Kobiety na Bałkany! Tess w samotnej motocyklowej wyprawie
To miało być 17 dni wielkiej, motocyklowej przygody. W planach gorące i wybuchowe Bałkany, poznanie ich kultury poprzez taniec, zjechanie ze standardowych dróg i napotkanie niezwykłości w zwykłych ludziach. Nie bez powodu jako cel obrałam Serbię, Bośnię i Czarnogórę - wydawało mi się, że tam masowa turystyka jeszcze nie dotarła.
Przed wyjazdem ostatnie przygotowanie motocykla, wymiana wszystkiego co mogło się zepsuć i zaskoczyć mnie w samotnej podróży: napęd, filtry, opona, olej, szybka… Tym bardziej, że Aprilia Pegaso Strada nie jest popularnym modelem i dostanie jakiejkolwiek części mogłoby nie być takie łatwe.
W drodze na Bałkany
Z emocji kilka nieprzespanych nocy i w drogę! No prawie, bo już przy wyjeździe spod bloku, motocykl załadowany kuframi zachwiał się podnosząc mi ciśnienie. Nie miałam doświadczenia w jeździe z takim bagażem. Pierwszego dnia od razu 420 km pokonanych do Wiednia.
Poranna pobudka i dalej w drogę - w Serbii rozpoczynał się festiwal piwa, na którym również miałam poznać pierwszy bałkański taniec. Być może na festiwal udałoby mi się zdążyć, gdyby tuż po przejechaniu węgierskiej granicy Aprilia nie odmówiła posłuszeństwa. Zgasiłam ją, a ona odpalić już nie chciała. Nie pomogły kable, ani dzwonienie po porady do znajomych, nie mógł pomóc również żaden mechanik - była sobota, a do poniedziałku wszystkie warsztaty nieczynne.
Skorzystałam z uprzejmości właściciela kantoru, przy którym się znajdowałam i zamknęłam w nim Aprilię do poniedziałku, a później pozwoliłam się podwieźć 60 kilometrów z powrotem do Wiednia. Postanowiłam skorzystać z wymuszonego postoju i zobaczyć dokładniej miasto. Chociaż nie bałkańskie, Wiedeń z Bałkanami ma wiele wspólnego. Mieszka w nim duży odsetek imigrantów, którzy właśnie z krajów byłej Jugosławii przyjechali w poszukiwaniu lepszego życia.
Wiedeń zaskoczył mnie pozytywnie, nie tylko budynkami, ale również uprzejmością ludzi. Robiąc zdjęcie "dziwnemu" motocyklowi, poznałam jego właściciela - Aleksa, który słysząc moją historię o pierwszej podróży motocyklowej i zepsutej Aprilii stwierdził po chwili - musimy zrobić wszystko, żebyś pojechała dalej i zdążyła na festiwal do Serbii. W niedzielę rano jego pracownik odwoził mnie z powrotem na Węgry, by tam skorzystać ze swojego assistance, który miałby naprawić mój motocykl, a jeśli to się nie uda, miałam na czas podróży pożyczyć motocykl od Aleksa i oddać go w drodze powrotnej. Mam jechać dalej i tyle, nic nie może stanąć mi na przeszkodzie!
Z samego rana wróciliśmy do motocykla. Wsadziłam kluczyk do stacyjki i… odpalił bez żadnego problemu. Po chwili byłam znów gotowa do dalszej przygody dziękując Aleksowi, za okazaną pomoc. Wiedziałam już, że cokolwiek nie stanie się z motocyklem, jeśli spotkam takich ludzie na drodze, to moja podróż będzie udana.
Przywitanie Serbii
Kolejnych 300 kilometrów w upalnym słońcu, po węgierskich autostradach minęło bardzo szybko i całkiem przyjemnie. Odkąd zamontowałam szybkę, wiatr przestał mi dokuczać i przez większość drogi jechałam lewym pasem, wyprzedzając samochody. Nie` do końca byłam pewna ograniczenia prędkości, jednak kiedy węgierska policja na motocyklach pomachała mi tylko na przywitanie i pojechała dalej, stwierdziłam, że aż tak szybko chyba nie jadę.
Przede mną ziemia obiecana - granica z Serbią. To nie tylko początek Bałkanów, ale również koniec Unii Europejskiej. Tutaj nie będzie już Internetu i dzwonienia do znajomych. Będę zdana sama na siebie. Motocykl jakby usłyszał moje myśli i chcąc uświadomić mi, że właśnie tak będzie zgasł tuż przed przejazdem przez granicę, kiedy gasiłam go i paliłam powoli przesuwając się w mozolnym korku. Nawet w snach nie przyszło mi do głowy, że będę musiała przepychać motocykl przez granicę.
- Gdzie jest drugi motocykl? - zapytał celnik, kiedy na pasie ziemi niczyjej postawiłam moją niedziałającą maszynę.
- Nie ma, jadę sama - powiedziałam to, ku jeszcze większemu zdziwieniu.
Najłatwiejszą opcją było zostawienie motocykla, powrót na Węgry i rano znalezienie mechanika. Zanim jednak zabrałam z moto najważniejsze rzeczy, kolejny celnik poprosił, abym go odpaliła. Odpalił bez zająknięcia. Teraz to musieli sobie o mnie pomyśleć, że nie znam się na motocyklach, bo nawet nie umiem go odpalić. Zanim Aprilia znów przestała działać postanowiłam ruszyć w drogę do Nowego Sadu i tam zamiast na festiwal piwa pojechać do mechanika.
Nowy Sad - uprzejmość ludzi nie ma granic
Na miejscu czekał na mnie Rasa - Serb, który studiował w Polsce. Nie był motocyklistą, ale słysząc o moich problemach, postanowił stanąć na wysokości zadania, żeby znaleźć najlepszego mechanika w mieście. Zanim jednak zaczął, jeszcze tego samego wieczora pokazał mi miasto. To jedno z największych w Serbii miast, jednak nie panuje tu klimat metropolii. Wieczorem uliczki w okolicach centrum, oraz deptak nad Dunajem ożywają. Bałkańsko- austriacki klimat budynków, małe knajpki z rzemieślniczym piwem (pivnice), oraz pijalnie wina - bo tuż za miastem, rozciągają się serbskie winnice. Skoro motocykl został na parkingu, po długim dniu w drodze mogłam pozwolić sobie na kieliszek wina, albo dwa - butelkę można kupić tu za 8 złotych.
Pomimo późnej pory, byłam niesamowicie głodna, z powodów przygód motocyklowych przez dwa dni prawie zapomniałam o jedzeniu. Nowy Sad słynie z kanapki z dużą ilością mięsa - Index - (mięso w Serbii dodawane jest chyba nawet do ciasta). Zamówiliśmy kanapkę i usiedliśmy nad Dunajem, na nowo otwartej plaży z kinem letnim.
- Nie chciałeś zostać w Polsce? - zapytałam Rasę.
- Wtedy o tym nie myślałem, jednak teraz zaczynam tęsknić za polską mentalnością. Niby jesteśmy podobni, jednak w Polakach wciąż jest więcej optymizmu - powiedział.
Z samego rana Rasa zaczął szukać mechanika. W końcu dostał namiary na Denci - poznasz go po długiej brodzie i siwych włosach - wygląda jak Szogun - powtórzył mi opis najlepszego mechanika w mieście. Denci urzęduje na przedmieściach w starych magazynach, które właśnie przeżywają drugą młodość - otwierają tu kawiarnie, warsztaty i kluby.
Kiedy dotarłam na miejsce warsztat był jeszcze zamknięty. Po chwili, na skuterze przyjechał ok. 60 letni mężczyzna bez kasku. Nie miał długiej brody, ale w jego oczach iskrzyły się płomyki szaleństwa. Denci popatrzył na mój motocykl, przejechał się nim i ku mojemu zwątpieniu zaczął szukać książki serwisowej. Żebym nie traciła czasu na oczekiwania, na tym samym rozpadającym się skuterze i bez kasku odwiózł mnie do centrum, przejeżdżając na czerwonym świetle oraz po przejściach dla pieszych.
- Jeśli wszyscy w Serbii tak jeżdżą, to ja chyba wracam do Polski - pomyślałam, szybko jednak wczuwając się w klimat motocyklowej wolności.
Wieczorem zadzwonił. - Zapraszamy po motocykl. Błędy zostały wykasowane. Polecam jeden dzień jeżdżenia po okolicy i mocną wiarę w Boga, bo teraz tylko on będzie miał cię w swojej opiece - powiedział Denci na pożegnanie nie biorąc za naprawę ani jednego dinara.
Ulice Belgradu
Wszystkie bałkańskie stolice kojarzyły mi się głównie z wojną, poza tym nie miałam z nimi większych skojarzeń. W Belgradzie ugościła mnie miejscowa rodzina. Nemanja jest motocyklistą, który nie dość, że motocyklowych znajomych wciąż ma mało, to nigdy jeszcze nie spotkał dziewczyny na motocyklu - przecież dziewczyny na motocyklach nie jeżdżą. Kiedy dojechałam do domu położonego na przedmieściach serbskiej stolicy, jego mama złapała się za głowę. Na przywitanie przytuliła mnie do siebie, po serbsku pytając co strzeliło mi do głowy, żeby samej przejechać taki kawał. Po czym poczęstowała mnie ciastem i owocami.
Upał był tak duży, że postanowiłam motocyklowy kombinezon zamienić na tenisówki, spodenki i top - z całej ochrony zostawiłam tylko kask i rękawice. W Polsce nigdy bym się na to nie odważyła, ale w Polsce też nie mamy takich upałów. Belgrad jest duży i zakorkowany - nawet na motocyklu ciężko przejechać po jednokierunkowych uliczkach wypchanych samochodami. Nie ma typowego centrum.
Kilka przecinających się ulic z restauracjami i pubami tworzy główny punkt spotkań w ciągu dnia, za to nocą życie toczy się na XVII-wiecznej twierdzy otoczonej wielkim parkiem, tuż przy ujściu Sawy do Dunaju. Z Kalemagdanu widać rzekę, dzięki której miasto zyskało miano imprezowej stolicy Europy. Zacumowane przy brzegu statki, to pływające kluby. Można pobawić się w nich zarówno przy typowo bałkańskich, jak i tych bardzo światowych rytmach.
Nasze drogi zamiast do klubów, powiodły nas jednak 18 km za miasto do Avala Tower - 122 metrowej wieży widokowej. Już sam dojazd do niej był nie lada atrakcją. W płaskiej jak do tej pory Serbii znalazło się wzgórze Avala, na które po nowym i czystym asfalcie wjeżdżaliśmy mając przy tym nie lada frajdę.
Wieża jak i całe miasto pamięta naloty NATO - została wtedy zniszczona i odbudowana w 2009 r. To najwyższa wieża na całych Bałkanach. Z punktu widokowego na którym znajduje się również kawiarnia, rozciąga się panorama na Belgrad, otaczające go rzeki jak i wielką serbską równinę. Usiedliśmy przy ścianie z okien rozkoszując się filiżanką kawy. Nieświadomie patrzyłam w przestrzeń, nie wiedząc, jakie góry czekają mnie jeszcze tego samego dnia.
Przy pożegnaniu z rodziną mama znów łapała się za głowę widząc mnie na obładowanym motocyklu i jak mantrę powtarzając: wariatka, wariatka. Uznałam to za komplement, bo na końcu powiedziała również po serbsku "moja slowiaska dusa" i wręczyła mi ciepłe, różowe skarpety oraz własnego wypieku ciastka.
Serbskie góry
Zlatibor to małe, serbskie miasteczko położone niedaleko granicy z Czarnogórą. Nocleg tutaj załatwił mi Rasa - jego znajomy prowadził pensjonat, w którym pozwolił mi bezpłatnie nocować.
- Nie potrzebuję pokoju, wystarczy mi tylko kawałek trawnika na namiot - powiedziałam. Jednak jego upór kazał mi przyjąć gest gościnności i rozbicie namiotu, który zajmował połowę mojego bagażu zostawić na inny dzień.
Krajobraz z wielkiej niziny zmienił się już wczoraj, ale kiedy wjechałam w góry było już ciemno. Poza ogarniającą mnie nocą i cichą modlitwą o bezpieczny dojazd nie skupiłam się na zmianach. Nie wiedziałam, że tak wcześnie zapadnie mrok ani, że droga którą wybrałam będzie aż tak kręta, wiodła przez lasy i tylko kilka małych wiosek.
To był mój chrzest w trakcie jazdy, bo nie tylko musiałam skupiać się na jeździe po ciemku, ale również na pojawiających się nagle zakrętach. Byłam dumna z siebie, że udało mi przejechać taką trasę, ale obiecałam sobie - nigdy więcej! Od teraz lepiej planujesz trasę i nie zaczynasz jazdy po południu.
Na zachodzie Serbii rozciąga się Park Narodowy pośrodku którego ktoś wybudował miasteczko w stylu Zakopanego - poza noclegami, bazą żywieniową i setkami straganów i sztucznym jeziorem w samym centrum nie ma tam naprawdę nic. Wystarczyło wjechać za miasto, by zamiast brzydkich budynków mieć przed oczami wielkie przestrzenie wypełnione brunatnożółtymi pagórkami. Po kilku dniach w miastach i na równinach, takie widoki zarówno dla mnie jak i motocykla były ukojeniem dla duszy tęskniącej za naturą.
Jechałam asfaltową drogą, przecinającą te pagórki, co jakiś czas mijając pojedyncze domki. Dzisiaj postanowiłam połączyć przyjemne z pożytecznym i dowiedzieć się czegoś więcej o Serbii. Odwiedziłam skansen z tradycyjnymi serbskimi domkami z drewna. Natury nigdy dość - zamiast wrócić do miasta pojechałam do wodospadów Gostije. Biletowy z uśmiechem wpuścił mnie bez opłaty życząc miłego spaceru. Kiedy moje nogi przeszły już swoje, a oczy spokojnie napatrzyły się na czystą naturę wróciłam do Zlatiboru, specjalnie wybierając jako drogę powrotną jeszcze bardziej krętą ścieżkę niż wcześniej.
Czarnogóra - rajskie plaże
O ile w dłuższe podróże wybieram się sama, o tyle czasami dobrze jest dzielić ten czas z kimś. Nemanja dołączył do mnie na 2 dni. Przyjemnie jechało się z miejscowym motocyklistą, który znał trasę i wiedział, gdzie powinniśmy stanąć, aby mieć przepiękny widok.
Kiedy dojeżdżaliśmy do granicy, serce zabiło mi mocniej. Czy mój motocykl znów postanowi się zepsuć? A co jeśli on naprawdę nie lubi granic? Tylko tutaj w górach mogłabym mieć dużo większy problem, niż na nizinie. Na szczęście szybka pieczątka w paszporcie i byliśmy już w Czarnogórze. Góry wciąż były takie same. Tylko budka graniczna i znak, wskazywały na to, że państwo się zmieniło - nawet jeżyk pozostał prawie bez zmian.
Im bliżej wybrzeża byliśmy, tym moja ekscytacja się powiększała. O czarnogórskim wybrzeżu słyszałam wiele dobrego, że jeszcze nie tak komercyjne, że piękne, że z piaszczysto kamiennymi plażami, małymi, rzymskimi miasteczkami otoczonymi murami, pysznym jedzeniem i miłymi mieszkańcami. Podobno taka kiedyś była Chorwacja zanim najechały na nią tłumy turystów.
Przestawiłam się już na górską prędkość jazdy i przestawałam się dziwić, kiedy moja nawigacja pokazywała, że 100 km przejadę w ciągu 2-3 godzin. Była to realna prędkość uwzględniająca jakość dróg oraz poziom trudności ich przejechania. Na górskich, jednopasmowych drogach nawet nie zamierzałam wyprzedzać na zakrętach na motocyklu obładowanym z każdej strony kuframi. Zresztą, przecież nigdzie mi się nie spieszyło. Droga również była celem samym w sobie.
Za jednym z takich skalno - górskich zakrętów ujrzałam po swojej lewej stronie wodę zlewającą się z niebem. Małe białe chmurki przewijały się po błękicie. Zwolniłam, by w ułamku sekundy nacieszyć się tym widokiem. Dawno nie widziałam aż tak ładnego wybrzeża i nie spodziewałam się, że zobaczę je właśnie w Czarnogórze. Pomimo tego, że wodę miałam prawie na wyciągnięcie ręki, serpentynowa droga w dół ciągnęła się jeszcze przez spory kawałek.
W końcu zamiast kolejnego zakrętu ujrzałam przed sobą typową miejską ulicę ze spacerującymi w japonkach ludźmi, carbioletami powoli przesuwającymi się wzdłuż jedynej głównej drogi, blondynkami w bikini odzianymi w złoto… - To ma być jeszcze niezalane przez turystów wybrzeże? - pomyślałam przesuwając się 30 km/h. Rząd Czarnogóry, po podziale Jugosławii, postawił na turystykę w kraju i to ona jest głównym źródłem PKB. Teraz do taniego kraju przyjeżdżają głównie Rosjanie, chociaż co roku dołączają do nich inne narodowości.
Skierowaliśmy się na wyspę Świętego Stefana, która widnieje na prawie wszystkich pocztówkach Czarnogóry. Na wyspie działa 5-gwiazdkowy hotel i wstęp na nią mają tylko goście. Już sam parking pod wyspą jest prawie pięciogwiazdkowy - 2 euro za każdą rozpoczętą godzinę, taka sama opłata obowiązuje motocykle.
