 290 mil. Rankiem obudziliśmy się w pokoju z wielkim oknem, z widokiem na będące w pobliżu Góry Skaliste. Pięknie. Pogoda bez zastrzeżeń, ale w powietrzu dało się wyczuć smród spalenizny lasu z sąsiedniego stanu. W tym dniu nie zwiedziliśmy nic, mieliśmy na chwile dość po przeżyciach z dni poprzednich. Jadąc na południe krajobraz zaczął się zmieniać. Coraz mniej lasów, zieleni. Zaczęły się pojawiać pustkowia, spalona słońcem trawa, piach. Temperatura doskwierała, termometr w motocyklu pokazywał momentami ponad 60 stopni. Bez przygód zajechaliśmy na miejsce kolejnego noclegu.
Dzień 15: Cel Grand Junction, 350 mil. Upał od samego rana, pierwszy cel to Arches Park. Krajobraz w dalszym ciągu się zmienia, droga coraz bardziej zakręca, zaczynają się przejazdy pomiędzy skałami, trawa powoli zanika. Jazda trochę przypominała jazdę w dole kanionu. Dojeżdżamy do parku, a tam szok. Widok niesamowity. Można się zachwycić skałami. Park również ogromny, spędziliśmy tam około 3 godzin, po czym ruszyliśmy w dalszą trasę. Dalej było jeszcze ciekawej, znalazłem trasę wzdłuż rzeki Kolorado, znowu wielki zachwyt. Łezka się w oku kręciła z niedowierzania, że jestem tutaj i jadę tą trasą. Myślałem, że jestem w jakimś filmie. Momentami droga robiła się bardzo wąska, po jednej stronie wielka rzeka, a po drugiej stroma skarpa. Zero roślin, zero ludzi, totalne pustkowie.
Dzień 16: Kierunek Monticello, 330 mil. Pogoda super, trochę gorąco, ale jedziemy. Naszym celem na dzisiejszy dzień jest Black Kanion. Wjeżdżamy do parku i znowu widok zapiera dech w piersiach. Takie urwiska, wąwozy. Przejeżdżamy cały park i kierujemy się na miejsce noclegu. Zaufałem Google Maps, które poprowadziło mnie przez Las Narodowy. 40 mil jechaliśmy szutrem. Plułem sobie w twarz, że mogliśmy jechać okrężną, asfaltowa drogą. Sądziłem, że nie może być już gorzej… było. Jadąc dalej droga szutrowa się skończyła, wjechaliśmy do lasu i jechaliśmy leśną drogą kolejne 30 mil. Masakra, osiągaliśmy zawrotne 10mil/h, wszędzie koleiny, błoto i nikogo dookoła. Po 3 godzinach walki z lasem, w końcu wyjechaliśmy na normalną drogę i dążyliśmy w kierunku miasta.
Dzień 17: Big Water, 240 mil. Na cel dzisiejszy obraliśmy sobie Monument Valley oraz Antelope Kanion. Niebo w ten dzień było trochę pochmurne. Jadąc zauważaliśmy kolejne chmury burzowe w oddali. Mięliśmy szczęście do połowy dnia, po przejechaniu pierwszego celu i przyjeździe do miasta z którego zamierzaliśmy jechać samochodem terenowym na kanion, spadła ulewa. Schowaliśmy się na stacji i czekaliśmy 5 godzin, aż przejdzie. Naszym miejscem noclegowym miał być Kanab, ale z powodu pogody zmuszeni byliśmy przespać się w przydrożnym motelu.
Dzień 18-19: Las Vegas, 350 mil. Po burzy dnia wcześniejszego znacznie się ochłodziło. Pojechaliśmy zobaczyć wielki Kanion od strony północnej. Po drodze zahaczając znów o rzekę Kolorado i słynny Horseshoe Bend. Skały w Arizonie mają kolor ceglasty, bardzo ładnie to kontrastowało z płynącą rzeką. Jadąc dalej, kolejne burze. Chwile musieliśmy przeczekać, a podczas jednej postanowiłem przejechać. Jechaliśmy dosłownie 3 minuty w deszczu, a przemoczyliśmy się do suchej nitki. Kolejno wielki Kanion. Droga na niego prowadziła przez martwy las, dawało to efekty zgrozy. Po dojechaniu na miejsce, kanion nie wzbudził na nas większego wrażenia. Może dlatego, że mieliśmy cały czas takie widoki przez ostatnich kilka dni. Jadąc dalej do Las Vegas, temperatura wzrastała, zrobiło się upalnie, Znów powyżej 50 stopni.
Dzień 20-23: Los Angeles, 350 mil. Upał wciąż nie ustępuje. Jazda koszmarna, żar leje się z nieba, ale jedziemy. Po drodze postanowiliśmy zajechać na Death Valley, ale to nas przerosło. W sumie jedynym naszym celem było dojechać do miasta i zakończyć naszą podroż. Tak też się stało. Szczęśliwi, z bagażem pełnym doświadczeń dojechaliśmy do końca naszej wyprawy, gdzie mogliśmy w końcu odpocząć. Po kilku dniach spędzonych w Los Angeles, powróciliśmy na wschodnie wybrzeże, a stamtąd już do Polski. Będąc w LA, swój motocykl sprzedałem jakiemuś lokalnemu handlarzowi.
|
Komentarze 3
Poka¿ wszystkie komentarzeTrasa robi wra¿enie! ! Brawo Dawid!
OdpowiedzMój ziomek z liceum :) Graty Muszkieter :)
OdpowiedzHejka ;) czy mogê prosiæ o jakikolwiek namiar na autora tego tekstu? Tak¿e jestem fanem motocykli i bardzo chcia³bym porozmawiaæ na ten temat :) Mój adres e-mail: mateusz_d5 (ma³pa) tlen.pl
OdpowiedzKozak
Odpowiedz