Intruderami na Ba³kany 2014 - sorry, taki mamy klimat
Jak do każdego naszego wyjazdu, tak i do tego należało się solidnie przygotować. Zawsze najwiekszą zagwozdką jest głebokie spojrzenie w oczy mojej teściowej kilka tygodni przed wyjazdem i słodkie zapytanie, czy przygarnie ona radosną gromadkę trójki swoich wnucząt a naszych dzieci, na czas naszej nieobecności. Zawsze się udaje. Bo to dobra kobieta jest. Dzieciaki tylko zacieraja rączki, bo z babcią jest raju!
Wracając do tematu. Na wstępie chciałbym podziękować Suzuki Polska za zapewnienie niezwykłego w tym roku wsparcia dla naszego Intrudera! Podziękowania należą się rownież dla TropicielGPS, za przekazanie nam na wyjazd bajeranckiego urządzenia monitorujacego przebieg naszej trasy. Wyrazy wdzięczności składam także firmie nastopy.pl oraz Larix Buczkowic za przekazanie nam sterty ciuchów i skarper termoaktywnych. Jak się okazało, ciuchy te bardzo nam się przydały, bo warunki były niezwykle ekstremalne.
Dzień 1
Tegoroczny wyjazd na Bałkany był dla mnie 16 wjazdem do Chorwacji. Wraz z moja żoną Małgosią postanowiliśmy pokazać naszym wspólnym znajomym z forum Intruder Polska – Wojtkowi z Renatą i Grzesiowi z Agą, Chorwację, Bośnię i Czarnogórę z siodła motocykla. Porognozy sprawdzane w internecie były takie sobie. Wyjechaliśmy około godzziny 7.30 z Bielska-Białej. Grześ z Agą przyjechali do nas na ten wyjazd aż z Elbląga. Ruszyliśmy rano, niestety w deszczu. Przeciwdeszczówki założone, nastroje bojowe, lecz chmury zakrywające całe niebo mimo wszystko wkurzały nas, jak każdego zdrowego motocyklistę. Mieliśmy jednak w głowach to, że lecieliśmy przecież do Chorwacji, co bardzo nas motywowało.
Po drodze, na 30 kilometrze dołączyli do nas Wojtek z Renatą. Wszyscy dosiadaliśmy ciężkich cruiserów ze stajni Suzuki: jednego VL'a 1500 oraz dwóch sztuk VZR 1800. Ciężkim sprzętem na śliskiej nawierzchni średnio się manewruje, jednak byliśmy wystarczająco zdeterminowani, aby tego samego dnia wieczorem, wylądować na chorwackim wybrzeżu. Przed nami było 860 km do pierwszego noclegu, który zarezerwowałem wcześniej u zaprzyjaźnionego chorwackiego motocyklisty Roberto. Trasa mijała nam nijak. Deszcz przestał padać w połowie drogi przez Czechy. Rozebraliśmy się z przeciwdeszczówek, jednak po kolejnych 200 km musieliśmy je znowu założyć.Wojtek z Renią rozbawili nas wkładając swoje przeciwdeszczowe mundury. Wyglądały one na kształt skafandrów dla dużych skrzatów. Nie mniej jednak, przynajmniej chroniły solidnie ich kurtki przed deszczem.
Mineliśmy Austrię, Słowenię i za Ljubljaną w Postojnej skręciliśmy w końcu z autostrady na spokojną drogę. Muszę przyznać, że na autostradach sporym utrudnieniem dla Grzegorza była paliwożerność jego motocykla, co wymagało częstego tankowania - co około 140 km przymusowy postój dla rozprostowania kości. Cóż – gaźnik. Przez całą trasę nasze niezawodne Suzuki sprawowały się bardzo dobrze. Na miejsce noclegowe z Crikvenicy, lekko wychłodzeni dotarliśmy około godziny 20. Czekała już na nas kolacja oraz napoje rozgrzewające. 860 km w takich warunkach to dobry wynik, jak na jeden dzień!
Dzień 2
Około 5 nad ranem odsunąłem roletę w oknie w poszukiwaniu słońca. Niestety zamiast ciepłych promyków zobaczyłem mrzawkę! Pojawiło się ptanie co robić. Nie przyjechaliśmy tu przecież leżeć na tapczanie.O 8 zeszliśmy na śniadanie, a następnie przed godzina 9, zapakowani w "kondomy" wystartowaliśmy żegnani przez Robert i Nikoline – naszych gospodarzy, głośnymi słowami otuchy, że kisza, czyli deszcz według prognoz niebawem ustanie. Wbiliśmy sie na Magistralę Adriatycką spokojnie sunąć do przodu, biorąc każdy zakręt prawie pionowo, bowiem chorwacki asfalt znany jest ze swojego śliskiego charakteru.
