Na motocyklach wokó³ Adriatyku - relacja z wyprawy
Odkąd pamiętam, motocykle od zawsze towarzyszyły mojemu życiu. Jazda na nich, podróże bliższe czy dalsze to było to. Nawet kilka kilometrów w nieznane na motorynce za szczeniackich lat to była wyprawa życia. Jazda w nieznane, każda nowa droga i ta ciekawość, dokąd dojadę i jak wrócę do domu… Każda złotówka szła na paliwo, a wolny czas na jazdę. A potem te opowieści wśród kolegów, co się niesamowitego zobaczyło.
Tak pozostało do dzisiaj. Dorosłem, zmieniłem maszynę, ale pasja pozostała. Mało tego, to pragnienie jazdy narasta, a co najpiękniejsze, są warunki, aby to realizować. I tak razem z bratem Pawłem, zapalonym motocyklistą, który zaczął jeździć, będąc jeszcze małym chłopcem, często na jednośladach dziedziczonych po mnie, postanowiliśmy realizować dziecięce marzenia, nieco zmieniając stopień trudności, trasy i odległości.
Zaczęło się od oglądania mapy Europy i pytania, gdzie by tu pojechać, żeby nie było monotonnie, trasa się nie powtórzyła, żeby zobaczyć jak najwięcej, poznać nowe kraje i obyczaje. Robimy zatem pętle. Ale jaką, gdzie i w jakim kierunku? Ciepłe kraje to był priorytet, piękne widoki, morze i góry, krajobrazy, dobre jedzenie. I tak padł pomysł na objechanie Adriatyku. Tak, objedziemy Adriatyk, jak najbliżej morza, żeby podczas jazdy widzieć go zawsze po prawej stronie. Trasa wyznaczona, zakupy zrobione, nowy namiot, karimaty, kamerka, serwis motocykli… i zaczynamy przygodę!
Ruszyliśmy w sobotę 6 czerwca. Wyjazd z Warszawy do miejscowości Piekielnik pod granicą ze Słowacją. Zaprzyjaźnione małżeństwo prowadzące agroturystykę, musieliśmy ich odwiedzić. Trasa ok. 420 km. Pogaduszki, małe piwko, przewygodne łóżka, nocleg i rano ruszyliśmy dalej. Trasa wiodła przez słowackie góry nad Balaton do miejscowości Balatonfüred do Sztefana – Węgra, u którego już kiedyś nocowaliśmy. Sztefan jak poprzednio przywitał nas szklanką węgierskiego bimbru i za 20 euro od osoby mieliśmy spanko i przepyszne śniadanie.
Rankiem ruszyliśmy dalej. Kolejny cel: Chorwacja, miejscowość Rijeka. Zakładaliśmy omijanie autostrad, ale dla podwyższenia komfortu jazdy i nadrobienia kilku godzin jazdy przez Węgry małymi lokalnymi drogami postanowiliśmy z nich skorzystać. I tak po przejechaniu kilkunastu kilometrów przez Słowenię, wjechaliśmy na autostradę prowadzącą do Rijeki. Droga przepiękna, pogoda idealna, czego chcieć więcej? A no można. Znaleźć pole kempingowe, rozstawić namiot, wypić browarka, a przede wszystkim wykąpać się w Adriatyku! No i oczywiście ściągnąć z siebie kurtki, rękawice i buciki...
Rijeka jest ogromna! Widoki niezapomniane. Tak jak planowałem, wjechaliśmy na drogę nr 8 i jadąc na południe, trafiliśmy na miejscowość Ostro. To było to. Piękne pole kempingowe! Sklep, bar, plaża, rozstawiony namiot. Mamy azyl i środki do życia. Wieczór z lokalnymi specyfikami do jedzenia i do picia. Noc upalna, ale po takiej jeździe nawet namiot i karimata to hotel 5-gwiazdkowy. Rano szybkie śniadanko i jazda w następny punkt programu. Split! Droga kręta. Widoki zapierające dech w piersiach. Żar lał się z nieba, nic więcej nie potrzeba. Morze, góry, ja i motocykl… Godziny jazdy leciały szybciutko. Split przywitał nas ulewą. Ale taki rodzaj ulewy, który był przyjemny. Popadało, zmoczyło i znowu słońce. Kemping w Splicie 4-gwiazdkowy. Rozstawiamy nasz „hotel”, wrzucamy wszystko do namiotu i delektujemy się kuchnią chorwacką. Jak na większości chorwackich campingów, jest wszystko, sklepy, bary i sanitariaty, o wysokim standardzie. Ciepła noc, zasypiamy jak susły.
Dzień następny. Upał i to uczucie słonego smaku w ustach, ta morska bryza. Startujemy. Jedziemy do Dubrownika najbardziej malowniczym odcinkiem drogi nr 8. I tutaj pierwszy raz spotykamy parę polskich motocyklistów z Katowic na Harleyu. Dostaliśmy kilka wskazówek, jak jechać, bo droga była w remoncie. Decydujemy się na autostradę. Mijamy Bośnię i Hercegowinę i jesteśmy w Dubrowniku. Miasto przepiękne i malownicze. Krajobrazy jak ze zdjęć oglądanych wcześniej w sieci. Lazurowa woda, statki i przepiękna pogoda. Zaskoczeniem było szukanie miejsca na nocleg, a jeszcze większym ceny na kempingach. Astronomiczne. Przemiła pani, w recepcji pola kempingowego w środku Dubrownika zasugerowała, że może warto poszukać czegoś dalej, za tym komercyjnym miastem… Tak zrobiliśmy i to był strzał w dziesiątkę. Miejscowość Monulat, 50 km na południe od Dubrownika, camping Monika. Jednym słowem, raj na ziemi. Przepiękna zatoka ze spokojną przezroczystą wodą, cisza i brak tysięcy turystów. To miejsce, o jakim marzyłem… Rozbiliśmy namiot i udaliśmy się na zasłużoną kolację w restauracji na samej plaży. Ryby różnej maści, ośmiornice, mule i inne morskie stwory rozłożone na lodzie, patrzyły na nas i zachęcały do spożycia. Do wyboru, do koloru. Do tego zimne piwko i kąpiel w krystalicznej wodzie… zostaliśmy tu dwie noce.
Piątek, późnym popołudniem ruszyliśmy do portu na prom relacji Dubrownik – Bari. Odprawa paszportowa ekspresowa, motocykle przyczepione linkami zostawiliśmy w ładowni promu. Klucz odebrany z recepcji. I tu zaskoczenie. Dostaliśmy kabinę czteroosobową i talony na śniadanie, czego nie zamawialiśmy. Bardzo miło. Dokładnie o 22.00 zrzuciliśmy cumy i ruszyliśmy do Włoch. Podróż trwała do ósmej rano. To była przecudowna noc… Łóżko, czyściutka, pachnąca pościel i najcudowniejszy wynalazek ludzkości – klimatyzacja! Bardzo żałowałem, że tak szybko dobiliśmy do włoskiego portu. Marzyłem jeszcze o kilku godzinach snu w takich warunkach.
Włochy przywitały nas 36-stopniowym upałem, a była 8.30 rano… I tu niemiła niespodzianka. Harley Pawła zwariował. Immobiliser świrował, elektronika szalała, nie chciał odpalić, a alarm wył jak głupi. Po kilku minutach przybiegł włoski policjant i łamaną angielszczyzna powiedział, że ma taki sam motocykl i że radary morskie zakłócają pracę elektroniki. Trzeba go przepchać kilkanaście metrów i wszystko będzie ok. I tak się stało! Jedziemy dalej! Do Rzymu… tak za jednym zamachem. Początkowo wybrzeżem Adriatyku, potem autostrady, bo drogi nie do zniesienia, brak stacji benzynowych i wszechobecny bałagan.
To był najgorszy i najbardziej wyczerpujący dzień jazdy. Mówi się, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu… No, może i wszystkie, ale jakość nawierzchni nadaje się czasem dla motocykli typu enduro... I jeszcze nawigacja zgłupiała i pomyliliśmy zjazd z autostrady. Byliśmy bardzo zmęczeni. Zaczęliśmy szukać noclegu gdzieś nad brzegiem morza Tyrreńskiego. Zajęło to sporo czasu. Dopiero miły pan z recepcji 4-gwiazdkowego hotelu wskazał nam miejsce, gdzie jest pole campingowe. Trafiliśmy do miejscowości Lido di Ostia. Camping, znaleźliśmy go! Byłem tak zmęczony, że nie było mowy o namiocie. Chciałem łóżko, prysznic i własny kibelek. Mamy bungalow! Cena nie grała już roli. Miejsce położone nad samym morzem. Dwa baseny na terenie, restauracja oraz zwykły supermarket i przemiła dziewczyna, która okazała się Polką. Wyjaśniła nam, jak mamy jechać do Rzymu kolejką, a potem metrem poruszać się po metropolii. Finalnie razem z „drobnym błądzeniem” przejechaliśmy za jednym razem 760 km… Cały następny dzień spędziliśmy na spacerowaniu i zwiedzaniu Rzymu i Watykanu.
Poniedziałkowy poranek przywitał nas deszczem. No cóż, jechać trzeba dalej, to tylko woda, która spada z nieba pod postacią kropelek. Wsiedliśmy na sprzęty i ruszyliśmy. W tym momencie przestało padać. Kierunek wschodnie wybrzeże Włoch - Rimini. Podróż przez góry miła i bez niespodzianek. Poszukiwania miejsca na nocleg zajęły dosłownie kilka chwil. Od razu znaleźliśmy camping o wdzięcznej nazwie „Maximum”. Teraz trudny wybór… namiot czy bungalow. Chodziło oczywiście o finanse. No nic, raz się żyje, pomyślałem i tak po chwili oglądałem TV, a klimatyzację ustawiłem na 22 stopnie. Wygodne łóżka i własna łazienka! To był najrozsądniejszy wybór, jakiego mogliśmy dokonać. W nocy rozpętało się piekło. Była burza i sztorm. Namioty rozstawione na polu latały w powietrzu! My, na ganku naszej rezydencji spijaliśmy browarki, musujące winko i zajadaliśmy się Pecorino w towarzystwie melona. Następnego dnia po zjedzeniu lokalnego śniadania pojechaliśmy do San Marino. Przepiękna kręta droga, idealny asfalt i słoneczna pogoda spowodowały wystąpienie uśmiechu na ustach. Szybkie zwiedzanie tej przepięknej, uroczo położonej republiki i powrót do naszego azylu. W nocy powtórka z rozrywki. Burza i ulewa. I tak cały następny dzień. Finalnie w Rimini spędziliśmy trzy noce.
Czwartek. Nadszedł czas powrotu do Polski. Trasę wyznaczyliśmy tak, żeby jeszcze rzucić okiem na Wenecję. Zwiedzanie to za dużo powiedziane. Pokręciliśmy się troszkę po uliczkach, tam gdzie byliśmy w stanie dojechać. Szybkie espresso, lody czekoladowe w miłej kafejce i lecimy dalej. Muszę przyznać, że bardzo zawiodłem się na słonecznej Italii. I nie chodzi tu o pogodę. Zniesmaczył mnie wszechobecny bałagan, śmieci i odpady pozostawiane na drogach, w lasach, a nawet na autostradach. Takiego bałaganu nie widziałem w innych krajach. Ceny! Litr paliwa kosztuje około 1,8 euro, a autostrady niesłychanie kosztowne - odległość 160 km to koszy około 17 euro!
Kolejny kraj - Austria. Winietki zakupione i naklejone na owiewki. Można jechać dalej. Jest idealnie, czysto, schludnie, drogi gładkie jak stół. Jazda przez Alpy i niezliczone tunele dostarczają sporo emocji i dają możliwości szlifowania umiejętności pokonywania zakrętów. I tu znowu niesamowite szczęście, znajdujemy pokoje gościnne prowadzone przez przemiłą Austriaczkę. Starsza urocza pani, niemówiąca po angielsku, a my nie znamy niemieckiego. Nie stanowiło to najmniejszego problemu. Dostaliśmy przepiękny pokój z widokiem na góry i pobliski strumyczek. Rano śniadanie w mistrzowskim stylu. Poczułem się jak w najwyższej jakości restauracji. Kwiaty i kryształy na stole. Wędlinki, serki, bułeczki i szarlotka na deser. Rewelacja.
Żegnamy się z właścicielką i ruszamy dalej. Chcemy przejechać przez Austrię, Czechy i przenocować już w Polsce w miejscowości Chałupki. Znajdujemy jedyny hotel. Jest to zabytkowy zamek położony w sercu przepięknego ogrodu. Przemiła obsługa, pozwolono nam schować motocykle do garażu. Przepiękne pokoje i wyśmienite śniadanie na długo zostaną w mojej pamięci. Ostatnia noc w naszej podróży. Szkoda wracać do Warszawy… do obowiązków.
W sobotę, po wyspaniu się, wyruszamy do stolicy. Pogoda w kratkę, troszkę kropi, potem słońce, ogólnie całkiem przyjemnie. Jatka zaczęła się w Częstochowie. Gradobicie na przemian z ulewą. Temperatura spadła do 16 stopni. W ciągu minuty byłem cały mokry, nie zdążyłem nawet założyć pelerynki na kurtkę. Trudno. Już blisko domu. W deszczu dojechaliśmy pod sam blok na naszym osiedlu w Warszawie. Zgasiliśmy silniki. Nasza przygoda dobiegła końca. Mimo zmęczenia i bólu tyłka czułem niedosyt. Mało, chcę jeszcze i jeszcze dalej. Licznik motocykla pokazał przejechane 4560 km, 14 wspaniale spędzonych dni na motocyklu, dziesięć odwiedzonych krajów, dziesiątki poznanych ludzi i tysiące zabitych insektów różnej maści. Motocykle spisały się idealnie. Żadnej, najmniejszej awarii technicznej oraz żadnej sytuacji stresującej na ulicach. Plan zrealizowany w 100%. Wycieczka jest już wspomnieniem. Teraz siedzimy i myślimy, gdzie tu pojechać za rok. Mam już pewien zarys, pomysł, ale na razie go nie zdradzę. Opiszę relację za rok po powrocie!
Motocykle: Harley Davidson Iron 883, Suzuki SV 650
Przejechane kraje: Polska, Słowacja, Węgry, Słowenia, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina, Włochy, San Marino, Austria, Czechy.
Kilometry: 4560km
Kierownicy: Michał i Paweł Bielawscy
|
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze