Wyprawa do Maroka okiem i obiektywem motocyklisty
Aby lato trwało choć o chwilę dłużej wpadliśmy na pomysł przejażdżki w cieplejsze miejsce o tej porze roku. Padło na bramę do Afryki czyli Królestwo Maroka.
Przy ogromnej pomocy dobrze zorganizowanej firmy ADVPoland z Zabrza, grupa wytrwałych motocyklistów zmierza w kierunku czarnego lądu. Aby lato trwało choć o chwilę dłużej wpadliśmy na pomysł przejażdżki w cieplejsze miejsce o tej porze roku. Padło na bramę do Afryki czyli Królestwo Maroka. Prawdziwa przygoda zaczyna się przy zjechaniu z promu i trafieniu na marokańską granicę. Organizacja pracy urzędników i strażników jest dużo lepsza niż na wschód od Polski. Na minięcie szlabanu nie czeka się kilkudziesięciu tylko kilka godzin. Port w Ceucie jest ogromny, mnóstwo doków i tysiące kontenerów. Każdy z nich w odpowiednim momencie trafi w swoje miejsce na odpowiedni pokład przy pomocy dziesiątek suwnic.
Granica Królestwa Maroka
Po minięciu labiryntu wyjazdowych dróg trafiasz drogi podróżniku na kilkaset aut, które z kilkunastu pasów i promów wbijają się w trzy czynne pasy do odpraw. Wszelkie rozmowy i próby porozumienia się zagłuszają dziesiątki jednoczesnych klaksonów. Trąbi kto chce. Nie ma żadnego porządku, a ponieważ większość aut jest z rejestracjami marokańskimi więc przepychanie trwa na całego. Przy odprawie można się wspomóc pomagierami. Nasi organizatorzy znają miejscowe realia z poprzednich bytności i wspólne załatwianie papierologii idzie sprawnie. Urzędnik, który wstukuje jednym palcem moje i motocykla dane i wypisuje przy tym kilka deklaracji sprawia wrażenie boga od którego zależy byt. W międzyczasie wielu miejscowych "szych" wciska się poza kolejką dzięki znajomościom.
Po kilku godzinach w niesamowitym zgiełku, wrzawie i bałaganie mijamy kolejnych wartowników sprawdzających już chyba dziesiąty raz nasze paszporty. Wjeżdżamy do Maroko. Mając w pamięci europejskie widoki, od razu rzuca się w oczy zupełnie inna ludność. Inaczej ubranych, inaczej się zachowujących. Kobiety ubrane i zakryte od stóp do głów. Mężczyźni również, ale z odsłoniętymi twarzami. Flota aut jest kilkadziesiąt lat starsza. Dominują Mercedesy W123 "beczki" i stare “Renówki”.
Pierwsze chwile w Afryce
Do zaplanowanego miejsca noclegu w Fes mam 350 km. Krajobraz często się zmienia. Mijamy bogate oliwne gaje, pagórkowate tereny porośnięte bujną roślinnością i sosnami. Im dalej na południe tym mniej zieleni, więcej śmieci i glinianych wiosek. Miejscowa ludność handluje przy drodze. Sprzedają granaty, melony i pomidory. Inni sprzedają warzywa, dominuje cebula. Celowo omijamy autostradę i jadąc krajową drogą przejeżdżamy dziesiątki wiosek i miasteczek. Nawierzchnia dróg taka sobie, ruch bardzo duży. W szczególności transport towarowy bardzo utrudnia płynną i sprawną podróż. Prawie wszystkie busy to trzydziestoletnie lub starsze Mercedesy 207. Nie widziałem żadnego ze sprawnym amortyzatorami. Załadowane do granic możliwości, dodatkowo z dużym ładunkiem na dachu jadą po nierównej drodze od prawej do lewej strony. Należy się dobrze przymierzyć aby takiego wyprzedzić. Z każdą godziną temperatura powietrza powoli rośnie dobijając do 33 stopni. W słońcu czuć ciepło, ale przy ciągłym wietrze nie są to już letnie upały. Z tankowaniem nie ma problemu, paliwo do motocykla kosztuje ciut ponad 1€. Im bardziej oddalamy się od cieśniny gibraltarskiej tym zauważa się mniej wody i coraz to bardziej skromniejsze gliniane wioski. Co kilkanaście kilometrów napotykamy studnię obleganą przez miejscowych. Głównym środkiem transportu jest osiołek. Obładowują go dziesiątkami butelek z wodą powiązanych sznurkami. Niektórzy posiadają nawet dwukołowe wózki i beczki. I tu bardzo zgrabnie wyglądają dziewczyny przyjmujące pozycję amazonki na osiołku.
