Czy Rosja naprawdê jest taka straszna?
Od redakcji: Rosja ma złą prasę w Polsce. Kiedykolwiek ktoś w ogóle powie „Rosja”, zaczyna się dość niezręczna atmosfera. Ale... czy królestwo Władimira naprawdę jest takie straszne? Dwóch naszych rodaków i czytelników postanowiło się tam wybrać. Pierwszą część relacji już czytaliście. Czas na drugą. Kiedy myślimy o kurorcie nad wodą, w głowie mamy obraz pięciogwiazdkowego obiektu na lazurowym wybrzeżu, z kuchnią, która sprawia, że Amaro może gotować na stypach. Ale jak to wygląda w Rosji, a konkretnie w miejscowości Listwianka położonej tuż przy spektakularnym jeziorze Bajkał? Chcecie to przeczytać...
Dzień ósmy
Wstaliśmy wyspani i wypoczęci. Zjedliśmy śniadanie, które było wliczone w cenę pokoju, zatankowaliśmy motocykle na pobliskiej stacji i wio w stronę Omska. Przez pierwszą godzinę droga była fatalna czyli dziury, dziury małe, dziury duże i wielkie. Potem już było normalnie. Dotarliśmy do Omska i tradycyjnie wjechaliśmy w centrum miasta i dopiero po czasie zauważyliśmy, że na ulicach nie ma ciężarówek wtedy zorientowaliśmy się że coś jest nie tak. Jeszcze trochę kręciliśmy się szukając drogowskazów po czym poddaliśmy się i ponownie nawigacja poszła w ruch. Z trudem, bo z trudem, ale wyjechaliśmy na drogę M51 w kierunku Nowosybirska. Z Omska pamiętam jak na rondzie tarłem stopkami po asfalcie, bo koleiny były tak głębokie i na jednym skrzyżowaniu pan wiózł na ładzie rury instalacji wodnej chyba do całego domu i oczywiście nie zabezpieczone co skutkowało gubieniem tych rurek przy ruszaniu na zielonym świetle. Droga M51 to bardzo długie proste odcinki bez zakrętów, a na nich naprawdę dużo ciężarówek. Często bywało, że za jednym zamachem wyprzedzaliśmy kilkanaście tirów. Pogoda była w kratkę, to świeciło słońce, to pokropiło trochę nie narzekaliśmy, bo opady nie były jakieś duże, a w oddali za plecami było widać ciężkie szare niebo i cieszyliśmy się, że nie jest nad nami. Tego dnia miałem jedyny niemiły incydent drogowy w całej wyprawie mianowicie, gdy wyprzedzałem ciężarówkę i byłem w połowie jej długości to kierowca jej też zaczął wyprzedzać innego tira spychając mnie na krawędź jezdni. Gdy już obrałem punkt na naczepie, o który chciałem się oprzeć drajwer mnie zauważył i klejąc się do wyprzedzanego auta pozwolił mi, na w miarę swobodny przejazd. Niedługi czas po nerwowym incydencie zatrzymaliśmy się na „stajance” i postanowiliśmy tam przenocować. Pod motelem zauważyliśmy auto osobowe na łódzkich numerach, więc wyczekiwaliśmy ziomala, żeby pogadać na obczyźnie jak Polak z Polakiem. Ziomalem okazał się Mongoł, mieszkający gdzieś pod Poznaniem i który wraz żoną jechał do rodzinnej Mongolii. Przy zrzucaniu bagaży szVagier stwierdził, że stelaż, który pękł jeszcze na Łotwie definitywnie się oberwał i tak powstał punkt pierwszy planu na następny dzień. Zjedliśmy kolację wypiliśmy po piwie nad mapą szacując dzień dojazdu do celu i poszliśmy spać.
Dzień dziewiąty
Ciężko było wstać, bo biomet był niekorzystny. Padał deszcz i było zimno. Zebraliśmy toboły i udaliśmy się do motocykli. Zagadaliśmy wiecznie uśmiechniętego i skubiącego słonecznik ochroniarza o spawacza i spawarkę. Okazało się, że „swarka” jest tylko trzeba poczekać na zmiennika, bo on tylko potrafi spawać. W takim razie udaliśmy się do baru na lurowatą kawę, fuj. Gdy pojawił się milczący zmiennik-fachowiec szVagier szybko wytłumaczył mu co trzeba pospawać, a ten tylko kiwnął głową przyniósł sprzęt i zabrał się do roboty. Fachowość i kompetencje bardzo spadły przy pierwszych iskrach, bo koleś nawet nie oczyścił miejsca spawania i w ogóle „osmarkał” ten stelaż okrutnie, a dumny był jakby kadłub okrętu podwodnego wyspawał. Darek ponownie musiał przeorganizować bagaż tzn. kufer dał na siedzenie, a na stelaż namiot i śpiwór, żeby go zbytnio nie obciążać. Byliśmy 200 km przed Nowosybirskiem. Ruszyliśmy w dalszą drogę bez entuzjazmu, bo padało cały czas i było zimno ok. 10 stopni. Na szczęście czasami przestawało padać, ale niska temperatura i tak dawała mi się we znaki nie tak jak Darkowi, bo on od razu ruszył w przeciwdeszczowym kombinezonie, oczywiście mnie namawiał do przeciwdeszczówki, ale wierzyłem, że opady ustaną i kilkakrotnie odmówiłem. Myliłem się bardzo, potem na mokrą kurtkę nie było sensu zakładać. Gdzieś zatrzymaliśmy się na gorący barszcz i po rozgrzaniu i częściowym osuszeniu założyłem i ja sztormiaka. Komfort podróżowania się zdecydowanie poprawił co skutkowało wyższą prędkością, oczywiście na ile pozwalały warunki atmosferyczne, bo deszcz deszczem, ale czasami tak wiało, że aby jechać prosto trzeba było jechać w złożeniu jak w dobrym winklu. Gdy przejeżdżaliśmy obok MOP-u wyskoczył policjant i zatrzymał szVagra ja pojechałem dalej i zatrzymałem się dopiero jak straciłem ich w lusterkach. Generalnie rosyjska policja nie ma nic do motocyklistów, ci jednak mieli wideo-radar i ponoć musieli go zatrzymać. Doliczyli się trzech wykroczeń, a mimo to interesowała ich tylko nasza podróż. Pogadali chwilę i wypuścili życząc udanej wyprawy. Darek do tej pory żałuje, że nie poprosił o mandat na pamiątkę. Kemerowo, wjeżdżamy do miasta mi jest tak zimno, że ledwo jadę, a w myślach próbuję przypomnieć sobie program TV o skrajnym wychłodzeniu ludzkiego organizmu. Jest znak stacji i strzałka (100m), więc zjeżdżamy, a tu droga to jedno wielkie błoto, natomiast stacja okazuje się budką z szufladką (moje-twoje). Tablica była większa niż ta stacja, ale nic to, ważne, że można zejść z motocykla i chuchnąć w dłonie. Darek jak mnie zobaczył, to się wystraszył. Usta sine, a szczęka tak mi klekotała, że nie byłem w stanie mówić. W ruch ruszył tradycyjny zestaw pobudzający metabolizm tzn. energetyk, snickers i papieros w dowolnej kolejności. Dobrze, że nad dystrybutorami był daszek, bo można było się schować przed deszczem. Gdy już doszedłem do siebie ruszyliśmy przez miasto i oczywiście trafiliśmy na korki popołudniowe, więc wlekliśmy się jak ślimaki na dodatek w wodzie po kostki, wypatrując kierunków na Krasnojarsk. SzVagier tak się zapatrzył w nawigację, że o mało nie wjechał w tył jakiegoś samochodu. Było naprawdę blisko spektakularnej kraksy. Walnął w heble tak, że aż mu się koło przednie odbiło od asfaltu i uniosło do góry. Odpuściliśmy gps-a, bo skoro jedziemy w korku to możemy innych kierowców pytać o drogę i tak kolesie w jakimś pickupie poprowadzili nas przez część miasta, a resztę wytłumaczyli. Na peryferiach Kemerowa zatrzymaliśmy się, żeby się upewnić, że dobrze jedziemy i wtedy naszym oczom ukazał się piękny widok. W pewnym momencie kończyły się chmury, a za nimi był pas błękitnego nieba. Po godzinie wyjechaliśmy spod szarego zachmurzonego nieba, ale mimo słońca temperatura nie wzrosła - było już późno. Zaczęliśmy szukać bazy na noc. Dotarliśmy do jakiejś miejscowości, gdzie wszyscy ludzie byli jacyś dziwni albo pijani albo naćpani. Pod budynkiem z napisem motel pytam kolesia w terenówce czy wie gdzie znajdziemy nocleg, a ten dzwoni do bramy, z której wychodzi jego kolega coś tam sobie gadają po cichu i oznajmiają, że jest nocleg, ale tylko dla jednego z nas. Przez głowę przeleciała mi myśl, że rano może ktoś być bez nerki lub innego narządu wewnętrznego, więc podziękowałem i pojechaliśmy dalej. Jest hotel to wchodzę i pytam o noclegi, a recepcjonistka pyta czy my pierwszy raz i czy rezerwacja była. Oczywiście nie mieliśmy rezerwacji a hotel nie miał parkingu, więc odpuściliśmy. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów pokonaliśmy przez pola i lasy zero „stajanek”. Jest znak, że hotel za 25km, więc przyśpieszamy. Mniej więcej po takim dystansie jest jakiś barak z parkingiem-bagnem zatrzymujemy się, a z baraku wychodzi gromada o Mongolskich rysach i tradycyjnie pytania o wszystko wraz z sesją zdjęciową. Okazuje się, że to nie motel tylko jakaś baza transportowa, a cel jest kilometr dalej. Nie jest źle. Jest sklep, a obok „motel” oraz połowa mieszkańców wsi wśród, których wzbudzamy sensację. Idziemy dogadywać spanie i już na „dzień dobry” oszałamia nas stan recepcji oraz jej wielkość, pytamy o cenę a tu połowa tego co wszędzie czyli jest dobrze pytamy o parking a tu zonk jedyny to ten przed sklepem. Nie zostawimy przecież motocykli z bagażami na żer tubylców tym bardziej, że większość na parkingu to pijana młodzież. Klnąc pojechaliśmy dalej. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów zrobione już po ciemku, aż w końcu docieramy do jakiejś oświetlonej enklawy. Zjeżdżamy jest bar, są auta, jest nadzieja. Iść pytać nie musiałem ponieważ ekipa powitalna sama przyszła niestety trudno było się dogadać, bo wszyscy byli pijani. Ktoś krzyczał, że też ma moto i zza baru przyprowadził zdezelowanego mińska. Uciekliśmy na drugą stronę, a tam cisza i spokój, gospodarz od razu wskazał miejsce postoju motocykli, a następnie przykrył plandeką, żeby nie raziły w oczy. Dostaliśmy pokój z ciepłymi grzejnikami, więc co mokre do suszenia, a my prysznice i kolacja. Po kolacji piwko i mapa. Wreszcie można się położyć w końcu 650 km w deszczu i chłodzie potrafi zmęczyć.
Dzień dziesiąty
Tradycyjnie pobudka, toaleta poranna, mandżur na moto, podziękowania za nocleg i wio w drogę. Kierunek Krasnojarsk niezmiennie drogą M53 prowadzącą do Irkucka. Pogoda zdecydowanie się poprawiła, świeciło słońce i było ciepło, więc można było dosuszyć buty i kurtkę. Minęliśmy rzekę Jenisej, nad którą położony jest Krasnojarsk. Przyznam, że po tej rzece spodziewałem się przynajmniej jakiegoś „ŁAŁ” … Tyle nauki o niej na lekcjach geografii, a tu takie rozczarowanie. Chyba most postawili w najwęższym miejscu. Ogólnie jedyna rzeka jaka zrobiła na nas wrażenie podczas podróży to Wołga natomiast Oka wcale nie jest „jak Wisła szeroka”, no chyba, że jak ten odcinek w Skoczowie. Gdzieś gdzie tankowaliśmy podjechał do nas koleś na hondzie X4, chwilę pogadaliśmy o celu o drodze i takie tam. Bajker ruszył dalej a my jeszcze chwilkę odpoczywaliśmy, papierosek, energetyk. Przed miastem Kańsk zaczęły się roboty drogowe. Skręcamy na obwodnicę, a tam stoi honda X4, a bajker macha do nas. Zatrzymaliśmy się, a on mówi, że czeka na nas i że przeprowadzi nas przez centrum miasta bo obwodnica w remoncie a przy objazdach na bank się pogubimy, bo wszyscy się gubią. I tak Kańsk pokonaliśmy przy pomocy jego moto-mieszkańca. Wskazywał nam hotele w mieście, bo pytaliśmy go o noclegi, ale stwierdziliśmy, że jest zbyt wcześnie żeby szukać miejsca do spania, więc ruszyliśmy dalej. To była dobra decyzja, bo jeszcze nawinęliśmy jakieś 200km i zatrzymaliśmy się w motelu, w którym wykupywało się łóżka na godziny. Zaznaczam, że nie był to burdel. Niestety nie było pokoju dwułóżkowego, więc wzięliśmy pokój czteroosobowy płacąc dodatkowo za dwa wolne łóżka. Fajna ta opcja z łóżkiem na godziny, bo nie płaci się wtedy za dobę, której i tak nikt nie wykorzystuje, wyliczyliśmy ile nam wystarczy czasu na sen i za tyle godzin zapłaciliśmy. Wyszłoby połowę taniej niż zwykle, a że wzięliśmy cztery łóżka wyszło normalnie, ale była pewność, że nie dokwaterują nam np. mongolskiego kierowcy tira. W motelowej restauracji jedliśmy najlepszy barszcz „Ukraiński” na całym wyjeździe, był pyszny i jako jedyny gorący. Po kolacji kupiliśmy po piwku i na ławce przed motelem odpoczywaliśmy, ciesząc się, że zostało nam do celu siedemset parę kilometrów. Poszliśmy spać, bo czas opłacony leciał.
Dzień jedenasty
Czas najwyższy był, aby wstać, bo została nam godzina do opuszczenia pokoju. Po wszystkich porannych czynnościach wynieśliśmy bagaże na parking, rzuciliśmy na ławkę i poszliśmy po kawę do baru. Po zapakowaniu ruszyliśmy na Irkuck, do którego było około 650km. Tego dnia pogoda była w kratkę najpierw ciepło i słonecznie, później coraz częściej padał deszcz raz lżej, a raz zdecydowanie mocniej. Irkuck coraz bliżej, a banany na gębach pod kaskami coraz większe. Wreszcie jest, ostatnie kilometry dłużyły się bardzo, mijamy betonowy napis IRKUCK ze zbyt dużą prędkością, a ze względu na słabą pogodę nie wracamy. Pstrykanie fotek zostawiamy na drogę powrotną. Duże miasto równa się duże korki i ogólny chaos na drodze. Pytamy, jeździmy, błądzimy; znowu pytamy i tak w kółko do tego mżawka, deszcz i głębokie kałuże. W końcu trafia się człowiek, który wie i jest w stanie nam wytłumaczyć do tego jeszcze rysuje plan na kartce, co w połączeniu z nawigacją wyprowadza nas z miasta w kierunku Listwianki. Po drodze podziwiamy charakterystyczną architekturę Irkucka i szukamy bankomatu, bo z obliczeń wychodzi nam, że nad jeziorem będziemy późno, a żywej gotówki nam brakowało w kieszeniach. Kręciliśmy się po Irkucku ze dwie godziny albo lepiej, a gdy go opuszczaliśmy było już ciemno i padał deszcz. Do celu zostało nam jakieś sześćdziesiąt kilometrów. Droga prowadziła przez las, a padało coraz bardziej było ciemno i zimno. Jest Listwianka. Jesteśmy u celu, bliskości jeziora nawet nie zauważyliśmy, bo go w ciemnościach po prostu nie było widać. Szukając noclegu zatrzymywaliśmy się co chwila przy jakiś hotelach i pensjonatach, ale ceny jakie proponowano nam za dobę zdecydowanie nakazywały szukać dalej. SzVagier był tak zmęczony i przemarznięty, że nawet nie schodził z motocykla tylko ja biegałem i pytałem. Po którymś razie Darek nakazał mi szukać najbrzydszego pensjonatu twierdząc, że tam będzie taniej i pewnie będą miejsca. Ciemno było, więc nie mogłem oceniać uroków budynków, a zatrzymywałem się tam gdzie było światło. W końcu udało się znaleźć pensjonat z tanim pokojem i wcale jak się potem okazało nie był najbrzydszy. Młodziutka szefowa wskazała miejsce parkingowe dla motocykli, a nas zaprowadziła do pokoju objaśniając zasady pobytu itp. Po rozpakowaniu bagaży okazało się, że większość rzeczy jest mokra więc poprosiliśmy o umieszczenie ich w suszarni a my po odświeżeniu zeszliśmy na dół do baru coby się rozgrzać. Nie pamiętam czym się rozgrzewaliśmy, ale byliśmy tak zmęczeni, że szybko wróciliśmy do pokoju i położyliśmy się spać. Przed nami było kilka dni zasłużonego odpoczynku.
Bajkał, Listwianka, odpoczynek, czyli dzień 12,13,14
Pierwsza rzecz jaką zrobiliśmy po przebudzeniu to oczywiście przywitanie z Bajkałem. Brzeg jeziora był 15 metrów od pensjonatu, po drugiej stronie jezdni. Staliśmy wpatrzeni w jezioro dumni i szczęśliwi, że udało się dotrzeć do celu, w który niektórzy wątpili. Podziwialiśmy jeziorko, które mieniło się bardzo w pełnym słońcu, a na drugim brzegu było widać góry, na których leżał śnieg. Jednoczesne zestawienie w jednym spojrzeniu ciepła, słońca, krystalicznie czystej wody i ośnieżonych gór, było nagrodą za trud włożony w całą drogę dojazdową, człowiek naprawdę wiedział, że odpoczywa. Przez cały pobyt w Listwiance pogoda była super, no jednego wieczora padało, ale to i tak już po zmroku, więc mieliśmy to gdzieś. Mieliśmy odpoczywać od motocykli i nie jeździć ,ale oczywiście nie udało się. Już pierwszego dnia późnym popołudniem stwierdziliśmy, że trzeba gdzieś jechać umyć „kozy”, bo wyglądały tragicznie. Zwiedzając okolicę trafiliśmy na myjnię i odświeżyliśmy motki, żeby lansować się po kurorcie na błyszczących maszynach. W myjni trafił się też spawacz, więc szVagier zlecił pospawanie stelaża i wstawienie wsporników, tak żeby się już nie łamał w drodze powrotnej. Obok myjni, w przyczepie mieszkało dwóch geologów (tak mówili o sobie) i jak Darka moto było na warsztacie konwersowaliśmy z nimi o życiu w Rosji. My pytaliśmy jak się im żyje, oni pytali jak my żyjemy, jakie stopy procentowe w bankach i ogólnie co nam i im się podoba a co nie. Dowiedzieliśmy się, że powstanie druga nitka drogi z Irkucka do Listwianki, bo na tej jednej jest zbyt dużo wypadków śmiertelnych i korki jak na naszej zakopiance. Tak więc za kilka lat ma być dwupasmówka do jeziora. Nauczyli nas też gdzie i jakie omule wybierać, żeby były smaczne, a na koniec wręczyli nam konserwę z wołowiną, żebyśmy spróbowali Ich przydziałowego jedzenia. Oczywiście odwiedziliśmy kilkakrotnie miejscowe targowisko w celu zakupienia pamiątek jak i prezentów dla bliskich, a także, aby w części „rybnej” kupić wędzonego omula, bo w końcu omul bajkalski był jednym z naszych celów. Już tak mamy, że lubimy sobie pojechać „na rybkę” czasami nad Bałtyk, czasem nad Bajkał. Omula spożywaliśmy w dwóch wersjach, wędzonego na ciepło i na zimno, oczywiście za stół służył nam kamień na plaży. Powiem tak, warto było tyle kilosów jechać, żeby spróbować tej ryby. Dodatkowo odkryliśmy tam (bo w końcu mieliśmy czas) pyszny chleb taki okrągły i cienki. Nie pamiętam jak on się tam nazywał potocznie, ale wyglądał jak lepioszka. Darek śmiał się ze mnie, bo raz zamówiłem kilka tych chlebów w sklepie obok pensjonatu. Miały być w południe (ale to przecież Rosja) chodziłem tam co 20 minut marudząc sprzedawcy, aż w końcu dostałem je około 17-tej.
Jednego dnia przyszła do nas właścicielka przybytku prosząc o pomoc, bo nie mogła się dogadać z turystami mówiącymi po angielsku, więc aby spłacić dług wdzięczności za suszarnię postanowiliśmy jej pomóc w rozwiązaniu problemu. Okazało się, że to nie Anglicy tylko Niemcy, co ułatwiło sprawę, bo my płocho gawrim anglijskim językiem, za to szVagier całkiem dobrze „szprecha” i bawiliśmy się w głuchy telefon. Musiało to komicznie wyglądać, bo Niemcy żalili się Darkowi po niemiecku, on mi mówił po polsku, a ja przekazywałem żale właścicielce po rosyjsku, a za chwilę odwrotnie. Problem polegał na tym, że zamówili przez Internet pokój dwuosobowy z dwoma łóżkami, a dostali z jednym łóżkiem, a nie byli parą. Generalnie kobieta miała problem, bo Helmutowi raczej nie przeszkadzało spanie w jednym wyrku z kobitką. Najważniejsze, że problem rozwiązaliśmy i wszyscy byli zadowoleni. Tacy to już z nas dobrzy ludzie. Konsekwencją całej tej sytuacji było to, że wieczorem na tarasie wywiązała się mała imprezka międzynarodowa. Do stolika zaprosiliśmy jeszcze Rosjanina Pawła i już było jak w dowcipie o Polaku, Rusku i Niemcu. Tradycyjnie Niemcy pili piwo, my drinki, a Paweł jakiś likier własnej produkcji. Okazało się, że Helmut lubi czystą wódkę więc daliśmy mu spróbować naszej „Bajkał Vodka”. Oczywiście chciał się zrewanżować, więc poszedł do baru po następną kolejkę, potem rozpiliśmy prezent dla Siergieja, a na koniec likier Pawła. W taki oto sposób zawiązywaliśmy międzynarodową przyjaźń ponad granicami. Rano kucharz z restauracji śmiał się i opowiadał, że idąc do pracy znalazł Helmuta na chodniku przed hotelem i dziwił się, że dwie godziny kłócił się o pokój, a w końcu z niego nie skorzystał. Kucharz to młody Mongoł, który przyjechał do Rosji za pracą, bo na stepie zbytnio mu się nudziło. Często spotykaliśmy się na papierosie i rozmawialiśmy. Raz zaproponował, żeby zamówić Pozy, takie coś a’la pierogi tylko w formie sakiewki z ciasta, bo specjalnie dla nas zrobił je większe niż zwykle i według przepisu swojej mamy. Przed spożyciem przeszliśmy krótkie szkolenie w jaki sposób tradycja nakazuje jeść te pozy, a następnie je zjedliśmy. Naprawdę były pyszne. Z atrakcji zaliczyliśmy jeszcze między innymi Bajkalskie muzeum etnograficzne, przystań, promenadę i oczywiście kąpiel w jeziorze przy temperaturze wody 7 stopni Celsjusza. Chcieliśmy oczywiście pojechać na wyspę Olchon, ale na motocyklach nie mieliśmy zbytnio ochoty tym bardziej, że biker z Kańska odradzał mówiąc, że nasze „kozy” tam się nie sprawdzą. Poszliśmy, więc do biura, które organizowało taką wycieczkę, ale po przyswojeniu informacji odpuściliśmy. Cena była zbyt wysoka, a na dodatek trwało to chyba od 5-ej rano do północy. Czasami my byliśmy atrakcją Listwianki, bo na przykład skakaliśmy na chodniku machając rękoma do słupa gdzie była kamera internetowa, o której pewnie mało kto wiedział. W taki sposób o umówionej godzinie rodziny i znajomi mogli na nas popatrzeć. Było miło, ale się skończyło. W sumie w Listwiance byliśmy pełne trzy dni, a wyjazd ustaliliśmy na 15-ty dzień podróży. Kończył się drugi etap wyprawy, teraz już pozostało w zdrowiu i całości powrócić do domu.
Droga powrotna
Wypoczynek i regeneracja zakończone, więc żegnamy Listwiankę i ruszamy w drogę powrotną. Wracamy tą samą trasą, bo zbytniego wyboru nie mamy, chociaż mieliśmy odbić na rejon Ałtajski i góry Ałtaj, bo Rosjanie bardzo polecali mówiąc, że to najpiękniejszy zakątek Rosji. Niestety trzeba by było poświęcić minimum dwa dni na zwiedzanie i objazdówkę. Budżet się powoli kurczył, a przed nami było kilkanaście dni jazdy. Z drugiej strony znaliśmy już drogę i wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać, prócz oczywiście czynnika ludzkiego-rosyjskiego na przykład przejechaliśmy przez miejsce wypadku drogowego z prędkością około 140 km/h, bo od naszej strony w ogóle nie był zabezpieczony i oznakowany, a zorientowaliśmy się dopiero jak mijaliśmy auto leżące do góry kołami i radiowóz na kogutach. Wiemy też jak Rosjanie radzą sobie bez nawigacji. Po prostu znaczą drogę przebytą tak, żeby dało się wracać po śladach. Koło Nowosybirska przez jakieś 50 kilometrów co paręset metrów leżała deska a ciężarówkę co je wiozła minęliśmy na obwodnicy miasta. W Nowosybirsku spotkaliśmy Irlandczyka, z którym mijaliśmy się po drodze parę razy miał problem bo mu nawigacja padła, a nie miał żadnej papierowej mapy i nie znał cyrylicy. My za to mieliśmy dwa atlasy drogowe i nie planowaliśmy rozdzielenia, więc jeden mu sprezentowaliśmy opisując drogę i miasta w zrozumiały dla niego sposób. Ów Irlandczyk podróżował sam, bo jego kompan podróży zginął w wypadku w Mongolii. Ciało kolegi wysłał samolotem do Irlandii, a sam kontynuował podróż, która miała się zakończyć w Moskwie. Proponowaliśmy mu aby jechał z nami w grupie, ale odmówił. Powiedział, że nie chce nas opóźniać i w ogóle. Nie wiem jak dotarł do Moskwy, ale więcej go już nie widzieliśmy. Za to często spotykaliśmy Japończyka, którego mijaliśmy jak odpoczywał, a potem on mijał nas jak odpoczywaliśmy. Jednego dnia, gdy staliśmy na poboczu i czekaliśmy, aż szVagra moto ostygnie, bo się grzało Japończyk zatrzymał się zapytać czy może pomóc. Znaczy tak myślimy, bo nie znał żadnego języka prócz japońskiego. Na migi pokazaliśmy w czym problem, ale nie był w stanie nam pomóc, no bo przecież nie będzie dmuchał na chłodnicę. Był to facet gdzieś koło 60tki i samotnie jechał z Japonii na Nordkapp. Strzeliliśmy sobie fotki i już więcej się nie widzieliśmy. Problem z grzaniem się silnika Darek rozwiązał na drugi dzień rano, okazało się że jeden z przewodów gumowych jest ściśnięty przez co przepływ płynu był utrudniony. Przy eliminowaniu usterki zagadał do nas kierowca polskiej ciężarówki, który od dwudziestu lat jeździ co miesiąc TIRem do Mongolii. Opowiadał o spotkanych Polakach przez te wszystkie lata a byli praktycznie wszyscy piechurzy, rowerzyści, motocykliści i samochodziarze różnej maści. Droga powrotna szła nam zdecydowanie łatwiej, a na dodatek czas grał na naszą korzyść, bo w tą stronę godzin przybywało. Któregoś ranka wstaliśmy o siódmej rano poszliśmy na kawę, a tu okazało się, że w okolicy jest dwugodzinna zmiana czasu i że jest dopiero piąta rano. Pijąc kawę przenieśliśmy się w czasie o 2h. Nie obyło się również bez problemów technicznych, czasami dziury w drodze były tak głębokie, że zawadzałem kolektorem o asfalt oczywiście kilka dziur to spoko, ale kilkadziesiąt poskutkowało pęknięciem kolektora przez co „koza” stała się lekko głośniejsza. Dorwaliśmy spawacza którego praktycznie zmusiliśmy do spawania bo nie chciał zbytnio brać się za robotę. Jak pospawał jedno okazało się, że jeszcze jest urwany przy wyjściu z cylindra, ale tu już kategorycznie odmówił współpracy leń jeden. Tego dnia przejechaliśmy tylko 300km, a jazdę zakończyliśmy u drugiego spawacza, który znał się na rzeczy, zrobił swoje i jeszcze poprawił po leniu. Po drodze wpadliśmy po swoje rzeczy do Siergieja. Akurat w tym czasie przebywał w Moskwie, ale garaż czekał na nas otwarty. Niechętnie dopakowaliśmy bagaż.
W podzięce zostawiliśmy Limitowaną wersję Bajkal Vodka do kolekcji w domku grillowym. W Ufie znowu była myśl o zmianie trasy, żeby pojechać przez Samarę do Moskwy, jednak myśl została odrzucona z powodu szaszłyków w Suczkowie. Tak bardzo chcieliśmy je jeszcze raz zjeść. Pogoda w drodze powrotnej też chyba była lepsza mniej padało i ogólnie było cieplej. Deszcz zlał nas przed Moskwą tak, że musieliśmy się wcześniej zatrzymać i przeczekać, a rano jak tylko ruszyliśmy znowu zaczęło lać. Wody na drodze było tak dużo, że ta wyrzucana spod przedniego koła zrywała nogi z setów. W sumie to można było trochę zwolnić, ale po co. Deszcz odpuścił dopiero na rogatkach Moskwy, ale za to pojawił się mega korek. Darek wymijał auta poboczem, a ja pasem oddzielającym kierunki jazdy. Czasami było tak wąsko, że tarłem sakwami po barierce energochłonnej. Jako że poruszaliśmy się różnymi prędkościami w korku pogubiliśmy się. Ja myślałem, że szVagier mi uciekł i go goniłem. On natomiast zatrzymał się, przez co odległość między nami zrobiła się spora. Po wymianie smsów odnaleźliśmy się i pojechaliśmy do centrum zwiedzać Kreml. Na jednych ze świateł jakiś kierowca coś krzyczał do nas a my nie mogliśmy go zrozumieć po chwili okazało się, że on krzyczy do nas po polsku, więc poprosiliśmy go, żeby nas podprowadził pod Kreml. Tak też uczynił, jeszcze pogadaliśmy chwilę, a potem uciekł, bo staliśmy w strefie zakazu parkowania i policja krzywo się patrzyła. Zwiedziliśmy Kreml, Plac Czerwony i okolice. Za Moskwą ruch tradycyjnie malał z każdym kilometrem czasami przez godzinę nikogo nie wyprzedzaliśmy, a i noclegowni było zdecydowanie mniej. Pamiętam ostatni nocleg w pokoju bez zamka był tylko prowizoryczny skobel, a od strony pokoju haczyk jak w wygódce. Łóżka były pozbijane z desek, a na nich materace-sienniki o grubości 2 cm. Cena 400 rubli za dwie osoby z czegoś się brała skoro średnia to było 1000-1200 rubli. Po rosyjskiej stronie jeszcze wymieniliśmy szVagrowi napęd, bo zaczynał rolki gubić i bał się jechać z większą prędkością. Znaleźliśmy zakład mechaniczny, ale nikt nie potrafił tego zrobić, więc poprosiliśmy o narzędzia i kawałek podłogi, uwinęliśmy się w dwie godziny. Potem już tylko nudna Łotwa, Litwa i bociany na drogach. Na ostatni nocleg dotarliśmy do Suwałk. Ostatniego dnia omijaliśmy Warszawę przez Mińsk Mazowiecki, Grójec do Rawy Mazowieckiej a potem „Gierkówka” do Częstochowy. W Częstochowie wiadomość od Polakko, że chętnie wyjedzie nam naprzeciw i żeby mu dać znać. Spotkaliśmy się w Dobrodzieniu i oczywiście gadka-szmatka, pytania, odpowiedzi itp. We trzech dojechaliśmy do Opola i na parkingu znowu gadulec, aż się zrobiło ciemno. Żeby nie było zbyt pięknie ostatni kilometr jechałem w ulewie. 24 czerwca szczęśliwie dotarliśmy do domów.
|
Komentarze 4
Poka¿ wszystkie komentarzeW£A¦NIE STUDIUJÊ TRASÊ 7813 KM DO CHITY CHCIA£BYM DOJECHAÆ....DAJÊ SOBIE NA TO 15 ....20 DNI W JEDN¡ STRONÊ MY¦LICIE ¯E WARIAT...62 LATA...TERENÓWK¡ OCZYWI¦CIE ...NA TRZY MIESI¡CE TE¯ MNIE ...
OdpowiedzMaj± ch³opaki fantazjê :)
OdpowiedzSuper sprawa taka podró¿! sam bym siê chêtnie wybra³... czy to by³ czerwiec zesz³ego roku, ju¿ po zadymie z Ukrain±?
OdpowiedzTak to by³ czerwiec 2014 t³ukli siê w Mariopolu i okolicach Doniecka. Dlatego odpu¶cili¶my sobie przejazd przez Ukrainê.
OdpowiedzAle siê nie wybierzesz, nigdy, bo nie masz jaj.
OdpowiedzNa takich motorach?
Odpowiedz