Motocyklem po Australii - okiem Ani Jackowskiej
Nadzieja na słońce
Czerwiec to dla mieszkańców Australii czas wypadów na narty, grzanego wina i kurtek puchowych. Na motocyklach jeżdżą nieliczni - z reguły przyjezdni szukający słońca i mający nadzieję, że niskie temperatury i burze tropikalne ominą ich wielkim łukiem. Nadzieję mam zawsze. Nawet jeżeli nie spina mi się budżet. Ale dzięki temu cały czas jadę dalej, tylko czasem kończę dzień z mokrym tyłkiem... Startuję z Sydney. Planuję jechać na północ. Mam 21 dni, BMW F700GS i nadzieję. Nawet dwie - że nie jest tak drogo jak czytałam i że będzie cieplej i mniej deszczowo niż pokazują coroczne wykresy pogody. Mimo wielu przejechanych kilometrów, nadal pozostaję niepoprawną optymistką. No to w drogę!
Lewa czy prawa w górę…?!
Poruszanie się po Sydney to wyzwanie. Gubię się na drogach szybkiego ruchu biegnących przez miasto. Nie mogę nadążyć za GPS-em, nie dorównuję prędkościom innym kierowcom, i cały czas próbuję pamiętać ruchu lewostronnym! Wszystko dzieje się tak szybko, że nie mam czasu na pomyślenie jak zachowałabym się w Polsce i zrobienie tego na odwrót. I czy motocyklistów pozdrawiać lewą czy prawą. Po sytuacji w której ładuję się pod koła rozpędzonego pick-up, bo pomyliły mi się strony, staję na poboczu - Albo się skoncentrujesz i pojedziesz dalej, albo możesz zawrócić i spędzić najbliższe trzy tygodnie nudząc się na Bondi Beach - mówię do siebie. Wreszcie wpadam w swój rytm. Jadę spokojnie, motocyklistów przestaję pozdrawiać, bo nikt na pozdrowienia nie reagował. Dylemat "lewa czy prawa w górę" sam się rozwiązał. Przede mną East Coast i kilka tysięcy kilometrów przygody.
Pamiętam o zależności - im bardziej na północ tym cieplej, i bardziej w głąb lądu tym zimniej i bardziej deszczowo. Jadę na północ nie mogąc doczekać się przyjemnego ciepła. Na termometr nauczyłam się nie patrzeć. Ciało doskonale spisuje się w tej roli i wyczuwa nawet jednostopniowe wahnięcia. Na początku autostrada, żeby jak najszybciej uciec z niemal 5 milionowej aglomeracji. Za Newcastle zwalniam. Zresztą coraz częściej pojawiają się tablice informacyjne o bocznych trasach widokowych "Turist Road". Żal nie skorzystać. Korzystam. Ale szybko przekonuję się, że malutkie odcinki na mapie z reguły oznaczają kilka, dodatkowych godzin jazdy. Na początku euforia - pięknie - swojsko i egzotycznie. Zielone pola, lasy, jeziora, palmy, ocean. I miś koala! Przed wyjazdem dostałam 1000 próśb o zdjęcie z koalą więc go wypatruję. Niestety, mimo szczególnej uwagi widzę go tylko na znakach drogowych - Zwolnij! Zachowaj ostrożność! Zwalniam, rozglądam się ale koali nie ma. - A gdzie mogę zobaczyć koalę? - pytam z nadzieją siedemdziesięcioletniego pracownika informacji turystycznej. - Najlepiej w Zoo. W całym swoim życiu żywego widziałem jednego, za to kilka rozjechanych po nocnych szaleństwach kierowców. Stawiam sobie za cel do końca wyjazdu zobaczenie koali w jego naturalnym otoczeniu. I jadę dalej. Przepiękne jeziora Parku Narodowego Myall Lakes, park Booti Booti. Przeprawa promem i szarlotka z widokiem na spokojną taflę wody i biwakujących ludzi. Australijskie mazury. Tylko gigantyczne pelikany australijskie, które zebrały się na brzegu, przypominają mi gdzie jestem.
Byron Bay
Mekka hipisów i surferów. - Jest wiele miejsc ładniejszych od Zatoki Byrona, nie wiem dlaczego wszyscy tam jeżdżą - słyszę w sklepie z pamiątkami w historycznym Ulmarra. Chociaż budzi się we mnie wątpliwość, planów nie zmieniam. Idę na spacer po okolicy. Przystanek w przydrożnym miasteczku i spacer między kolonialnymi budynkami to podróż w czasie do XIX wiecznej Australii. Ładnie, filmowo i trochę muzealnie. Zachwytu wystarczy na kilkuminutowy spacer. Potem nie wiele jest tu do roboty. Chociaż zawsze można dołączyć do mężczyzn sączących piwo w cieniu Ulmarra Hotel. Co też ma swój urok. Oddaję się leniwej atmosferze i zwalniam. Udziela mi się leniwa atmosfera miasteczka. Przestaje mi się spieszyć. Do Byron Bay dojeżdżam w nocy. Znajduję hostel i natychmiast zasypiam. Ale już rano znajduję odpowiedź dlaczego to miejsce wyjątkowe. Przestrzeń zatoki, zmieniające się kolory. Gra słońca, chmur, wody. I coś nieuchwytnego, czego nie da się ująć słowami, ani pokazać na zdjęciach. James Cook określił zatokę najbardziej na wschód wysuniętym punktem Australii. Nie wiem czy świadomość tego ma wpływ na ludzi, którzy godzinami wpatrują się w horyzont. Nie wiem, czy wiedzą o tym surferzy, którzy od rana, mimo chmur i deszczu walczą z falami. Ale już niejednokrotnie przekonałam się że w takich miejscach jest jakoś inaczej.
"Make life a ride"
Moja podróż koncentruje się wokół drogi. Kiedy jestem na głównej, znajduję sobie miejsce w sznurze kamperów sunących przez cały kraj. I jadę z nimi. Piękny widok ludzi w drodze. Kiedy uciekam w boczne drogi, delektuję się pięknem i samotnością. Motocyklistów spotykam rzadko. Z reguły widzę jak pędzą z przeciwka ciepło ubrani, owinięci w deszczówki. Podniesie ręki na chwilę, jednoczy nas w trudach i zachwytach naszych australijskich podróży. Poruszając się Pacyfic Highway widzę jak zmienia się krajobraz. Nowa Południowa Walia jest bardzo zielona. Gdyby nie palmy, ostrzeżenia o kangurach i koalach, to nie wiedziałabym czy jestem na Antypodach czy w Bieszczadach. Chociaż nieraz wystarczy spojrzeć na przydrożne stoiska z owocami. Ananasy, liczi, awokado, banany, arbuzy - wszystko z domowych ogródków i prosto z pola. Wjeżdżam na teren Qeensland. Mijam Gold Coast, Sunshine Coast, każdego lata przyciągające tłumy turystów. Zimą jest tu spokojniej. Podziwiam bujną roślinność tropikalnych lasów, uciekam przed tropikalnymi burzami. Kapryśna pogoda nie zawsze pozwala na odkrycie piękna kraju. Po dwóch tygodniach, w Mission Beach - jednym z najpiękniejszych fragmentów wybrzeża zalewanego właśnie tropikalną ulewą, zaczynam z pokorą podchodzić do uroków tego klimatu. Podobnie jak młodzi ludzie z całego świata, którzy mimo deszczu na falach oceanu szukają w Australii raju. Czy znalazłam w Australii swój raj? Jeszcze nie wiem. Na razie 6000 km drogi poznałam z perspektywy GS-a. Pogoda nas pokonała, ale razem odnieśliśmy zwycięstwo w … półmaratonie! Whitehaven Beach - jedna z najpiękniejszych plaży świata i moja walka o drugie miejsce. Piękny bieg, niesamowite miejsce i motocykl. Gdyby nie GS i motocyklowo-biegowa pasja, nie było by mnie tutaj. Chociaż On kibicował mi ze stałego lądu, to na nim nauczyłam się walczyć.
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze