Zawodnicy MotoGP żądają podwyżek. Więcej kasy albo nie będziemy więcej jeździć!
W MotoGP pojawił się konflikt, którego spodziewałem się, gdy tylko poinformowano o przyszłorocznych wyścigach sprinterskich. Zawodnicy domagają się dodatkowych pieniędzy, producenci nie chcą się na nie zgodzić, a organizatorzy umywają ręce, choć to oni bez konsultacji zmienili harmonogram weekendów Grand Prix. Kto ma rację? Moim zdaniem to dość oczywiste.
Zacznijmy od początku. Latem padokiem MotoGP wstrząsnęła wręcz informacja o fundamentalnych zmianach w przebiegu weekendu Grand Prix. Organizatorzy postanowili, że w przyszłym roku podczas każdej rundy w sobotę odbędzie się dodatkowy wyścig sprinterski. W świecie motorsportu nie jest to nic nowego. Już od kilku lat w serii World Superbike odbywa się dodatkowy, krótki wyścig "Superpole", z kolei Formuła 1 wprowadziła sprinty podczas wybranych Grand Prix. Sęk w tym, że w obu tych seriach był to długofalowy proces, poprzedzony rozmowami i negocjacjami z zawodnikami oraz zespołami.
Tymczasem MotoGP wprowadziło swoje sprinty poniekąd w formie terapii szokowej, podejmując decyzję arbitralnie i praktycznie nie konsultując jej z nikim, a przynajmniej nie z zawodnikami, którzy byli tym faktem oburzeni. Słusznie zresztą. O planach z małym wyprzedzeniem wiedziały podobno zespoły, ale nic dziwnego, że wiele z nich nie paliło się do informowania o tym zawodników.
Teoretycznie wprowadzenie wyścigów sprinterskich nie wiąże się z żadnymi dodatkowymi kosztami, bo realna liczba kilometrów przejechanych przez zawodnika podczas każdego weekendu nie ulegnie dużej zmianie.
Wyścig to jednak wyścig, tym bardziej, że do zgarnięcia będą dodatkowe punkty do klasyfikacji generalnej i pucharki za finisze na podium. Dla zawodników to także dodatkowy stres i ryzyko, bo w końcu będą musieli podejmować w soboty dodatkową walkę o pozycje i to nie na jednym kółku kwalifikacyjnym, a na dystansie kilkunastu okrążeń.
Wszystko to oznacza, że wielu zawodników mówi wprost; "skoro za wygranie lub podium w niedzielnym wyścigu "głównym" mam przewidzianą kontraktem premię w wysokości X, to za sobotni wyścig powinienem z automatu dostawać połowę tej kwoty". To bardzo słuszny argument. W końcu wielu zawodników podpisuje kontrakty z dość niską stawką bazową, ale ze sporymi premiami za podia.
Tak było już w 2007 roku, gdy Casey Stoner otrzymał od Ducati "tylko" 1,5 miliona Euro podstawy, ale dzięki wygranym wyścigom i zdobytemu tytułowi zarobił w sumie podobno ponad osiem baniek Euro. Swoją drogą, gdy kończył karierę, Honda proponowała Australijczykowi aż pół miliona Euro za wyścig, aby jednak pozostał w MotoGP. To pokazuje różnicę w podejściu różnych producentów do kontraktów ze swoimi zawodnikami.
Nie zmienia to jednak faktu, że bonusy są bardzo ważną częścią przychodu zawodnika MotoGP, dlatego kwestia dodatkowego wynagrodzenia za wyścigi sprinterskie jest dla nich bardzo ważna. Przynajmniej dla tych, którzy regularnie stają na pudle. Zresztą, zapytajcie o to najlepiej Eneę Bastianiniego, który był rewelacją tego sezonu.
Sęk w tym, że z pustego i Salomon nie naleje. Producenci planują swoje budżety z wielomiesięcznym wyprzedzeniem, a w obecnej sytuacji ekonomicznej nikt nie pali się, aby szastać dodatkowymi bonusami. Także zespoły posiadające wiążące kontrakty ze sponsorami nie mają łatwego zadania, aby znaleźć dodatkowe środki. Owszem, niektóre umowy przewidują dla ekip bonusy za podia od swoich sponsorów, ale tutaj pojawia się kwestia interpretacji takich umów w kontekście wyścigów sprinterskich. Pewnie niektórym uda się coś ugrać, a innym nie.
Organizatorzy MotoGP dysponują bardzo zaawansowanym i dokładnym systemem, który precyzyjnie analizuje, przez jaki czas logotyp danego sponsora pojawia się na ekranach telewizorów i jaki jest jego szacunkowy ekwiwalent reklamowy. Jeśli więc taki ekwiwalent znacząco w sezonie 2023 nie wzrośnie, trudno będzie zespołom liczyć na dodatkowe pieniądze z już obowiązujących umów, a bez nich trudno będzie im zapłacić dodatkowe bonusy zawodnikom. Chyba, że wszystko rozbije się o sądy i prawników, którzy uznają, że sprint to też wyścig, ale nikt przecież nie chce iść tą drogą.
W najlepszej sytuacji byli ci zawodnicy, którzy jeszcze latem negocjowali warunki swoich kontraktów na sezon 2023, jak np. Jack Miller, Pol Espargaro, Enea Bastianini, Alex Rins czy Joan Mir. Fabio Quartararo nową umowę z Yamahą podpisał z kolei na początku roku, zanim w ogóle pojawił się pomysł organizowania wyścigów sprinterskich. Francuz, podobnie jak Marc Marquez, Pecco Bagnaia czy Brad Binder, do końca 2024 roku ma więc związane ręce. Nic więc dziwnego, że był jednym z tych, którzy najgłośniej krytykowali pomysł zorganizowania wyścigów sprinterskich, a raczej sposób komunikacji tej kwestii.
Ci, których umowy kończą się razem z końcem sezonu 2023, jak np. Franco Morbidelli, mogą spróbować wynegocjować sobie premie za sprinty na rok 2024, ale tak czy inaczej wielu zawodników w nadchodzącym roku nie będzie w idealnej sytuacji.
Gdzie więc popełniono błąd? Moim zdaniem organizatorzy, którzy teraz podobno umywają ręce, powinni zakomunikować swoje plany zespołom i zawodnikom z dużo większym wyprzedzeniem, dając wszystkim czas na lepsze przygotowanie się do nowych okoliczności. Oczywiście sprinty dają także Dornie możliwość większego zarobku, ale raczej nie w krótkiej perspektywie.
Jeśli sprinty przyciągną przed telewizory więcej kibiców, niż sobotnie kwalifikacje, teoretycznie w kolejnych latach Dorna będzie mogła domagać się większych pieniędzy od nadawców telewizyjnych, ale raczej nie będzie miało to wpływu na już obowiązujące, często wieloletnie umowy. Dla organizatorów sprinty to więc inwestycja w przyszłość, ale podobnie jest z zespołami.
Jeśli w 2023 roku sprinty okażą się hitem, ekipy oraz producenci będą mieli bardzo mocną kartę w rękawie podczas rozmów z potencjalnymi sponsorami na przyszłość. Nadal jednak nie rozwiązuje to problemu w perspektywie przyszłego roku i tutaj uważam, że organizatorzy, do spółki z podobno mocno naciskającą na wprowadzenie sprintów Międzynarodową Federacją Motocyklową, powinni ponieść koszty swojego sprinterskiego pomysłu i w przyszłym roku dodatkowo dofinansować ekipy.
Zdaję sobie sprawę, że nie jest to takie łatwe, bo po dwóch sezonach z zamkniętymi z wiadomych powodów trybunami, MotoGP z pewnością finansowo wciąż dochodzi do siebie, ale koniec końców, ktoś musi wziąć to wszystko na klatę.
Na ten moment na horyzoncie nie widać jednak ani rozwiązania, ani nawet chęci jego znalezienia. Póki co wszyscy w padoku muszą więc zacisnąć zęby i mieć nadzieję, że sprinty okażą się w przyszłym roku hitem, który wyraźnie podniesie atrakcyjność widowiska w MotoGP. Na szczęście, przynajmniej moim zdaniem, jest na to spora szansa!
Komentarze
Pokaż wszystkie komentarze