Albania i Grecja na motocyklu - Czê¶æ 3: wycieczka fakultatywna po Grecji
« Poprzednia część części: 1 2 3
Wpis z tego dnia w dzienniku pokładowym nosi tytuł "serbski koszmar". Zacznijmy od początku.
Zgodnie z zapowiedzią wolne dni mijają nam spokojnie i bez szaleństwa. Wstajemy zwykle po 7:00 ponieważ, w namiocie jest już tak gorąco (a jest tylko sypialnia, bez tropiku), że nie da się wytrzymać. Jemy śniadanie i lecimy do wody, robimy tez spacery do nowej części miasta Himare, spacerujemy po nadmorskim bulwarze i zajadamy się potrawami w mieszczącej się koło nas restauracji. Ceny są na tyle niskie, że nawet przy naszym skromnym budżecie możemy sobie codziennie pozwolić na obiad. Mi szczególnie przypadło do gustu spaghetti oraz pizza z pieca opalanego drewnem.
Lokalną atrakcją jest też mały bunkier położony na samej plaży. Takich obiektów w Albanii możemy spotkać dość sporo. Wieczorem, kiedy zrobi się nieco chłodniej relaksujemy się w campingowym barze popijając piwko Tirana lub smaczną kawę mrożoną. Dla wielbicieli mocniejszego trunku, jest możliwość nabycia albańskiego trunku narodowego zwanego Raki (bardzo przypomina Rakiję) o mocy ponad 60%, spod lady. Właścicielka campingu zaprosiła nas na degustację owego trunku, lejąc nam solidnie pół szklanki .
Warto też dodać, że woda jest krystalicznie czysta i próżno szukać takiej np. w Chorwacji. Dodatkowo nie musimy się obawiać, że nastąpimy na jakiś stworzenie typu jeżowiec. Na przed ostatni dzień naszego pobytu planujemy fakultatywną wycieczkę do Grecji. Cały nasz majdanek zostaje oczywiście na campingu a my po odpięciu bocznych kufrów na lekko jedziemy na jedno dniową wycieczkę.
Dzień 12
Igoumenitsa. To grecka miejscowość, która stała się naszym celem na dziś. Do przejechania mamy łącznie 260 km. Zaczynamy mozolne pokonywanie trasy, która wiedzie serpentynami i prowadzi wzdłuż brzegów Morza Jońskiego. Docieramy do miejscowości Porto Palermo, gdzie znajduje się ładna zatoka oraz zamek z XIX w. Dla nas największą atrakcję stanowi dawna baza radzieckiej marynarki wojennej i bunkry dla łodzi podwodnych.
Kolejny przystanek to turystyczne miasto Saranda. Chwilę błądzimy w poszukiwaniu odpowiedniej drogi, ale pomaga nam miejscowy i na skuterze podprowadza nas na właściwy kierunek. Na horyzoncie zbierają się ciemne chmury i miejscami zaczyna padać. Nie tak wyobrażaliśmy sobie wyjazd do Grecji. Mimo przeszkód jedziemy dalej, deszcz zostaje za nami. Docieramy do granicy i szybką ją przekraczamy. Jest chłodno a niebo zachmurzone. Dodatkowo cel naszej wyjazdu – Igoumenitsa – to portowe miasto, pełne śmieci i tłumów w każdej możliwej kawiarence. Słynnego greckiego kryzysu nie ma tu śladu. Północ Grecji to zdecydowanie inny obraz niż ten pokazywany w filmach i na folderach turystycznych. Parkujemy motocykl i zwiedzamy miasteczko. Korzystamy również z obecności wielu aptek i kupujemy płyn do soczewek, który się skończył. Jedno jest pewne – do Grecji trzeba jeszcze wrócić i przejechać ją całą. Droga powrotna mija szyba i sprawnie. W Albanii wita nas słońce i żar z nieba. Po powrocie jesteśmy głodni jak wilki, więc idziemy na dużą wyżerkę i zamawiamy sałatkę grecką, spaghetti bolognese oraz najdroższą pizzę z karty. Za wszystko płacimy ok. 60 zł. Pełni i zadowoleni wracamy na camping. Jutro już ostatni dzień naszego pobytu.
Dzień 13
Dzień mija nam na ostatniej pieszej wycieczce do Himary. Z campingu biegnie skrót do miasteczka. Przypomina on trasę turystyczną w naszych Beskidach. Idziemy malowniczo położoną ścieżką, która pnie się pod górę, tuż przy wybrzeżu. Na miejscu jemy lokalną potrawę – suflak (przypomina nasz kebab podany z frytkami i zawinięty w pitę) – pyszny a do tego kosztuje 2,5 zł . Zażywamy kąpieli na publicznej plaży oraz wspominamy minione dni. Bardzo polubiliśmy Albanię i nasz camping. Czujemy się niemal jak w domu. Przez wszystkie dni mieliśmy piękną, upalną pogodę i ani razu nie spadł deszcz (tylko w Grecji). Pięć wolnych dni zleciała jak z bicza strzelił i pora wracać. Na pożegnanie zamawiamy jeszcze mrożoną kawkę i w ramach pamiątki zabieramy 1,5 L Raki (przelanej do plastikowej butelki po wodzie).
Dzień 14.
Zaczynamy powrót. Po porannym pakowaniu i pożegnaniu znów czeka nas wjazd na przełęcz. Tym razem droga mija szybciej i po chwili już jesteśmy we Vlorze. Potem na ElBasan, które przypomina widoki w postapokaliptycznych filmach. Żegnamy Albanię i wjeżdżamy do Macedonii. Górskie krajobrazy, ale droga już szybsza, nie ma tyle przełęczy. Jedziemy autostradą na Skopie. Co chwilę bramki i opłaty po 0,5 i 1 E. Mamy już przejechane ponad 400 km, powoli rozglądamy się za campingiem. 3 km przed stolicą jest tablica informująca o campingu nad jeziorem. Zjeżdżamy pełni nadziei. Jest już 20:00 i powoli zaczyna się ściemniać. Stajemy pod bramą campingu a na liczniku mamy 453 km. Niestety po pierwszym rzucie oka, widać, że coś jest nie tak. Za duży spokój, nie ma ruchu. Schodzę z motocykla i idę na zwiad. Brama zamknięta na 3 spusty, nikogo nie ma w pobliżu, ale można spokojnie wejść na teren. Wchodzę i idę na zwiad. Pusto.
Na pobliskiej ławce widzę parę, więc zagaduję o campingu. Informują mnie, że został zamknięty ponieważ dno jeziora zostało całe wybetonowane, zniszczyło to ekosystem, woda stała się zielona i nie można się w niej kąpać. Mówią, że okolica wydaje się bezpieczna i raczej można się rozbić. Potem przez przypadek wychodzi na jaw, że moi rozmówcy to nasi rodacy. W ten sposób poznajemy Karolinę i Filipa, którzy podobnie jak my wracają z urlopu w Albanii, z tym, że podróżują autem.
Dostajemy propozycję aby rozbić namiot obok samochodu i wspólne spędzić tę noc. W grupie zawsze raźniej, więc na propozycję przystajemy. Potem następuje integracja przy winie i piwku oraz nieodłącznych chipsach. Gawędzimy sobie i każdy opowiada swoje przeżycia. Dowiadujemy się, że Filip jest marynarzem i po uiszczeniu stosownej opłaty oraz wpisaniu na listę skoczył z mostu w Mostarze. Spokój niespodziewanie zakłóca pracownik ochrony, który wyrasta z pod ziemi i tłumaczy, że od 22 nikt nie możemy przebywać na tym terenie. Tłumaczenie i prośby nic nie dają, propozycja Filipa i wręczenie kilku euro również nie odnoszą rezultatu. Musimy przenieść się kilkadziesiąt metrów za główną bramę i tam możemy zostać. Tak też czynimy. Dla spokoju ducha, moto ciuchy idą na noc do auta, a my do namiotu. Noc była spokojna i bezproblemowa, o 5:00 budzi mnie nawoływanie muezina.
Dzień 15
Wpis z tego dnia w dzienniku pokładowym nosi tytuł ‘’serbski koszmar’’. Zacznijmy od początku. Budzimy się dość wcześnie, nasi znajomi jeszcze śpią, więc udajemy się na zwiedzanie pobliskiego opuszczonego campingu. Obchodzimy jezioro w koło i robimy fotki opuszczonych przyczep campingowych. Miejsce ma fajny klimat. Po powrocie pakowanie i pożegnanie, każdy dalej jedzie w swoją stronę. My jeszcze podjeżdżamy 15 km aby obejrzeć kanion Matka. To urokliwe miejsce o powierzchni ponad 5000 ha. Znajdziemy tu miejsce do spacerowania wzdłuż brzegów jeziora, elektrownię oraz wypożyczalnię sprzętu wodnego.
Kierujemy się do Serbii. Za ostatnie macedońskie pieniądze kupujemy kawkę tuż przed granicą. Potem przelot autostradą, która nagle się kończy i zaczyna się droga w jednym, wielkim remoncie. Jedziemy tak kilka albo i kilkanaście kilometrów. W końcu droga się zwęża, zaczynają się korki. Cały czas poruszamy się poboczem, albo lewym pasem, pod prąd – to Serbia, więc nikogo to nie dziwi, nawet policji. W pewnym momencie już wszystko stoi, zarówno nasz pas oraz ten z przeciwka. Utknęliśmy a korek po horyzont. Podchodzi do mnie policjant i mówi, że jest obok jakaś polna droga, motocyklem dam radę przejechać aby to ominąć. Z pewnym wahaniem, ale jedziemy za jego wskazówkami. Droga z początku asfaltowa, zmienia się w szutrową, polną ścieżynkę, potem jest coraz gorzej, pełno dziur i kamieni. Kurczak schodzi z moto i idzie obok, a ja pomału jadę. Docieramy tak do nowo wybudowanej autostrady, na której panuje ledwo zauważalny ruch (pewnie wszyscy stoją w tym korku). Jedyny problem, to fakt, że od autostrady oddziela nas skarpa, dość mocno nachylona i porośnięta trawą, a my jedziemy Hondą VFR 800, a nie BMW GS 1200. Kurczak asystuje z tyłu i rura. Rach ciach, kupa kurzu i piachu spod kół i jestem na górze. Kurczak na dole, szczęśliwy ale cały zakurzony. Lekko przyhaczyłem pługiem, ale wszystko jest git.
Teraz wiatr w żagle i lecimy dalej. Nie trzeba dodawać, że wszytko w upale ponad 30 stopni Celsjusza. Zaczynamy rozglądać się za campingiem. Nic nie ma. Jak na złość. Na stacji korzystam z wi-fi i znajduję camping w stolicy – Belgradzie. Jedziemy. Kilka km przed miastem kolejny pech. Wszystkie pasy zamarły. Gigantyczny korek do bramek na autostradzie. Wszystko stoi koło siebie jak sardynki w puszcze, nie ma nawet gdzie wsadzić igły. Nie ma szans żeby się przeciskać. Gaszę silnik bo można smażyć jajecznicę z gorąca. Ściągamy ciuchy i czekamy. Mam wrażenie, że będziemy tak czekać do jutra. Ludzie wychodzą z aut i robią pikniki. Jak coś się poruszy przetaczam się kilka m i znów stoimy. I tak pomału. Kiedy zrobiło się trochę miejsca jedziemy zygzakiem, byle do przodu. W pewnym momencie pracownicy otwierają drugie przejście i można podjechać pod drugi rząd bramek – kawałek dalej (nie wie jak to działa). Szybki wybijamy się do przodu i koszmar mamy za sobą. Za nami już 500 km i mamy dość na dziś. Pozostaje jeszcze znaleźć jeszcze wspomniany camping. Niestety, z tego wszystkiego, źle skręcam na obwodnicy i nakładamy ponad 20 km. Kończy się paliwo, trzeba zatankować. Rezerwa świeci już dość długo. Jest stacja – tankuję. Wracam, klikam alarm i nic. Klikam jeszcze raz – to samo, biorę zapasowy pilot – nic. Mam dość. Jedyny plus to fakt, że na 90% wiem co się stało. Kiedyś podobna sytuacja zdarzyła nam się w Polsce w Koninie. Życzliwy kierowca powiedział nam, że pod stacją idą jakieś przewody i jest tu mocne pole magnetyczny lub coś podobnego i czasem alarm wariuje. Trzeba przepchać motocykl gdzieś dalej i zresetować alarm odpinając klemy. Taka sytuacja zdarzyła nam się drugi raz i akurat dziś i akurat w Belgradzie. Nie ma rady, odpinam boczne kufry, pcham 260 kg z dala od stacji i przeprowadzam operację. Alarm zdrowieje.
Myślałem, że to już koniec przygód, ale się myliłem. Znalezienie campingu okazało się nie możliwe, każdy wskazywał inną drogę, każdy tłumaczył co innego, jeździmy i błądzimy po autostradzie tam i z powrotem a campingu nie ma. Na liczniku już 576 km i po 22:00. Starczy. Bierzemy pierwszy pokój za 35 euro i mamy wszystko gdzieś. Padamy jak kawki.
Dzień 16
Poprzedni dzień dał się nam we znaki, ale prysznic, serbskie piwko i wygodne łóżko postawiły nas na nogi. Rano mamy duże lepsze humory. Dzień zaczynamy od spaceru do sklepu i śniadaniu. Potem szybkie pakowanie i jedziemy dalej. Dzień upływa na przelocie głównie autostradami, robimy tak 451 km. Co jakiś czas przerwy aby się rozprostować i odpocząć. Motocykl chłodzi się wtedy w cieniu. Auta padają od gorąca. Co kawałek na poboczu i parkingach stoją pojazdy z otwartą pokrywą silnika a właściciele gorączkowo biegają w koło. Przy okazji znajduję na ziemi serbskie dinary w papierku. Starczyło na lody na stacji benzynowej. Dojeżdżamy do granicy węgiersko-słowackiej i według Internetu ma być camping. Jest. Robimy więc zakupy w Lidlu i na spokojnie szukamy campa. Po chwili odnajdujemy obiekt, jeszcze z minionej epoki. Jesteśmy jedynymi gośćmi. Właściciel twardo negocjuję stawkę – stajemy na 10 euro za noc. Może być. Wieczorem spacer po okolicy. Kiedy wracamy mamy sąsiadów, parę w camperze ze Szwecji. Użyczamy od nich preparat na komary, bo nam się skończył a strasznie gryzą. Jest piękny, pogody wieczór, uliczne termometry wskazują 36 stopni Celsjusza. Trochę nam smutno, że jutro już koniec. Warto jeszcze dodać, że na trasie spotkaliśmy zabytkowego Cadillaca z butlą LPG 50 L. Wlew ukryty pod tablicą rejestracyjną.
Dzień 17
Ostatnie 350 km. Rano ostatnie pakowanie i powoli ruszamy w trasę. Jedyna atrakcja na dziś to starówka w Bańskiej Bystrzycy. Oglądamy, focimy, odpoczywamy. Potem już prosto do celu aż naszym oczom ukazuje się tablica z napisem PL. Czas na przerwę i obowiązkowe fotki. Niby wszystko jest podobne, pola, łąki, lasy, niebo – wszystko wygląda tak samo i pachnie podobnie, jednak jest jakieś inne, takie bardziej nasze. Da się zrozumieć rozmowy innych osób i nie trzeba przeliczać cen w sklepach. Bez przygód docieramy do domu.
Pokonaliśmy 4 123 km, jak zawsze Honda okazała się niezawodna. Kurczak również.
Można już planować kolejny wyjazd – Litwa, Łotwa i Estonia. Na koniec podziękowania dla Ścigacz.pl za patronat medialny, dla Presto za wsparcie oraz dla AP-Moto za serwis motocykla.
Zobacz pozostałe części:
« Poprzednia część części: 1 2 3
|
Komentarze 1
Poka¿ wszystkie komentarzeSzkoda, ¿e tyle b³êdów. Redakcjo...wypada przed publikacj± skorygowaæ tekst... motocyklista nie musi byæ analfabet±.
Odpowiedz