Bałkany na motocyklu - 8000 km, 20 dni i milion przygód
Nasza podróż na Bałkany to nie tylko wspaniała przygoda. Dla nas była to również nauka pokonywania własnych słabości. Choć często mieliśmy już dość, marzyliśmy o wygodnym łóżku i klimatyzacji, to tak naprawdę nie zrezygnowalibyśmy z żadnego nakręconego kilometra, żadnego odwiedzonego miejsca i żadnej chwili spędzonej razem z naszym iksem.
Kiedy wspominamy nasze przygody, na twarzach zawsze pojawia się uśmiech, choć były przecież też i łzy, choćby pierwszego dnia podróży, gdy zapłaciliśmy 160 euro mandatu albo gdy musieliśmy wydać kolejne 280 za naprawę iksa.
Przygotowania do podróży trwały kilka miesięcy. Może to dlatego, że codziennie zmienialiśmy trasę? Na tydzień przed wyjazdem nasza odpicowana Honda CBR 1100 XX niecierpliwie czekała już w garażu. Zielona karta, ubezpieczenia podróżne, paszporty – wszystko załatwione. Po kilku miesiącach przygotowań, dopięliśmy wszystkie sprawy organizacyjne i 16 czerwca ruszyliśmy na podbój Bałkanów! Rodzice i płacząca babcia machali nam na pożegnanie (jak się później okazało babcia modliła się, żeby iks zepsuł się jeszcze w Polsce i żebyśmy jednak nie jechali). My zastanawialiśmy się tylko, jak damy radę poruszać się z tak wielkim bagażem?! O składaniu się na winklach nawet nie było mowy. Na szczęście z każdym kilometrem Kamil przyzwyczajał się do obciążenia i pomykaliśmy autostradami około 160km/h. Pierwszego dnia przejechaliśmy 1140 km i gdyby nie zmierzch i mecz Polska-Czechy, pewnie jechalibyśmy dalej. Chyba byliśmy tak podekscytowani wyjazdem, że w ogóle nie czuliśmy zmęczenia.
Po nocce w chorwackim miasteczku Karlovac, ruszyliśmy w stronę Jezior Plitwickich. 6-godzinny spacerek przypłaciliśmy spieczonymi ramionami, ale widoki były naprawdę cudowne. Po Plitwicach jechaliśmy w stronę wybrzeża piękną zakręconą drogą i wreszcie udało nam się zamknąć oponki! Kamil cieszył się jak dziecko i wydawało się, że mógłby tak jeździć w kółko. W Zadarze zatrzymujemy się na obiadek i szybkie zwiedzanie. Aż ciężko uwierzyć, że ceny są tu 3 a nawet 4 razy wyższe niż w głębi kraju! Jesteśmy zaskoczeni, bo wszyscy nam mówili, że w Chorwacji tak tanio... No cóż... Jesteśmy już zmęczeni, więc odpuszczamy sobie zwiedzanie i w okolicy Sibenika wynajmujemy pokój. Pan, od którego czuć śliwowicą na kilometr zapomniał nas ostrzec, że mają tam hodowlę komarów. Nie wiedzieliśmy, co robić – zamykać wszystkie okna i dusić się w lekko zatęchłym pomieszczeniu przy temperaturze powyżej 30 st., czy dać się zjeść tym krwiopijcom...
Po nieprzespanej nocy, w 35 stopniowym upale zwiedzamy Trogir, Split i Makarską. Wszystkie miasteczka są bardzo ładne, ale to ostatnie wydaje nam się najbardziej malownicze. Tak naprawdę Chorwacja jakoś bardzo nas nie zachwyciła. Wybrzeże bez szału, ceny jak w zachodniej Europie...Dlatego też nie mogliśmy doczekać się Bośni i Hercegowiny.
Bośnia i Hercegowina – kraj, który w naszych sercach pozostanie na zawsze.
Stara bałkańska legenda głosi, że gdy Bóg stwarzał świat, unosił się w przestworzach, dźwigając dwa worki: jeden z ziemią, drugi z kamieniami. Diabeł przedziurawił worek z kamieniami i cała jego zawartość wysypała się w jedno miejsce. Tak powstał ten niezwykły kraj, który bardzo nas ciekawił.
Zaczęliśmy od Mostaru. Magiczne miasteczko, które sprawia wrażenie wciąż gojącej się rany. Z jednej strony Muzułmanie, z drugiej Chorwaci, którzy wciąż uczą się żyć obok siebie. Kamienny Stary Most robi na nas naprawdę ogromne wrażenie. Legenda głosi, że sułtan rozkazał zbudować most spinający brzegi Neretwy. Budowniczy, w obawie o własne życie (jeśli przedsięwzięcie okazałoby się klęską, czekałaby go bowiem kara śmierci) przez 10 lat pracował nad kamienną konstrukcją. Po zbudowaniu mostu mierzącego 20m wysokości, kształtem do złudzenia przypominającym półksiężyc, budowniczy uciekł w góry. Niepotrzebnie, bo most okazał się dziełem wybitnym, symbolem pojednania chrześcijaństwa z islamem. Szkoda, że pojednanie nie trwało wiecznie – Stary Most został całkowicie zniszczony przez Chorwatów podczas działań wojennych i odbudowany w 2004 roku.
Oprócz Mostaru spacerujemy również po kamiennym mieście Pocitelj, klasztorze derwiszów u źródeł rzeki Buny w Blagaj i gubimy się w górach, zwiedzając przy tym zapomniane bośniackie wsie. Jest ponad 40 stopni – jedziemy bez ubrań motocyklowych, w spodenkach i koszulkach z krótkim rękawkiem. Naprawdę nie dało się inaczej! Szybko jednak tego żałujemy, bo na motocyklu słońce opala jeszcze szybciej...
Popołudniem żegnamy się z rodziną wynajmującą nam pokój (co za wspaniali ludzie!) i ruszamy w kierunku Sarajewa. Droga wzdłuż Neretwy jest wspaniała – dobry asfalt, zakręty i wspaniałe widoki. Szkoda tylko, że nikt nie dba o porządek... Dojeżdżamy do stolicy i od razu szukamy pokoju. Noclegi w Bośni to nie jest prosta sprawa. Szukamy raczej tanich opcji (z uwzględnieniem namiotu). Kemping jednak jest tylko o kilka euro tańszy od hotelu. Za dwójkę za miastem płacimy 33€ ze śniadaniem.
Lukomir – my spełniamy nasze podróżnicze marzenia, a iks ma swoja pierwszą wywrotkę.
Z samego rana jedziemy spełnić nasze podróżnicze marzenie. Chcemy dotrzeć do najwyżej położonej wsi w Bośni, która słynie z zachowanej tradycyjnej zabudowy, ludowych strojów i swojego odizolowania – zimą nie ma żadnej możliwości dojazdu. Lukomir śnił nam się po nocach. Uda się, czy się nie uda?
Cały czas pniemy się w górę asfaltową drogą. Mijamy gęste lasy. Pomiędzy drzewa wetknięte są czerwone tabliczki ostrzegające przed minami. Roślinność szybko się zmienia. Drzewa ustępują łąkom, które o tej porze roku są porośnięte ogromną ilością kolorowych kwiatów. Tak ukwiecone łąki pamiętamy tylko z dzieciństwa. Jedzie się bardzo przyjemnie, a nasza ekscytacja rośnie z każdym kilometrem. W pewnym momencie roztacza się przed nami widok na wysokie góry porośnięte zielonymi trawami i jakby posypane kamieniami. Gdzieniegdzie można było jeszcze dostrzec pozostałości śniegu. Uroku dodaje bardzo dobry asfalt – wąski, ale fantastycznie zakręcony. Docieramy do wsi Umoliani i pytamy o drogę do Lukomiru. Każdy mówi coś innego, więc trochę błądzimy. Zaraz za wsią kończy się asfalt. Iks wzbrania się przed jazdą po - jak to mówią tutejsi – macadam road, czyli drodze wykonanej z tłucznia, a w rzeczywistości z dość grubych kamieni. Jedziemy bardzo powoli. Kamila dopadło lekkie przerażenie i potworny ból rąk. Zatrzymujemy się często i podziwiamy widoki, bo to chyba najpiękniejsze miejsce, w którym byliśmy. Końca drogi nie widać, a za kolejnymi górami ukazują nam się kolejne długie proste. Po około 12 km, przez które jechaliśmy godzinę czasu, pojawiły się pola uprawne i pierwsze zabudowania.
Wjechaliśmy do Lukomiru - mieliśmy ochotę krzyczeć i skakać z radości! Parkujemy iksińskiego i ruszamy w stronę kobiet ubranych w kolorowe stroje, siedzących przy wejściu do kamiennego domku. Z wprawą posługują się drutami, dzięki którym z owczej wełny powstają grube skarpety i rękawice. Zabudowa Lukomiru to starodawne kamienne domy pokryte drewnianymi dachami (obecnie coraz więcej pokrywa blacha). Wchodzimy na skalne urwisko, skąd roztacza się cudowny widok na okolicę i wysokie szczyty gór. Jest bajecznie! Przy jednym z domów panowie rozkładają na zewnątrz stoły i zastawę. Dostajemy kopiasty talerz burka ze swojskim serem owczym. Trochę się odzwyczailiśmy od zapachu swojskiego nabiału, ale zjadamy ze smakiem. Rozmawiamy z mężczyzną, któremu wyraźnie bardzo spodobał się iks. Jak tylko słyszy, że jesteśmy z Polski łapie się za głowę i łamana angielszczyzną mówi „football no good!”. Miło, że kojarzą nasz kraj. Zaraz za Lukomirem spotykamy grupę Włochów na motocyklach. Zatrzymujemy się, by zrobić pamiątkowe zdjęcie. Chyba wciąż jesteśmy bardzo podekscytowani, bo gdy chciałam wsiąść na motocykl, okazało się, że Kamil jednak go nie trzyma. Iksiński przechyla się, a my próbujemy go złapać! Podbiegają Włosi i zanim jeszcze całkowicie spadł, udaje nam się postawić go na koła. Szybko oceniamy straty – kilka drobnych rysek na rurze i dziurka w owiewce, więc właściwie prawie nic się nie stało. Gdyby nie wystające kamienie, to iks byłby cały i zdrowy.
Zmęczeni i wciąż podekscytowani dojeżdżamy do Sarajewa. Miasto jest położone na kilku wzgórzach. Parkujemy przy Starym Mieście i spacerujemy przyglądając się pracy krawca, pucybuta czy mężczyzny, który wyrabia naczynia z miedzi. Sarajewo nie zachwyca nas tak bardzo jak Mostar, ale ma też zupełnie inny klimat. Dosiadamy naszego czarnego rumaka i gubimy drogę do hotelu, gdzie zostawiliśmy bagaże. Błądzimy w gąszczu wąskich jednokierunkowych uliczek, zakorkowanych tak, że w tej niechlubnej konkurencji wcale nie ustępują Wrocławiowi. Zgrzani i coraz bardziej zmęczeni upałem odbieramy bagaże, które zajęły pół recepcji naszego hotelu. Obsługa żegna nas ciepło, dokładnie tłumacząc drogę do Czarnogóry. Około 20.00 znajdujemy kemping i za 10€ kładziemy się spać w małym drewnianym domku niedaleko granicy z Czarnogórą. Smutno nam, że musimy opuścić Bośnię. Ten kraj ma w sobie coś niezwykłego, co bardzo nas przyciąga. Może to przez to, że wciąż jest turystycznie nieodkryty? Może to jego burzliwa historia albo po prostu wspaniali ludzie?
Czarnogóra przyprawia nas o szybsze bicie serca!
Humory poprawiają nam się praktycznie od razu, gdy wjeżdżamy do Czarnogóry. Tym widokom nie da się oprzeć! Turkusowa rzeka Drina malowniczo położona w dole wąwozu przechodzi powoli w coraz większe rozlewisko. Kierując się w stronę Durmitoru, jedziemy wzdłuż bajecznego Kanionu Pivy. Po wąskich serpentynach pniemy się coraz wyżej pod górę. Widok na Pivę powoli znika. Znów pojawiają się ukwiecone łąki, wysokie szczyty (Bobotov Kuk ma 2522m), owieczki pasące się na zboczach gór. Droga wąska, ale iks daje sobie świetnie radę na zakrętach. Znów jesteśmy podekscytowani i szczęśliwi.
