Bagnaia i Ducati mistrzami ¶wiata. Jak zawodnicy komentuj± GP Walencji 2022?
Podczas gdy Hiszpan Alex Rins sięgnął po zwycięstwo w pożegnalnym wyścigu Suzuki, Włoch Pecco Bagnaia wywalczył tytuł mistrza świata królewskiej klasy MotoGP. Mick analizuje wydarzenia z Grand Prix Walencji.
Finał sezonu ponownie miał w tym roku wyjątkową wagę, ponieważ Grand Prix Walencji miało rozstrzygnąć losy mistrzowskiego tytułu. Szanse ustępującego mistrza, Fabio Quartararo, były co prawda niewielkie z uwagi na aż 23-punktową stratę w tabeli, ale wciąż wszystko jeszcze mogło się zdarzyć, a Pecco Bagnaia musiał dojechać do mety… i dojechał.
W przypadku zwycięstwa Quartararo, Bangaia potrzebował zaledwie czternastej pozycji. Na mecie zameldował się na dziewiątym miejscu, podczas gdy Francuz finiszował tuż za podium.
Tym sposobem Pecco zapisał się w historii, odrabiając największą stratę, bo aż 91 punktów i sięgając po tytuł mimo aż pięciu nieukończonych wyścigów.
Włoch nie miał łatwego zadania, bo po kontakcie z Quartararo na drugim okrążeniu, przez resztę wyścigu jechał bez prawego skrzydełka aerodynamicznego, co mocno utrudniało mu jazdę, ale wykonał plan minimum z nawiązką, zostając w pełni zasłużonym mistrzem.
Quartararo robił co mógł, po starcie ostro walcząc z zawodnikami Ducati. Przepychanki z Pecco kosztowały go nieco czasu, ale mimo wszystko zawodnik Yamahy był w stanie dogonić prowadzącą grupę.
Niestety na tym etapie jego przednia opona, szczególnie po lewej stronie, miała już dość. "Wiedziałem, że nie mam szans, bo przód był za miękki" - powiedział później zrezygnowany Fabio.
Na jego obronę trzeba dodać, że nie był jednym zawodnikiem, który miał problemy z oponami. Z uwagi na wyższe niż w sobotę temperatury, podobny problem miał m.in. trzeci na mecie Jorge Martin, którego na finiszu wyprzedził jeszcze Brad Binder.
Tym sposobem Bagnaia sięgnął po pierwszy mistrzowski tytuł Ducati w klasyfikacji zawodników od 15 lat i triumfu Caseya Stonera. Włoska marka zapewniła sobie także tzw. "potrójną koronę", wygrywając zarówno klasyfikację zawodników, jak zespołów i producentów.
W niedzielę wieczorem przenalizowałem sobie jednak trochę liczb i szczerze mówiąc, mam mieszane uczucia. Oczywiście, jak już napisałem, tytuł Pecco jest w pełni zasłużony, ale mimo wszystko czuję mały niedosyt.
Dlaczego? To już materiał na osobny felieton, który z pewnością popełnię w najbliższych dniach. Wróćmy do wyścigu.
Suzuki odchodzi z klasą
Ostatni wyścig sezonu był także ostatnim wyścigiem marki Suzuki, która na początku roku zaskoczyła wszystkich zapowiedzią wycofania się z MotoGP mimo ważnej do 2026 roku umowy z organizatorami MŚ.
Po zwycięstwie w Australii, Alex Rins chciał raz jeszcze zasmakować szampana i w niedzielę wykonał kapitalną robotę. Po zaskakująco dobrych - jak na potencjał Suzuki - kwalifikacjach i rewelacyjnym - jak na ich słaby system holeshot - starcie, Rins złożył się w pierwszy zakręt na prowadzeniu, którego nie oddał już do mety.
Hiszpan przyznał, że płakał pod kaskiem, gdy siedział na motocyklu na polach startowych, ale w ostatniej chwili był w stanie ponownie skupić się na zadaniu. Łezkę uronił także po minięciu linii mety.
"To był chyba najtrudniejszy okres w mojej karierze, bo zawsze miałem wszystko pod kontrolą, a po Jerez nie wiedziałem, co dalej" - powiedział po wyścigu, wspominając ostatnie miesiące. W przyszłym roku zobaczymy go na LCR Hondzie.
Odejście Suzuki nadal budzi ze mnie mieszankę smutku i złości. Smutku, z powodu wspaniałych ludzi zostawionych przez Japończyków na lodzie; na szczęście wszyscy znaleźli sobie w padoku nowe posady. Złości, bo chyba jak wszyscy mam żal do smutnych panów w krawatach, którzy nad tabelką w excelu postanowili ponownie zabić świetny projekt.