Jeśli się zatrzymasz opodal miejscowych, zaraz masz towarzyszy ciekawych twoich przygód. Czasami dochodzi nawet do kłótni między nimi, który ma być twoim przewodnikiem. Jeśli chcesz pomocy, na pewno możesz na nich liczyć, ale bądź czujny. Jeśli dajesz sobie radę sam, nie wdawaj się w dyskusje bo stracisz sporo czasu.
Po zameldowaniu się w hoteliku czas na spacer po medinie. Pierwsze wrażenie, pilnuj się mój drogi aby nie zabłądzić w labiryncie wąskich przejść i uliczek. Wszędzie duży rejwach, sklepik obok sklepiku. Nie ma tradycyjnych wystaw w naszym rozumieniu. Każdy ze sklepów ma wejście na całej swojej szerokości, jak do garażu. W ten sam sposób odbywa się strzyżenie, naprawa telewizorów i pranie odzieży. Poszczególni kupcy zaczepiają, pytają skąd jesteś i proszą abyś przynajmniej popatrzył na jego asortyment.
Śpimy w prawdziwie arabskim pałacu sprzed kilkuset lat. Właścicielka twierdzi, że 600-letnim. Większość ścian i podług misternie wyłożona jest różnej wielkości i koloru mozaiką porcelanową. Hotel znajduje się w centrum mediny i dojście do niego jest tak wąskie, że torbą obcieram raz z prawej raz lewej o ściany. Z tego powodu motocykle parkujemy na parkingu gdzie w nocy będą pilnowane przez trzech bodyguardów. Zobaczymy jak się z tego zadania wywiążą....
Kierunek Sahara
Jadąc z północy Maroko w kierunku Sahary mamy okazję oglądać zmieniający się klimat, roślinność i wioski. Temperatura wzrasta i jest coraz mniej zieleni. W górach Riff, mocno porośniętych sosnowym lasem biegają stada małp. Później, przy wspólnej arabskiej kolacji, Berberowie z dumą oświadczyli, że to zagłębie uprawy marihuany. Na drodze ruch ogromny, wszyscy handlują czym się da. I chińszczyzną i swoimi plonami.
Można kupić granaty, melony i różne warzywa. Kosztujemy kawę i herbatę z dużą porcją mięty, kilka razy. Im mniejsze miasteczko tym ciekawiej. Większa egzotyka. W barach tylko i wyłącznie mężczyźni. Za każdym razem przygotowanie kawy wygląda podobnie. Na koniec zaparzenia, po wsypaniu kilku kostek cukru barman oblizuje łyżeczkę i wyręcza w mieszaniu kawy. Którymś razem oddając niedopitą szklaneczkę barman wysiorbał kawę do ostatniej kropli. Mijając kolejne gliniane miasteczko część grupy zatrzymuje się przy gospodzie gdzie była największa frekwencja gości. Zanim dojdzie się do baru, kilkanaście razy odpowiadamy na pozdrowienia skierowane w naszą stronę. Zamówiliśmy treściwą berberyjską herbatę i zajęliśmy sobie stolik. Lokalesi siedzący obok, natychmiast częstują nas kawałkami mięsa i pajdą chleba. Szczery i serdeczny ukłon w stronę podróżnika, myślę sobie. Nie ma w tym nic dziwnego poza tym, że, ponieważ zasadniczo lokalni mieszkańcy nie używają sztućców, to poczęstunek podali nam wprost z patelni swoimi palcami. Większość z nas zachwyciła się smakiem świetnie przyprawionej koziny. Na ten widok sąsiad od razu zareagował podając swoją na wpół upitą szklankę wody. I tak w ten sposób wiedzieliśmy co zamówić. Wszystkie kontakty odbywają się w serdeczny i przyjacielski sposób. Odnosimy wrażenie, że turyści są dla Berberów taką samą ciekawostką jak oni dla nas.
Sahara coraz bardziej daje o sobie znak, wieczorem chłodno w dzień upalnie, aczkolwiek te 35 stopni jest całkiem znośne, ponieważ zawsze trochę wieje. Nie wiadomo po co siedzący mężczyźni w kucki przy drodze zawsze szukają choć odrobiny cienia. Choćby na przykład cień, który rzuca znak drogowy. Jaka to musi być ciężka praca tych facetów przesuwających się przez większość dnia za cieniem. W okolicach domostw zawsze biegają chmary dzieciaków i krzątają się kobiety, a to niosące zakupy, a to sprzątające obejście. Inne niewiasty robią przepierki wykorzystując okoliczne strumienie i kamienie. Zaczynają się góry Atlas. Dominuje ciemny ceglany kolor skał, zupełnie nagich, bez grama zieleni. Wspinamy się dzielnie na naszych GS-ach na przełęcze grubo ponad 2 tyś. m n.p.m. Dużo chłodniej, za to mniej kóz i owiec. Na kolejny nocleg docieramy do wioski Merzouga.
To bardzo na południe wysunięty kawałek Maroko. Mają tu swój kres asfaltowe drogi. Zaczyna się coraz bardziej piaszczysta pustynia. Część motocyklistów spragnionych offroadu, zanim dojadą do hotelu, zahacza o szuter. Na przestrzeni kilkudziesięciu ostatnich kilometrów pustynia jest coraz mniej kamienista, równa jak stół, pozwala poczuć frajdę. Opony zostawiają centymetrowej głębokości ślad i kurz. Jazda wymaga sporej czujności, ale można tak jechać aż po horyzont. Po kilkunastu kilometrach zabawy zorientowaliśmy się, że nie łatwo będzie nam wrócić na asfalt. Nie mamy żadnego punktu odniesienia. Wszędzie w koło taki sam widok. Pozostaje słońce i kompas. Wszystko się dobrze kończy, a na koniec dnia oglądamy zachodzące słońce za wydmami.
Wizyta u Berberów
Motocykle, przygotowane i na bieżąco serwisowane przez ADVPoland, sprawują się bez zarzutu, z tankowaniem nie ma problemu. Im mniejsza stacja tym mniej chętnie lub wcale nie przyjmują kart kredytowych. Za to zawsze jest ktoś z obsługi i chętnie nalewa paliwo. Dzisiaj postanowiłem sobie, że odwiedzę dom berberski. Nie taki w mieście, tylko taki na pustyni. Berberowie śpią w namiotach, wypasają kozy, owce i wielbłądy. Docieram w okolicę jednego, drugiego i następnego takiego domu. Powoli i kontrolnie przejeżdżam przyjacielsko machając do nich. Dzieciaki wybiegają... Nagle, któryś z Arabów z niebieskim turbanie i w kolorowym ubraniu wychodzi do mnie i daje znak do zatrzymania.
Następuje chwila wymian powitań, dzieciaki mnie obstępują, a Berber prosi abym wszedł do niego w gościnę. W namiocie, który nie jest okrągły jak jurty w Mongolii, a prostokątny, po środku stoi wielki piec i jest miejsce na gotowanie, po bokach stoją łóżka. Gospodarz częstuję mnie miętową herbatą, która za każdym ma domieszkę innych ziół. Gospodarz próbuje opowiadać mi o swojej rodzinie i wypytuje o mnie. Ciężko się porozumieć, ale domyśliłem się, że synowie są poza domem i zajmują się wypasem. Żona i córki dbają o porządek i jedzenie. On w sezonie turystycznym zajmuje się handlem. Tańczymy i wspólnie gramy na bębenkach.
Na pamiątkę pobytu wymieniam kilkanaście euro na specjalny czajniczek do parzenia herbaty, kindżał i korale. Wszystko ręcznie zrobione w sąsiednim namiocie. Jakże różne ma oblicza ta Sahara. Raz złocisto żółta, raz czerwona i kamienista, kiedy indziej wygłaskana przez wiatry, sroga i niebezpieczna. Są odcinki kilkudziesięciu kilometrów zupełnego pustkowia, droga sięga po horyzont, a po lewej i prawej widać fatamorganę. Ale żeby tak uroczo nie było, przejeżdżając miasteczka i wioski trzeba znieść wszechobecny pył i kurz. Ogromny ruch i gwar. Wszelkie zasady ruchu drogowego są interpretowane indywidualnie. Piesi chodzą po ulicach, przechodzą tam gdzie potrzebują. Omijam mnóstwo rowerzystów i osiołków z wózkami. Sklepy nie posiadają witryn i drzwi. Jak funkcjonują to otwarte są na całą swoją szerokość. Naprawy pojazdów odbywają się w miejscu gdzie my oczekujemy chodnika lub bezpośrednio na ulicy. Dzisiaj wynalazłem nowy dla mnie sposób picia po drodze. Podjeżdżam blisko sklepu lub kafejki. Stoi tam zawsze kilku kolegów sprzedającego. Aby nie schodzić z motocykla, nie szukać odpowiedniego miejsca na jego postawienie, proszę najbliższą osobę o butelkę wody. Zawsze służy pomocą kilka osób, wszyscy są zainteresowani i chcą pomóc. Następnie ja płacę, serdecznie i nad wyraz im dziękuję, a oni proszą Allaha o spokojną dla mnie podróż.
Dades - magiczny wąwóz
Na nocleg ląduję w wąwozie Dades w Atlasie. Kanion wydrążony przez górski potok ma w kilku miejscach atrakcyjne i wąskie przełomy z pionowymi ścianami sięgającymi kilkuset metrów. Rdzawo-ceglany kolor gór fantastycznie kontrastuje z lazurem nieba. Motocykl żwawo pokonuje dziesiątki zakrętów i wspina się na przełęcz ponad 2500 metrów n.p.m. Na górze naprawdę zachwycam się panoramą gór Atlasu i okazałej wielkości kanionem. Jutro powinienem dotrzeć do Marrakeszu. Robimy pamiątkowe fotki i odkręcamy manetki kto pierwszy na dole.
Jest 16 października, w Maroko jest fet, święto barana. Legenda głosi, że Bóg zgodził się w ostatniej chwili aby Abraham w ofierze zamiast syna złożył barana. Z samego rana w wioskach widać wszystkich mężczyzn ubranych na biało. Całe wioski pędzą do meczetów. Od południa mijane miasteczka na drodze do Marrakeszu są zupełnie wymarłe. Czasami tylko widuje się rozbrykaną dzieciarnię. Bolączką dla nas są zamknięte stacje benzynowe i bary. Niestety, przy tej okazji widać naprawdę duży i niemożliwy do wyobrażenia bałagan. Śmietnik jest wszędzie, makabryczny widok. Przy normalnym dniu na ulicach jest tak dużo ludzi, że skutecznie zasłaniają ten rozgardiasz. Gospodarka śmieciami leży w gruzach, śmiemy twierdzić, że nie istnieje. Ale pustynia jest duża i przyjmie wszystko. Wjazd do Marrakeszu stawia nas na nogi po 50-cio kilometrowym, krętym i szybkim zjeździe z przełęczy Tiszka w Atlasie Wysokim.