Zatrzymując się na spacer po starówce w Budvie otoczonej murami obronnymi, górami i plażami pojechaliśmy na plażę za miasto. Wyciągając z kufra tylko bikini i ręcznik pobiegłam do małej, piaszczystej zatoczki otoczonej górami. Wbiegłam do wody, która okazała się… lodowata. Nie poddałam się tak łatwo i szybko przyzwyczaiłam się do temperatury.
- Jak tu cudownie - pomyślałam rozkoszując się widokiem na góry.
Herceg Novi - typowa bałkańska rodzina
Nemanja zaprosił mnie do swojej rodziny mieszkającej w Herceg Novi - nie możesz tam nie pojechać, to najpiękniejsze miasto w Czarnogórze, a dodatkowo poznasz moją rodzinę - nalegał.
Rodzina mieszkała na samej górze wąskich, wijących się uliczek miasteczka. Przy kolejnym ostrym skręcie pod górę, zarówno ja i motocykl mieliśmy już dość. Zatęskniłam za wczorajszą plażą. W końcu wąską ścieżką udało nam się dojechać do końca drogi i stojącego przy niej domu. Z podjazdu rozciągał się widok na morze. Pozazdrościłam mieszkańcom codziennego widoku. Nie zapowiedzieliśmy naszej wizyty, jednak rodzina bardzo ucieszyła się na widok gości i pomimo braków w angielskim wszyscy usiłowali dopytać mnie o moją podróż, od razu częstując rakiją - miejscowym alkoholem. Kiedy podziękowałam, sami wypili po szocie, a mi przygotowali kawę.
Wujek pochodzi z Serbii, a ciocia z Czarnogóry, jednak żadne z nich nawet przez chwilę nie wspomniało o tym, że są z innych krajów - w końcu, kiedy się poznali, obydwoje pochodzili z Jugosławii. Oni nie tęsknią za upadłym krajem, bo według nich Czarnogóra bardzo zyskała na podziale. Teraz szybko się rozwija i znacznie bliżej jej do UE, niż kiedyś. Po przyjemnej pogawędce zbiegliśmy na plażę, by ostatni raz zanurzyć się w ciepłej wodzie. Było ok. 30 stopni i świeciło słońce, położyłam się na chwilę na plaży by zregenerować siły na dalszą podróż. Przede mną jeszcze prawie 200 km do przejechania przez góry. Zamierzałam jeszcze dziś dotrzeć do Zabljaka - miejscowości w samym centrum Durmitoru.
Durmitor
Znów podróżowałam sama, znów pędziłam na spotkanie nieznanego i znów wyjechałam dosyć późno. Wiedziałam, że nie mogę pozwolić sobie na dłuższy postój, bo przede mną góry do pokonania.
Czarnogóra nie przez przypadek dostała swoją nazwę. Ciężko tu o płaskie tereny, ten mały kraj po prostu cały jest górzysty. Gdziekolwiek się nie pojedzie, zawsze w zasięgu wzroku jest jakaś góra. Pierwsze 100 kilometrów było całkiem przyjemne, słońce wciąż wysoko na horyzoncie umilało jazdę po górach, dopiero za Niksicem (miejscowości której nazwy nie byłam w stanie wymówić, a z której pochodzi najsłynniejsze piwo Czarnogóry), droga zaczynała się zwężać, by na odcinku ostatnich 30 kilometrów dość mocno dać mi popalić ostrymi zakrętami w górę i w dół. Nauczyłam się już zasady: nigdy nie ciesz się ze zjazdu, bo to znaczy, że będzie jeszcze podjazd. Było już wysoko i zimno a kiedy dojechałam do Zabljaka zaczynało robić się ciemno.
Koniecznie chciałam spać w namiocie, który wiozłam przez taką drogę. Na campingu położonym tuż za miastem, na jednej z gór, syn właścicieli pomógł mi rozbić namiot na łące z widokiem na góry, obok namiotu dumnie stanęła Aprilia.
- Zawsze chciałem jeździć na motocyklu, ale rodzice mi nie pozwalają - powiedział ochoczo pomagając mi przy bagażu.
Kiedy skończyliśmy z namiotem było już ciemno, na niebie pojawił się księżyc i miliony gwiazd. Poszłam do stołówki, by tam zrobić kolację, od razu zostałam przywitana rakiją i winem. Tym razem nie zamierzałam już nigdzie jechać, wiedziałam również, że czeka mnie zimna noc, więc jednym łykiem wypiłam kieliszek rakiji, a domowe wino śliwkowe sączyłam powoli do kolacji.
Noc była naprawdę zimna. Nie pomogły wszystkie ubrania, jakie miałam ze sobą. Przezornie zaopatrzyłam się w czapkę i rękawiczki, jednak nawet to niewiele dało. Przecierałam całe ciało, aby choć trochę się rozgrzać, działało tylko na chwilę. Udało mi się zasnąć nad ranem, kiedy zrobiło się już trochę cieplej, po chwili jednak musiałam wstawać. Czekały na mnie góry.
Zabljak jest najwyżej położonym miastem w całej byłej Jugosławii (1450 m n. p.m.), a otaczające go góry nie mają sobie równych. Zapakowałam jedzenie i wodę do plecaka i z mapą pożyczoną od właścicielki campingu wybrałam się na długi spacer po 3 z osiemnastu jezior ukrytych w górach Durmitoru. Na szlakach nie było tłumów, więc przez większość czasu rozkoszowałam się ciszą przerywaną śpiewem ptaków i szumem drzew. Przysiadałam co jakiś czas, by delektować się widokiem.
Na sam koniec dnia dotarłam do Czarnego Stawu (Crno Jezero). Tutaj turystów jest znaczenie więcej (nad jezioro prawie można dojechać). Nad Czarnym Stawem majestatycznie wznosi się Medjed o wysokości 2287 m. n. p.m. Pogoda była piękna. Słońce wisiało wysoko na błękitnym niebie i tylko co jakiś czas przewijające się chmury urozmaicały niebo. Korzystałam z okazji by pochłonąć jak najwięcej promieni na zbliżającą się zimną noc.
Trasa P14 z Czarnogóry do Bośni
W Czarnogórze wszystkie drogi są ładne, jednak trasę z Zablijaka do Bośni przecinającą Durtmitor można zaliczyć do TOP 10 najładniejszych tras motocyklowych Europy. Wyjechałam wczesnym rankiem rozemocjonowana po kolejnej nieprzespanej z zimna nocy. Jeszcze tankowanie i byłam gotowa do pokonania drogi o której krążą legendy. Dopiero poprzedniego wieczoru sprawdziłam na mapie, jak wygląda droga i jej nachylenie. Wow! Sama sobie życząc powodzenia tuż za Zablijakiem skręciłam w prawo na spotkanie najpiękniejszej drodze motocyklowej w trakcie mojej podróży.
Droga zaczyna się tuż po wyjeździe z Zabljaka. Wąski asfalt wchodzi w łąki i wiedzie między małymi domkami, by po kilku minutach, bez żadnej zapowiedzi nagle przemienić się w wijącą się drogę pomiędzy górami. Przez kilkanaście kolejnych kilometrów jechałam z jednej strony mając skały z wystającymi kamieniami, które jak wskazywały ślady, co jakiś czas spadały na drogę, po drugiej przepaść i piękny widok na szczyty Durmitoru. Droga nie miała pobocza i była za wąska na dwa mijające się samochody. Pewnie dlatego średnia prędkość tutaj to ok. 30 - 40 km/h. Pogoda była piękna, prawie bezchmurne niebo, słońce i całkowity brak wiatru zachęcały do zatrzymywania się (o ile znalazłam kawałek pobocza) i robienia zdjęć.
Zatrzymałam się na samym środku drogi, kiedy przede mną, a bardziej pode mną, ujrzałam wijące się, spadające serpentyny oplatające kilka razy zbocze. Jazda nimi sprawiała samą przyjemność. Na kawałku płaskiego odcinka, tuż za zakrętem o mało nie wpadłam na stojące na drodze stado owiec, które nic nie robiły sobie z tego, ze znajdują się na drodze publicznej i tarasują mi przejazd. To ja musiałam się do nich dostosować, przejeżdżając między nimi. Stado pewnie należało do jednego z mieszkańców, którzy mają tutaj swoje letnie domy. W sezonie mieszkają w małym domku na wzgórzu - pilnują swojej trzody, zimą, wyjeżdżają do miasta. Korciło mnie, żeby zajechać do takiego domku w odwiedziny, ale chciałam koniecznie dojechać tego samego dnia do Sarajewa.
Przez chwilę, droga wiodła przez zieloną dolinę porośniętą drzewami (chyba się zgubiłam), jednak po kilku kilometrach okazało się, że znalazłam się prawie na czubku góry, tuż przy kanionie rzeki Piva. Przed zjazdem na dół czekało na mnie kilkanaście skalnych tuneli. Cieszyłam się, że nie należę do tych podjeżdżających pod górę. Na dole, o przepięknej wodzie w kolorze lazuru płynie sobie rzeka. Tutaj kończy się słynna droga p14. Przejechałam dopiero 42 km, a wydawało mi się, jakby było ich kilkaset. Dalej, w kierunku Bośni, droga wciąż jest górzysta i wijąca się z niezliczoną liczbą tuneli, jednak już nie tak wąska, a asfalt dobrej jakości zachęcał do jazdy. Do granicy z Bośnią zostało 25 kilometrów. Przejechałam przez granicę, myśląc, że to koniec atrakcji na dzisiaj, jednak to było dopiero ich początek.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki tuż za małą budką graniczną, kiedy celnik przybił kolejną pieczątkę w paszporcie i upewnił się, że posiadam zieloną kartę (jest ona wymagana w Bośni), nagle skończył się asfalt. Myślałam, ze pomyliłam drogi, kiedy przejeżdżałam przez mały, drewniany mostek na rzece, który na dodatek był w remoncie. - To ma być główna droga łącząca dwa kraje? - myślałam z niedowierzaniem.
Tuż za mostkiem kawałek asfaltu i znów jakieś doły i szuter… Ani ja, ani motocykl nie byliśmy przygotowani na niespodzianki, jednak Aprilia świetnie dała sobie radę. Zatrzymałam się na obiad w restauracji z widokiem na rzekę i spokojnie zjadłam swoją pierwszą bośniacką kanapkę. Popijając kawę rozkoszowałam się chwilą i wspomnieniami z P14. Moja rozkosz minęła, kiedy okazało się, że nie mam przy sobie żadnych bośniackich marek, a karta nie działa. Udało mi się jednak przekonać kelnera, żeby przyjął euro - oczywiście po korzystnym dla niego przeliczniku. Z pełnym brzuchem udałam się w dalszą podróż przez góry do Sarajewa.
Sarajewo - tam gdzie wojna żyje do dziś
W Sarajewie zatrzymałam się u Żejko. Pod jego blokiem nie było miejsca na motocykl, ale właściciele pobliskiego szisza baru zgodzili się na wstawienie go na ich teren. Cena - jeden uśmiech.
Żejko nie ma jeszcze 30 lat i właśnie mija druga rocznica jego bezrobocia, bo jak mówi, o pracę w Bośni bardzo ciężko, tym bardziej pracę na godnych warunkach. To chyba Bośnia najbardziej ucierpiała zarówno na wojnie, jak i na podziale Jugosławii. Żejko od razu zaczął wspominać opowiadania swojej mamy, która z jugosłowiańskim paszportem mogła wszędzie podróżować, z bośniackim, nie może jechać prawie nigdzie. Gospodarz zabrał mnie i 10 innych podróżników, których gościł w swoim jednopokojowym mieszkaniu na spacer po mieście. Na miejscowym targowisku wymieszały się ze sobą stragany z ubraniami, owocami, serami i wędlinami.
Wybuch kolorów dopełniali sprzedawcy - od młodych dziewczyn w hidżabach (tradycyjnych muzułmańskich chustach zakrywających kobietom włosy, uszy i szyję), mężczyzn w średnim wieku, po staruszków na stoiskach z butami, którzy prawdopodobnie z przyzwyczajenia po wielu latach wciąż przychodzą tu codziennie.
W centrum miasta, tuż obok śladów po bombach i pomników upamiętniających pomordowane w trakcie nalotów dzieci postawiono nowe centrum handlowe z zakazem sprzedaży alkoholu. Pomimo tego, że chrześcijan w Bośni wciąż jest procentowo więcej, prawo islamskie pieniędzmi wypiera inne religie.
Na zadbanych i czystych ulicach co kilka kroków można było zatrzymać się na kawę po bośniacku, przygotowaną w turecki sposób, szisza bary, w których siedzieli sami mężczyźni oraz bary z tradycyjnymi daniami. Na obiad wybraliśmy się do jednego z nich, aby zjeść cevapi - ruloniki z mięsa wołowego lub baraniego podawane z cebulą oraz miękką pitą, do popicia oczywiście jogurt. W kącie baru stał kran, w którym obowiązkowo należało umyć ręce przed jedzeniem, można było nabrać tam wody do picia oraz opłukać spoconą od słońca twarz albo wydmuchać nos. Z coraz większym zaciekawieniem przyglądałam się panującej tu kulturze.
Po obiedzie koniecznie baklawa z kawą na centralnym placu Bascarsija wypełnionym po brzegi gołębiami. Tutaj spokojnie mogliśmy zobaczyć miejscowe życie wszystkich religii. Niskie budynki, otoczone straganami z pamiątkami, nad ich dachami wystające minarety i wieże kościołów.
- Dzisiaj nie mamy wojny, ale liczymy się z tym, że kiedyś znów możemy ją mieć - powiedział Żejko sentymentalnie znów wspominając byłą Jugosławię.
Banja Luka - ostatni przystanek na Bałkanach
W Banja Luka wraz ze swoją mamą ugościła mnie Dragana, która co prawda motocyklistką jeszcze nie jest, ale marzy o własnym motocyklu.
- Na Bałkanach uważa się, że kobiety nie powinny jeździć na motocyklach, ja się z tym nie zgadzam i wiem, że pewnego dnia kupię sobie motocykl - powiedziała z pewnością siebie.
Pamiętam, że kiedy ja zaczynałam jeździć, w Polsce też wiele osób tak uważało, dzisiaj na szczęście nasza kultura trochę się zmieniła i nikt mi już nie mówi, że nie powinnam jeździć, bo jestem kobietą.
Dragana postanowiła pokazać mi kulturalną stronę miasta. Zamiast standardowej wycieczki, zabrała mnie na wystawę swojego przyjaciela. Poza dziwnymi eksponatami, których całkiem nie rozumiałam zdziwił mnie jeden - betonowe jajka poukładane w wytłaczankach. Autor chciał, aby uczestnicy zabrali je ze sobą. Zwykłe jajka wyrzucone w ramach protestu nie odciskają na niczym pięta, tłuką się i tyle. Betonowe natomiast, będą czymś więcej, nie tylko krzykiem sprzeciwu, ale czymś, czego nie da się tak łatwo zapomnieć.
Po wystawie w ramach zwiedzania miasta poszliśmy do najstarszego w mieście baru. Za ladą od kilkudziesięciu lat ta sama nieuśmiechnięta kelnerka - dzisiaj już z siwymi włosami podaje najtańsze w mieście piwo. Jedzenia w nim nie ma, więc można je przynieść ze sobą.
- Zabiorę cię jeszcze w jedno miejsce - najważniejsze - powiedziała Dragona - czekają tam już na ciebie od kilku godzin.
Pojechaliśmy na przedmieścia do niedawno otwartego klubu motocyklowego. Przed wejściem zaparkowanych kilka wielkopojemościowych maszyn. Na tarasie, pomimo chłodu kilkunastu motocyklistów, którzy wstrzymali rozmowy kiedy nadjechałyśmy.
- To moja motocyklowa rodzina - większość z nich nie mówi po angielsku, ale na pewno wszyscy chcą cię poznać. Po kolei poznawałam wszystkich członków klubu, którzy z motocyklami łączą swoje całe życie. W środku wisiały zdjęcia sprzed lat, ze wspólnych wypraw, ze ślubów… Każdy z motocyklistów starał się opowiedzieć mi swoją moto historię. Jeśli nawet nie mówił po angielsku, to mieszanka wszystkich znajomych języków, łącznie z migowymi wystarczały. - Jak przyjedziesz kolejnym razem, to pozwiedzamy na moto okolicę, albo to my przyjedziemy do Polski - powiedzieli na pożegnanie.
To była moja wisienka na torcie w trakcie bałkańskiej wyprawy, bo chociaż kolejnego dnia z samego rana musiałam wyruszyć w drogę powrotną, to przez chwilę poczułam się jak w domu… Stwierdzenie, że motocykliści to jedna wielka rodzina znów nabrało wielkiego znaczenia.
W trakcie 17 dni przejechałam 3494 kilometry przemierzając Polskę, Czechy, Austrię, Węgry, Serbię, Czarnogórę, Bośnię, Chorwację oraz Słowenię. Spotkałam ludzi którzy mieszkający niby tak blisko, żyją w całkiem odmiennej kulturze, wymieszanej przez różne religie i poglądy. Ludzi z jednego państwa, którzy czasami żyją w uprzedzeniach. Jak często mówią, my jesteśmy braćmi, to politycy wmawiają nam, że mamy inne języki, bądź inne priorytety. Kocioł Bałkański wciąż trwa…
|
Komentarze 2
Pokaż wszystkie komentarzeCo dokładnie działo się że Stradą jadę w przyszłym roku na takim sprzęcie na Bałkany
OdpowiedzBrawo!
Odpowiedz