Rins pokazał w Walencji, że Suzuki mogłoby w MotoGP jeszcze wiele osiągnąć…
Przez cały wyścig Hiszpana naciskał startujący przed własną publicznością Jorge Martin, ale zawodnik Prima Pramac Ducati, podobnie jak Quartararo, miał problem z przegrzewającą się przednią oponą i nie był w stanie zaatakować. Na finiszu sam stracił pozycję, co dla jego rywala było na wagę złota.
Odrodzenie KTM-a
Brad Binder po starcie wyścigu znalazł się tuż za walczącymi Quartararo i Bagnaią. Zawodnik z RPA musiał poczekać kilka okrążeń, aż w zbiorniku jego KTM-a ubędzie paliwa i wreszcie zaczął pogoń.
Najpierw wyprzedził jadącego po tytuł Włocha, następnie ustępującego mistrza, aż wreszcie dogonił Martina, z którym także sobie poradził.
Po drodze dostał jeszcze w kask kawałkiem skrzydełka odlatującym z motocykla Pecco, co zasługuje na osobną analizę.
Bardzo ważne dla tego wyniku były nie tylko dobre kwalifikacje, ale także nowa rama. Binder od dawna prosił o lepszą trakcję na wyjściach z zakrętów i wreszcie ją otrzymał. Co prawda przód jest teraz trochę trudniejszy w opanowaniu i wyhamowaniu, ale lepiej skręca, a tył daje dużo lepszą trakcję.
Do tego stopnia, że Binder musiał w Walencji zmienić swój styl jazdy i lepiej przygotowywać się na wyjścia z zakrętów, w których teraz wreszcie mógł zyskiwać, zamiast tracić czas.
Tym sposobem Brad zakończył sezon tak samo, jak go rozpoczął, czyli na podium, zapewniając jednocześnie austriackiej marce wicemistrzostwo w klasyfikacji zespołowej, co jest nie lada sukcesem - i nawiązuje trochę do tego, dlaczego czuję po tym sezonie niedosyt.
Dla niego samego także był to dobry rok, zakończony na szósty miejscu w tabeli, choć po raz pierwszy od lat bez ani jednego zwycięstwa.
Pytanie, czy faktycznie nowa rama jest o tyle lepsza od starej, czy Walencja po prostu dobrze "leży" austriackim motocyklom. W końcu Miguel Oliveira po starcie z 15. pola na mecie był piąty, a przecież nie dysponował nowym nadwoziem.
Zobaczymy, co Austriacy pokażą w sezonie 2023, ale wygląda na to, że wreszcie odnaleźli drogę.
Stary Marquez czy nowy Marquez?
Na mecie w Walencji zabrakło Marca Marqueza, który jechał po podium, ale zaliczył uślizg przodu w ósmym zakręcie. Podobny los spotkał Jacka Millera w jedenastce.
Hiszpan przyznał, że od początku wyścigu coś było nie tak. Nie powiedział co prawda co, ale jego brat, Alex, na takiej samej Hondzie miał problemy z temperaturą silnika, więc resztę możemy dopowiedzieć sobie sami.
Tym bardziej, że takie problemy zdarzały się już wcześniej. Zresztą nie tylko HRC. W trybie awaryjnym wyścig - z uwagi na temperaturę silnika - przejechał także na swoim Ducati Luca Marini, który mimo wszystko był w stanie wyprzedzić Pecco i finiszować na ósmym miejscu.
Po wyścigu Marquez był jednak zadowolony, bo przede wszystkim powrót po operacji pokazał, że problemy z ramieniem to już historia. Teraz trzeba ogarnąć motocykl, a to nie będzie łatwe. Honda ma duże problemy z hamowaniem na wprost, co było zresztą widać w ten weekend po stracie Marqueza w pierwszym sektorze.
"Na jednym czy dwóch kółkach możesz to nadrobić hamując agresywnie, ale nie przejedziesz tak całego wyścigu - wyjaśniał później Marc. - Powiedziałem sobie jednak, że skoro nie walczę o nic w tabeli, to w ten weekend mogę postawić wszystko na jedną kartę. Za rok będzie inaczej".
"Za rok" zaczyna się już we wtorek, podczas oficjalnych testów MotoGP w Walencji. My jednak będziemy musieli jeszcze rozliczyć tegoroczne zmagania w kilku bardziej szczegółowych analizach. Pierwsza, najbardziej paląca, już niedługo.
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze