MotoGP jest teraz zbyt grzeczne. Zdecydowanie brakuje tu "³obuza". Kto móg³by nim byæ?
Poziom sportowy w MotoGP stoi obecnie na bardzo wysokim poziomie, a emocji podczas wyścigów nie brakuje, ale Mick twierdzi, że królewska klasa ewidentnie potrzebuje czarnego charakteru. Zgadzacie się?
Raptem kilka dni temu widzieliśmy w Assen dwie ciekawe i warte odnotowania sytuacje. W sobotę Maverick Vinales prawie storpedował jadącego bardzo wolno, po wcześniejszej wywrotce, Jacka Millera. Kilka minut później Australijczyk poszedł do boksu Aprilii i przeprosił swojego hiszpańskiego kolegę. Skończyło się zbiciem piątek i wymianą uśmiechów.
Podobnie było dzień później, kiedy Fabio Quartararo uderzył w Aleixa Espargaro, po czym również udał się z przeprosinami do garażu Aprilii, gdzie powitany został przez szeroki uśmiech i pełne zrozumienie.
Fajnie, że zawodnicy potrafią okazać sobie taki szacunek. Fajnie, że nie są zepsutymi gwiazdami. Fajnie, że "co na torze, zostaje na torze" i wszystko odbywa się w duchu fair play, ale wiecie co… czegoś mi tutaj brakuje.
Byłem w Assen w 2005 roku, gdy Max Biaggi przejechał przy pełnej prędkości na centymetry od będącego na okrążeniu zjazdowym Marco Melandriego. To taktyka, którą rzymianin stosował wtedy regularnie, próbując wyprowadzić rywali z równowagi. Tym razem naprawdę mu się to udało. Skończyło się bójką za garażami, po której Biaggi trafił na dywanik do organizatorów, a jego wujek dostał zakaz wstępu do padoku do końca sezonu.
Podobnie było w Barcelonie w 2001 roku, gdy po wyścigu Biaggi i Valentino Rossi rzucili się na siebie z pięściami na schodach prowadzących na podium. "Ugryzła mnie mucha" - powiedział ten pierwszy, zapytany później podczas konferencji prasowej o zaczerwienienie na policzku, wywołując wśród dziennikarzy falę śmiechu i prowokując dziesiątki prasowych nagłówków.
Kilka miesięcy wcześniej, na japońskiej Suzuce, Rossi pokazał Biaggiemu środkowy palec, po tym jak ten próbował wypchnąć go poza tor na wyjeździe na prostą startową. Interweniować musiał prezes Międzynarodowej Federacji Motocyklowej, ale jak pokazała bójka w Barcelonie raptem kilkanaście tygodni później, niewiele to dało.
Takich interwencji było zresztą więcej. Pamiętacie, jak król Hiszpanii prawie siłą zmusił Jorge Lorenzo i Daniego Pedrosę do podania sobie rąk na podium po wyścigu w Jerez?
Albo słowa Caseya Stonera, gdy Rossi przyszedł przeprosić go za ścięcie w pierwszym zakręcie tego samego toru? "Twoja ambicja przerosła twój talent" - rzucił wtedy Australijczyk z wyjątkowo nieszczerym uśmiechem, a jego słowa na długo stały się wyścigowym memem.
Jeśli śledzicie wyścigi Grand Prix od naprawdę długich lat, być może pamiętacie, jak jeden z czołowych zawodników rozwiesił w padoku ogłoszenie i proponował nagrodę finansową temu, kto uwiedzie żonę jego głównego rywala.
Zresztą, nie musicie śledzić MotoGP od aż tak dawna. Pamiętacie te pojedynki Rossiego i Marqueza, np. w Argentynie czy Malezji i ich słynną niechęć do podania sobie rąk?
Albo ten sam scenariusz pomiędzy Rossim i Lorenzo, gdy ścigali się w zespole Yamahy, która musiała postawić pomiędzy nimi ścianę w garażu?
No dobra, trochę się zapędziłem… Nie chcę oglądać takich obrazków i takich zachowań kibiców, jak kilka lat temu na Mugello. Nie chcę, aby trybuny torów wyścigowych przypominały trybuny niektórych stadionów piłkarskich.
Ale na litość boską, jak mówił sam Biaggi: "wyścigi to nie balet!". Nie potrzebuję dramy i kontrowersji, pyskówek i psychologicznych gierek, ale mam wrażenie, że przy całym ogromnym szacunku i podziwie dla umiejętności zawodników, gdzieś po drodze zniknął ten charakter sprzed lat.