Żałujemy troszkę, że zmieniliśmy trasę, aby zobaczyć Kanion Tary, bo widoków prawie nie było...Za to droga z Podgoricy do Budvy sprawiła, że Kamil znów cieszył się jak dziecko, gdy z całym bagażem domykał opony! Zmęczeni dojeżdżamy do Kotoru, gdzie chcieliśmy znaleźć nocleg, jednak ostatecznie decydujemy się wrócić do tętniącej życiem Budvy. Za wyprzedzanie na ciągłej zatrzymuje nas policja. Surowy i gburowaty Pan Władza zabiera Kamilowi prawko i każe zgłosić się o 9.00 do kotorskiego sądu. Tam po rozprawie i uiszczeniu opłaty, oddadzą mu dokument. No ładnie. Pan Władza daje nam solidny opierdziel, a my czujemy się jak dzieci, które coś zmajstrowały. Ze spuszczonymi głowami słuchamy o konsekwencjach wyprzedzania na ciągłej. Ostatecznie policjant puszcza nas bez mandatu. Uff... Mamy już dość, a gdy dojeżdżamy do Budvy jest zupełnie ciemno. Na szczęście szybko znajdujemy pokój w przystępnej cenie i to 300 m od morza.
Rano idziemy poleżeć na plaży i dać naszym czterem literom troszkę wytchnienia. Długo jednak nie wytrzymujemy i gdy tylko słońce mniej pali, robimy wycieczkę na Lovcen. Droga z Kotoru do Cetinje to 30 ostrych agrafek, które w krótkim czasie pozwalają pokonać różnicę wysokości 1000m. W dole roztacza się malowniczy widok na Bokę Kotorską. Asfalt nie jest już rewelacyjny, a zakręty są tak ostre, że nie ma mowy o żadnym składaniu się. Poza tym nigdy nie wiadomo, czy nie wyjedzie coś z naprzeciwka... Po pokonaniu serpentyn, odbijamy na Lovcen. Droga czasem mrozi krew w żyłach, bo jest strasznie wąska i nie ma barierki. Na wysokości 1560m czeka nas jeszcze prawie 500 schodów, po pokonaniu których siadamy bez siły i podziwiamy niezwykła panoramę – podobno przy dobrej przejrzystości powietrza Ci, którzy nie mają wad wzroku, potrafią dostrzec drugi brzeg Adriatyku. Po Lovcenie ruszamy dalej w kierunku Cetinje. W Njegusi zatrzymujemy się spróbować słynnej szynki suszonej na powietrzu. Niebo w gębie!
Kolejnego dnia jeździmy wzdłuż Zatoki Kotorskiej. Zatrzymujemy się w Peraście. Malutkie miasteczko z barokowymi zabytkami od razu nas oczarowuje. Zbliża się wieczór, słońce coraz bardziej chowa się za horyzont. Ludzi prawie nie ma. Siadamy w restauracji, której taras znajduje się na morzu. Czekając na kalmary, podziwiamy zachód słońca. To z pewnością jedno z piękniejszych miejsc w Czarnogórze. Gdyby tylko czas się zatrzymał...
|
Komentarze 6
Pokaż wszystkie komentarzePrzy tych niebieskich barierkach na moście też mam zdjęcie:-)
OdpowiedzBardzo fajnie napisana relacja i wspaniałe zdjęcia! Tym przyjemniej je oglądam, że mam sporo zdjęć zrobionych dokładnie w tych samych miejscach ;) Miłe wspomnienia! Bałkany są niesamowite, na pewno...
Odpowiedznie ma nic fajniejszego w zimę niż czytanie takich artykułów :)
OdpowiedzFajna wycieczka marze o takiej i pewnie niedlugo ją zrealizuje. Mam tylko pytanie co dostaliscie od sponsorów? bo widze naklejki wszedzie macie . Moje pytanie czy tez moglbym sie na cos takiego ...
OdpowiedzNa pewno musisz być cierpliwy, mieć plan i sporo czasu ;) zacznij od poszukiwania patronów medialnych. To najważniejszy krok...
OdpowiedzSuper wyprawa. Ja w tym roku zamierzam Zrobić 9k km - przylądek La Roca i z powrotem. ... Jak ogarneliście sponsoring ? Jeżeli można wiedzieć ... co lub ile dostaliście od sponsorów ?
Odpowiedzehhh... przypomina mi się mój objazd po Bałkanach. też we dwójke tyle że na kawasaki er5 :-) Chorwacja była tania - 10-15 lat temu. teraz jest już zbyt modna żeby ceny były niskie. Czekam na ...
OdpowiedzA ja już 22-go. lipca podążać Waszymi śladami :) Zanim dotrę do Czarnogóry muszę najpierw przejechać pół Europy bo wyruszają z Londynu. Dystans będzie podobny jak Wasz. Szerokości.
Odpowiedzz londynu? ja tez chce ;ppp ja mieszkam w sheffield mozna sie doczepic?
Odpowiedz