Pobił zawodnika, a dziś znów jest szefem mechaników Moto3. Ciemna strona zespołów MotoGP
Podczas Grand Prix Tajlandii wyścigowy świat obiegło nagranie sprzed trzech lat, na którym widać szefa mechaników bijącego jednego z zawodników Moto3. Organizatorzy mistrzostw świata zareagowali szybko i sprawnie, choć niektórzy czują niedosyt. Czy słusznie i czy swoje pretensje kierują w odpowiednią stronę?
Wspomniane nagranie widzieliście już wszyscy, więc chyba nie ma sensu się na jego temat rozpisywać; po nieukończonym z powodu awarii (jego zdaniem wynikającej z kolejnego błędu mechanika) wyścigu Moto3, brytyjski zawodnik Tom Booth-Amos wraca do namiotu francuskiej ekipy CIP. Tam czeka na niego włoski szef mechaników, który kopie go i uderza ręką.
Dziś człowiek ten pracuje jako szef mechaników w zespole Moto3 prowadzonym przez byłego mistrza świata, Maxa Biaggiego. Tak, to ta sama ekipa, która praktycznie tego samego dnia potwierdziła, że zwolniła dwóch mechaników, którzy podczas Grand Prix Aragonii próbowali "wejść pod koła" rywala z ekipy Tech 3 w alei serwisowej. Pisaliśmy o tym obszernie:
Tym razem sprawa nie jest jednak tak czarno-biała, ponieważ obecna ekipa nieszczęsnego szefa mechaników podkreśla, że nie miała pojęcia o jego wybryku sprzed trzech lat, kiedy pracował przecież dla innego zespołu.
Organizatorzy MotoGP natychmiast wystosowali komunikat, potępiając zachowanie szefa mechaników i zapowiadając wyciągnięcie konsekwencji. Rzeczywiście, po kilku dniach pojawiła się kolejna informacja. Tym razem o tym, że wspomniany Włoch zakończy współpracę z zespołem przed ostatnim wyścigiem w Walencji.
I’ve brightened it up for you all to see. pic.twitter.com/fso1FHmDQE
— Ben Wickes (@Ben10Thomas) September 30, 2022
No i się zaczęło…
Po pierwsze, najważniejsze; dla takich zachowań, jak te, które widzieliśmy na nagraniu, nie ma miejsca nie tylko w padoku MotoGP, ale i w cywilizowanym świecie w ogóle. Nie ma więc wątpliwości co do tego, że agresor powinien wylecieć z hukiem z padoku i ponieść adekwatne konsekwencje, nawet jeśli był to jednorazowy wybryk.
Sęk w tym, że wszystko dzieje się w bardzo niefortunnym czasowo momencie. Praktycznie cały padok MotoGP jest w tej chwili w Azji i choć korzysta z krótkich "wakacji", wynikających z weekendowej przerwy pomiędzy Grand Prix Tajlandii i Grand Prix Australii, to jednak są one nieco wymuszone. Wysłanie całego zespołu z powrotem do Europy na zaledwie kilka dni jest po prostu zdecydowanie droższą alternatywą niż pozostanie w tym czasie w Azji.
Dochodzi do tego cała masa formalności, związanych z otrzymaniem wiz pracowniczych w kilku różnych krajach; Japonii, Tajlandii, Australii i Malezji, a także bardzo restrykcyjne przepisy covidowe.
Wszystko to sprawia, że zastąpienie kogokolwiek w tym czasie jest niemal niemożliwe lub bardzo, bardzo kosztowne. To właśnie dlatego wspomniani wcześniej dwaj mechanicy polecieli do Japonii i Tajlandii, choć jednocześnie od razu zapowiedziano, że zabraknie ich w Australii i Malezji. Zespół miał jeszcze czas, aby wprowadzić zmiany. W przypadku Japonii i Tajlandii było to po prostu logistycznie niemożliwe.
Przed Grand Prix Australii mamy w tym roku weekend przerwy. Nie chodzi o to, aby dać zespołom czas na krótkie wakacje, a aby dać sobie wystarczający zapas czasowy na dość problematyczne kwestie celne. Logistyka podczas tej konkretnej rundy jest więc jeszcze bardziej kluczowa, a nie można zapominać, że w większości zespołów mechanicy nie tylko obsługują motocykle podczas weekendu, ale także rozstawiają i pakują boks itd. Zespół Maxa Biaggiego stracił właśnie dwóch takich ludzi, a utrata trzeciego mogłaby być dla teamu nie do przeskoczenia.
Oczywiście łatwo jest teraz krzyknąć; nic mnie nie to obchodzi, wywalcie faceta na zbity pysk, natychmiast, a najlepiej niech wraca sobie z Tajlandii na piechotę. Tak, też uważam, że byłaby to dla niego dobra kara, ale dlaczego konsekwencje powinien ponosić obecnie go zatrudniający, niczemu niewinny zespół?
Choć ekipy Moto3 nie dysponują pokaźnymi budżetami, to oczywiście logistyka wymiany takiego człowieka z pewnością, nawet jeśli kosztowna, nie doprowadziłaby do bankructwa zespołu Biaggiego. Sęk w tym, że nie bardzo jest takiego człowieka jak i kim wymienić w tak krótkim odstępie czasu. Szczególnie jeśli zastępstwo trzeba wysłać do Australii po wcześniejszym zapewnieniu mi wizy.
Bardzo możliwe, że to właśnie kwestie wizowo-logistyczne doprowadziły do tego, że człowiek, którego w padoku nikt nie chce już oglądać, spędzi w nim jeszcze dwa weekendy Grand Prix.
Ktoś zasugerował nawet, że przecież w Australii nie brakuje zdolnych mechaników wyścigowych. Mieszkają tam przecież chociażby byli, wieloletni mechanicy Valentino Rossiego z szefem mechaników, Jeremym Burgessem na czele, ale bądźmy poważni. Taką zmianę można wprowadzić z doskoku w mistrzostwach Australii czy Polski, a nie w mistrzostwach świata.
Oczywiście wizerunkowo dla ekipy Maxa Biaggiego to kolejny strzał w kolano. Dużo łatwiej byłoby wziąć to na klatę i powiedzieć; trudno, jakoś to ogarniemy i najwyżej obskoczymy dwóch zawodników jednym szefem mechaników. Zespół tak jednak nie zrobił, z sobie tylko znanych powodów.
Może nie chciał, a może… nie mógł? Od wielu lat zajmuję się motorsportem nie tylko od strony dziennikarskiej, ale także managerskiej i widziałem już niejedno, jeśli chodzi o podejście zespołów do kwestii kontraktów. Jeśli myślicie sobie teraz - no co Ty, Mick, to Grand Prix a nie Puchar Polski - to pozwólcie, że coś Wam przypomnę.
Świat Formuły 1 żył ostatnio kontrowersyjnym odejściem Oscara Piastriego z ekipy Alpine do zespołu McLaren. Okazało się, że młody Australijczyk był oficjalnie juniorem Alpine, w którego francuska marka wpompowała miliony dolarów, ale… nie miała z nim formalnie wiążącego kontraktu!
Widziałem już kontrakty długie na pół strony (o zgrozo, ktoś to podpisuje!), ale wielokrotnie negocjowałem także umowy długie na 50, tak 50 stron i to w nawet w seriach juniorskich.
To doświadczenie sprawia, że nie wykluczam, że zespół nie bardzo może kogoś zwolnić, bo po prostu nie ma takiej furtki bez konieczności wkraczania na problematyczną drogę sądową bądź zapłaty sporego odszkodowania. Oczywiście jeśli tak jest, to jest to tylko i wyłącznie wina ekipy (i trochę organizatorów, jeśli brak jest takich rozwiązań "systemowych"), ale mimo wszystko nie jest to wykluczone.
Jak już wspomniałem, nie znam wspomnianego szefa mechaników. Może to najmilszy człowiek na świecie, któremu raz zdarzyło się wybuchnąć, a może lał wszystkich swoich zawodników przez ostatnie dwadzieścia lat podczas gdy inni odwracali wzrok. Nie mam pojęcia. Nie zmienia to faktu, że nie chcę go widzieć w padoku. Skoro jednak wszyscy zdecydowali się zacisnąć zęby i "przemęczyć" przez te dwie rundy, to niech tak będzie.
Nie chciałbym robić z tego tematu burzy w szklance wody, ale chciałbym jednak, aby zarówno zespoły, jak i przede wszystkim organizatorzy mistrzostw świata wyciągnęli odpowiednie wnioski i wprowadzili na przyszłość odpowiednie procedury, które nie będą ponownie rzucały cienia na nasz ukochany sport.
Jest coś jeszcze. Cieszę się, że cała ta sprawa wyszła na światło dziennie, a pewna patologia została zdemaskowana. Mam nadzieję, że sprawi to, że zawodnicy najzwyczajniej w świecie nie dadzą się dym*ć zespołom.
Nie jest tajemnicą, że wielu zawodników płaci ekipom bardzo duże pieniądze, liczone w setkach tysięcy euro, za samą możliwość startu czy to w mistrzostwach świata, czy wielu innych, mniejszych lub większych seriach.
Oczywiście nie wszyscy są uczciwi i jeśli obiecane przelewy nie trafiają na konto na czas, wówczas zaczynają się problemy, których finałem jest zazwyczaj zerwanie umowy. I słusznie.
Niestety często dochodzi też do sytuacji, w których zespoły wykorzystują niedoświadczonych zawodników, albo podstawiając im pod nos absolutnie skandaliczne kontrakty, albo traktując jak jeżdżące bankomaty i przycinając na każdym możliwym kroku, np. fakturując za części czy produkty, które dostają od swoich partnerów za darmo itd.
W takich sytuacjach ekipy mogą wykorzystywać swoją pozycję czy klauzule poufności, a młodzi zawodnicy, jak Booth-Amos w 2019 roku, wolą siedzieć cicho, aby nie ryzykować swojej kariery. O wszystkich takich patologiach trzeba jednak głośno mówić i eliminować je z padoku, nawet jeśli zajmie to dwie rundy dłużej, niż byśmy chcieli.
Komentarze
Pokaż wszystkie komentarze