Muszę przyznać, że podobało mi się, gdy bodaj trzy lata temu Dovizioso rzucał w boksie Ducati rękawicami w Petrucciego, gdy ten zepsuł mu kwalifikacje w Aragonii, bo było to ekstremalnie nie w jego dżentelmeńskim stylu.
Podobało mi się też, gdy na Sachsenringu Raul Fernandez zbeształ Remy’ego Gardnera za utrudnianie mu jazdy w kwalifikacjach. Szkoda, że obaj jeżdżą obecnie tak daleko z tyłu, że nikogo za bardzo obchodzą.
Podobał mi się ubiegłoroczny sezon Formuły 1 nie tylko dlatego, że walka o tytuł toczyła się do ostatnich metrów, ale także dlatego, że dwaj główni rywale wręcz kipieli szczerą nienawiścią do siebie od pierwszego do ostatniego okrążenia.
Nie chodzi o to, że brakuje mi krwi czy jakiś prymitywnych, neandertalskich wrażeń. Kompletnie nie trawię sportów walki, ale bardzo lubię cały ten proces podczas pojedynków o najwyższą stawkę; od trash talku podczas ważenia, do okazania sobie szacunku po werdykcie.
Mam wrażenie, że obecnie strasznie tego w MotoGP brakuje. Niekoniecznie mi, ale kibicom, opinii publicznej i nowym fanom, bo przecież umiejętności umiejętnościami, ale chcemy oglądać też wyraźnie zarysowane charaktery. Bez tego sport staje się jedynie rywalizacją anonimów, których kunszt docenia tylko relatywnie wąskie grono prawdziwych pasjonatów danej dyscypliny.
Starsi kibice doskonale pamiętają rywalizację Kevina Schwantza i Wayne’a Raineya, która była jak połącznie tych wszystkich pojedynków Rossiego, Biaggiego, Stonera, Lorenzo, Pedrosy i Marqueza zamknięta w zaledwie dwóch kaskach.
Tam nie było przepraszania się w boksie i klepania po plecach tylko najszczersza, sportowa nienawiść. Obaj mieli ten sam cel; zostać mistrzem świata i wtedy trudno było sobie wyobrazić, że Kevin i Wayne kiedykolwiek usiądą przy jednym stole.
Tymczasem dwa tygodnie po tamtej pamiętnej bójce Biaggiego i Melandriego, latem 2005 roku, rozmawiałem na Sachsenringu o całej tej sytuacji ze Schwantzem, który powiedział mi wtedy wprost: "Oddałbym wszystko, z tytułem mistrza świata włącznie, aby Wayne znów mógł chodzić".
Schwantz wywalczył swój jedyny tytuł w 1993 roku, kilka tygodni po tym, jak Rainey został sparaliżowany po wypadku na torze Misano. Rok później Teksańczyk postanowił zakończyć karierę. Po części z powodu licznych kontuzji, ale tak naprawdę głównym powodem było to, że w stawce nie było już tego, który był jego głównym motorem napędowym, czyli Raineya.
Tak naprawdę w tym wszystkim nie chodziło o wywalczenie tytułu, tylko pokonanie tego konkretnego rywala i jestem pewien, że to samo napędzało w ich czasach Rossiego, Marqueza, Stonera, Lorenzo czy Biaggiego.
Quartararo, Bagnaia czy Espargaro są genialni, a nieobecność Marqueza w niczym nie umniejsza ich osiągnięciom. Uwielbiam ich jako zawodników i jako inteligentnych, serdecznych i pokornych młodych ludzi.
Niczego nie brakuje mi dzisiaj w MotoGP jako dyscyplinie sportowej i widowisku... ale mimo wszystko czasami tęsknię za tymi wszystkimi obscenicznymi, absolutnie niedopuszczalnymi w dzisiejszych czasach gestami, kontrowersjami i dramą związanymi z rywalizacją tak przeciwległych biegunów, jak Rossi i Biaggi czy Schwantz i Rainey.
Też tak macie?
Komentarze 1
Poka¿ wszystkie komentarzeMi ani troche nie brakuje primadonn, narzekaczy, ani tym bardziej konfliktowców. Czlowiek-kula armatnia bywa widowiskowy na torze, tyle ze inni na tym cierpia. Jesli kogos mi brakuje to tylko mega...
Odpowiedz