Zgodnie z tym co mówili Robert i Nikoline, z każdym kolejnym kilometrem niebo stawało się pogodniejsze. Mineliśmy Senj, Karlobag, Starigrad, kiedy w końcu.wyszło słoneczko. Zrzuciliśmy nasze przeciwdeszczówki na pierwszej lepszej stacji benzynowej i nareszczie poczuliśmy się prawdziwymi królami szos! Po krótkim postoju wyruszyliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się na chwilkę w Zadarze, potem minęliśmy Biograd na Moru, w której to miejscowości miałem przyjemność w roku 2011 uczestniczyć w zlocie Harley Davidson HOG. W lipcu tego roku zlot H-D znów sie tu pojawi!
Nasza trasa wiodła na południe Chorwacji. Po drodze minęliśmy Narodowy Park wodospadów i żabek KRKA, a następnie Sibenik, po czym wpadliśmy na obiad do uroczego Primosten. Po małej, rozleniwiającej sjeście, pogoniłem towarzystwo do dalszej jazdy. Spakowaliśmy się, uzupełniliśmy zapasy paliwa, a następnie wystartowaliśmy w stronę pięknego Trogiru. Ze 4 razy już tu byłem i za każdym razem postrzegam go inaczej. Będąc tu nie mogliśmy nieskosztować słynnych chorwackich lodów sprzedawanych na wialkie gałki. Przy okazji spotkaliśmy liczne grupy majowych turystów z Polski - wymiana pozdrowień i wspólne fotki z maszynami to sprawa dosyć oczywista!
Po godzinnej przerwie wspieliśmy się na Magistralę wzdłuż Adriatyku, szukając zjazdu do kolejnego pięknego miasta – Splitu. Warto wspomnieć, że w Chorwacji jest bezpłatny parking dla wszelakiego rodzaju motocykli, nawet w samiutkim centrum, pod największymi palmami i zamkiem Murgrabiego. Zrelaksowani zwiedziliśmy Split, a słoneczko przyjemnie nam w tym czasie dogrzewało. Niestety kask i kurtka zawsze będa dla spacerującego motocyklisty sporym obciążeniem. Niby kulturalny kraj, ale kask mimo wszystko strach na moto zostawić bez zabezpieczenia. Po kilku godzinach spędzonych na miejscu, pożegnaliśmy się ze Splitem, kierując na Omiś – miasteczko schowane pomiędzy skałami.
W międzyczasie mijaliśmy kolejne miejscowości – wsie i miasteczka, kosząc raz prawy, raz lewy zakręt. Po dotarciu do Baśka Voda na riwierze Makarskiej, od razu podbiliśmy na parking ze 150-mertową promanadą z palmami. Nie zdążyłem jeszcze kosy rozłożyć, kiedy zauważyłem, że mój przyjaciel od lat Josef, biegnie do nas machając, abyśmy usiedli w knajpie w której pracuje. Zaglądam tam od lat, zatem i przyjaciół podróżników zaprosiłem. Zamówiliśmy jakieś napoje, kiedy po 5 minutach zjawił sie Jure – szef kanjpy, u którego za każdym razem wynajmuję chatkę do spania. Tym samym dzień drugi dobiegł końca. Kolejne 400 km za nami. Motocykle nadal niezawodne, a humory dopisuja. Nazajutrz mieliśmy zaatakować Bośnię!
Dzień 3
Podczas dwóch pierwszych dni poruszaliśmy się w sporych jak na te okolice opadach. Przeciwdeszczówki oczywiści dobrze nas chroniły, jednak w trakcie deszczu nie ma takiej przyjemności z jazdy jak wtedy, gdy jest ciepło i słonecznie. Posłałem w zapomnienie myśl o niesprzyjającej aurze, zbierając ekipę w celu powspinania się trochę na górkę w bośniackim Sanktuarium Medjugorie. Następnie w planach było odwiedzenie odbudowanego po wojnie jugosłowiańskiego miasteczka Mostar. Spoglądając na niebo byłem bardzo pozytywnie nastawiony. Do Medjugorie mieliśmy zaledwie 90 kilometrów, a do Mostaru kolejne 25 km – żadna to odległość dla podróżników. Do wspomnianego Sanktuarium dotarliśmy przed południem. Rozprostowaliśmy kości przed próbą zdobycia szczytu. Dla mnie i mojej żony było to już trzecie podejście pod tę góre. Tym razem postanowiliśmy sobie jednak odpuścić. Pokręciliśmy się trochę po okolicy, po czym wystartowaliśmy do Mostaru. Przed samym mistem zaczęło padać. Znowu. Niestety. Delikatnie, ale jednak! Zatrzymaliśmy się więc. Kilku naganiaczy zapraszało nas na swoje niby to prywatne parkingi – nie skusiliśmy się, parkując pod jakąś wiatą.
Po chwili marszu czekało na nas przepiękne stare miasto, gdzie zerkaliśmy na rzekę z odbudowanego najsłynniejszego w okolicy mostu, podziwiając przy okazji śmiałka, który za pieniądze otrzymane od turysty skoczył z mostu do rzeki – było grubo! Pomimo średniej pogody, turystów było całkiem sporo. Po chwili zwiedzania, wybraliśmy się do pierwszej lepszej knajpy w której trafił nam się kelner znający wyłącznie obcojęzyczny zwrot "ok". Ale co tam – atrakcje muszą być! Posileni, leniwie przywlekliśmy się do swoich motocykli. Stały na szczęście na swoim miejscu. Deszczyk wciąż siąpił, a niebo cały czas walczyło z chmurami. Ponownie zwróciliśmy koła naszych motocykli w kierunku Chorwacji. Wieczorem w końcu się wypogodziło, więc nie mogłem sie oprzeć, aby wraz z całą grupą nie usiąść na ławce pod palami w porcie i nie napić się spokojnie piwka, jak cywilizowany Polak. To nam się po tych mokrych dniach po prostu należało.
Dzień 4
Jako, że mieszkaliśmy w domu u mojego chorwackiego przyjaciela Jure (motocyklisty), postanowiliśmy zorganizować wspólne, rodzinne śniadanie. Wyszło nienajgorzej. Nasyceni, zebraliśmy swoje bagaże i spokojnie wystartowaliśmy w kierunku Dubrovnika, do którego mieliśmy około190 km. Stamtąd to już tylko strzał z gumki od majtek do Czarnogóry. Pogoda z rana była całkiem łaskawa. Ale tylko z rana. Jako, że baranki na niebie kłębiły sie wespół z ciemnymi chmurkami, co chwila ukazując upragniony błękit, nie zakładaliśmy przeciwdeszczówek. Jak się okazało, w trasie widoki piękne, motocyklistów chmary z całej Europy, jednak asfalt mokry, a deszczyk pokazał nam swoja wyższość. Co zrobić. Ponownie założyliśmy na siebie tak modne w tym sezonie kondoniki. Kto jeździ w jednoczęściówce, musi się przy tym sporo narozbierać.
W końcu dootaliśmy do Perły Adriatyku – Dubrovnika. Byliśmy tutaj już po raz czwarty, nie mniej jednak chcieliśmy oprowadzić naszych znajomych po zakamarkach, ktore znamy. W międzyczasie pogoda wciąż niedopisywała, nie mniej jednak wszyscy byliśmy w dobrych humorach. No chyba, że reszta robiła dobrą minę do złej gry. Tego nie wiem. Zasiedliśmy natomiast w knajpie, żeby zjeść coś gorącego, po czym kelner przyniósł nam zimne zupy. Jak się wali, to na całego. Za kilka chwil się poprawił i przyniósł gorące. Uff.
Z godzinkę, pospacerowaliśmy po Starym Mieście, no może chwilę dłużej. Odwiedziliśmy kilka zakamarków, ale minuty uciekały szybko, więc trzeba się było zbierać w kierunku Czarnogóry. Dosiedliśmy naszych koni i ponownie pomknęliśmy na Magistrale. Zrobiliśmy jeszcze kilka fotek z góry na miasto i już nas nie było w Chorwacji. Nad Czarnogórą pojawiło się po raz kolejny podczas dzisiejszego dnia słońce. Oczywiście tylko na chwilę. Ale co tam, ważne, że w ogóle było!
Nieco zziębnięci zbliżaliśmy się do Kotoru, zaczynając szykać lokum na noc. W międzyczasie dogoniła nas nasza ulubiona chmura deszczowa. Skubana, jak ona nas bezbłędnie namierza! Asfalt znowu mokry, ręce zziębnięte, ogólnie słabo. W pewnym momencie Grześ położył swojego VL'a 1500 i gdyby nie przednie oraz tylne gmole, jego Agnieszka zostałaby poparzona wydechami i przygnieciona 350-kilogramami żelastwa! Szczęśliwie predkość była niewielka, około 20 km/h, więc skończyło się bez większych strat. Wylało się jedynie trochę paliwa i przytarły gmole. Podnieśliśmy brykę – odpaliła za piątym razem. Strach minął! Po wszystkim znaleźliśmy nocleg nad samym brzegiem Zatoki Kotorskiej, u tego samego dziadka, u którego w 2013 spaliśmy z moją żoną, wracając motocyklem z Krety. Chwilę później rozpadało się na maksa. Nie był to wiosenny kapuśniaczek. Padało ze 30 minut. Jak przestało, delegaci zostali wysłani na zakupy do pobliskiego sklepu spożywczego. Zakupy się udały, więc było przy czym omawiać plan dnia następnego.
Dzień 5
Śniadanie w cenie pokoju. Hitem w menu są zawsze "jaja na oko", czyli jajka sadzone. Wystartowaliśmy leniwie. Niebo, a raczej niebiosa były dla nas wyjątkowo łaskawe. Lecieliśmy sobie tempem spacerowym, zatrzymując się w wyjątkowo ciekawych miejscach, aby pstryknąć kilka fotek i nasycić oko – kolejno Św.Stefan, Bar, Budva, Petrovać. Wracając do Kotoru, wbiliśmy się na Old Town. Znaleźliśmy knajpkę, zjedliśmy obiad, pozwiedzaliśmy i postanawiliśmy kolejny raz wrócić na Chorwację w poszukiwaniu żółtego kółka z promykami. Po drodze trafiało nam się czasem słońce, a czasem chmurki. Na szczęście bez deszczu. Zatrzymaliśmy się na nocleg w miejscowości o niezwykle uroczej nazwie Cavtat. Darko, u którego spaliśmy z wrodzoną uprzejmością odwiedzał każdy z naszych pokoi, częstując nas mocnymn własnoręcznie robionym napitkiem. Jam przyjął na cztery nóżki.
Przed wieczorem poszliśmy poszwędać się jeszcze na urocze stare miasto. Po drodze zahaczyliśmy o sklep spożywczy, a następnie wróciliśmy na super-wypaśne kwatery. Po powrocie dowiedzieliśmy się, że Darko załatwił nam w hotelu naprzeciw śniadanie w postaci szwedzkiego stołu, w dodatku w całkiem niezłej cenie. Znakomita niespodzianka!
Dzień 6
Poranek, jak poranek, pogoda jak pogoda – zdążyliśmy się przyzwyczaić. Przeciwdeszczówki od rana na grzbietach. Prognozy mówiły o słońcu za Dubrovnikiem.Wróciliśmy. Różnie bywało po drodze, ale nie było dramatu.W pewnym momencie nie widziałem w lusterkach naszych pozostałych wycieczkowiczów. Acha – myślę sobie – albo gleba, albo paliwko. Na szczęście to drugie. 80 km i całe 3 godziny straty. Wojtek i Renia dostarczyli Grzesiowi benzynę, więc wróciliśmy do gry. Assistance obiecało jej dostarczenie do 90 minut! Pod Atenami jak łapnęliśmy gwoździa, to w 30 minut Grek był z lawetą!
Lecimy dalej w komplecie. Dogoniliśmy niebieskie niebo i słońce jak malowane. Minęliśmy potężny Dubrovnik, a potem jeszcze kilka kolejnych miejscowości. Pozdrawiamy napotkanych i gęsto rozsianych motocyklistów. Na nocleg zatrzymaliśmy się przed Biogradem na Moru, a dokładnie w Pakostane. Znim się kapnęliśmy, że mamy 1 maja, w związku z czym sklepy miały być pozamykane,było nieco za późno. Na szybko znaleźliśmy spanie z super widokiem z balkonu na kilkanaście wysp. Zorganizowaliśmy zrzutkę jedzenia. Szczęsliwie picia było sporo z poprzedniego noclegu. I jednego i drugiego starczyło dla wszystkich. Po naradzie z cyklu"co robimy jutro?" rozeszliśmy się do swoich pokoi.
Dzień 7
Narada wieczorna dała znak do odwrotu. Koniec z poszukiwaniem słońca i wysokich temperatur. Kolejny wyjazd do pięknej Chorwacji okazał się jednak nieco deszczowy. Mimo to, przez całe 7 dni nie poddawaliśmy się i zawsze było co robić i oglądać. Przed nami, do pokonania był ostatni odcinek 1050 km do Bielska Białej. Nie będę go Was nim zanudzał, bo to same autostrady. 12 godzin jazdy na naszych cruiserach to dobry wynik. W polowie Słowenii temperatura wzrosła do ponad 22 stopni. Słońce przez całą trasę. Na 21 byliśmy już w domu. Grześ i Aga spali u nas i na drugi dzień polecieli do Elbląga.
Z tego miejsca dziękuję wszystkim uczestnikom wyjazdu za cierpliwośc i moc charakteru. W przyszłym roku znowu zaplanowaliśmy sobie Chorwację na motocyklu. Lubimy tam jeździć z Małgosią, co zresztą od lat czynimy. Tym razem zrobiliśmy w sumie 3540 km, w tym sporą część w deszczu. W końcu "Sorry - taki mamy klimat"!
|
Komentarze 2
Poka¿ wszystkie komentarzeSuper!
OdpowiedzFajnie
Odpowiedz