Jest taki zamęt, że jazda wymaga wyjątkowego skupienia. Polega ona na lawirowaniu, trąbieniu i wymuszaniu pierwszeństwa. Każdy gna, aby do przodu. I starutkie Peugeoty, i wózki z osiołkami, i dorożki i chmary ludzi, do tego niekończące się peletony skuterów. Prawie cały tabor maszynowy liczy sobie minimum 30-40 lat. Nasz hotel umiejscowiony jest w centrum mediny. Piotr i Paweł, nasi szefowie, świetnie się uzupełniają. A mają z co niektórymi pełne ręce roboty.
Marrakesz z krainy czarów
W starym centrum Marrakeszu uliczki są szerokości dwóch zaprzęgów, do tego bramy, podcienia i zakręty. Wszystko w koło zniszczone i brudne. Realnie, nazwy ulic nie mają nic wspólnego z żadną mapą. Wieczór upływa na szwędaniu się po medinie i suku, ogromnym bazarze. Największym placu w mieście: Jelmma El Fna. To gwóźdź programu każdego turysty. Poczujesz tu smak i zapach arabskiej kultury i kuchni. Wczesnym popołudniem zaczynają funkcjonować przewoźne kuchnie. Każdy z nas funduje sobie różne mięsa, ja poprawiłem niesłychanie słodkim ciastkiem (innych nie ma) i miętową herbatą. Przy innych kuchniach można się delektować kurczakami, wołowiną, różnymi sałatkami lub tylko samym ichniejszym chlebem. Ciekawostką był punkt gdzie były same jajka ugotowane na twardo. Wodzirej z pomagierem stali za stołem na podwyższeniu i zbierali zamówienia. Wic polegał na tym, że każdy mógł przystąpić do konkursu. Jak było co najmniej trzech chętnych, na komendę zaczynali jeść jajka. Ten, który w ciągu dwóch minut obrał i zjadł najwięcej wygrywał. Aby wygranym był sprzedający, każdy z nich wcześniej kupował po 10 jaj. Nagrodą był zwrot zjedzonych jaj. Stoisko było oblegane i popularne wśród młodzieży. Do tego głośna muzyka i zabawa na całego. Gdzie indziej można potańczyć przy ulicznych kapelach. Można obejrzeć show z tańcem brzucha. No i oczywiście być postraszonym czarną kobrą.
Arabscy specjaliści grają na fujarce, a kobry syczą gotowe do ataku. Do zapanowania nad jednocześnie kilkunastoma wężami różnego gatunku, koloru i długości, potrzeba kilku Arabów. Znienacka zdarza się, że zakładają, szczególnie Europejkom, węże na szyje i oczekują zapłaty. Jedne panie piszczą przerażone, inne dzielnie oplatają sobie gadami swoją szyję. Mnie przytrafiła się małpka. Cwany jej właściciel rzucił mi ją na ramię, ta mnie objęła i miłość od pierwszego uścisku. Ja z lekka niepewny, a Arabeska (tak ma na imię) łasi się do mnie i pozuje do zdjęć, które już robi jej właściciel. Miła w dotyku małpka szybko zaprzyjaźniła się ze mną i nieśpieszno jej było wracać. Pospacerowała sobie zwinnie po moim karku.. Aż wreszcie zniecierpliwiony Arab gwizdnął na nią, a ta długim susem zmieniła miejsce i już szukała kolejnego szczęśliwca.
Dla chętnych jest niezliczona ilość straganów z pamiątkami. Polecam również stoiska stylizowane na turystyczny symbol Marrakeszu. To wielkie wozy imitujące dorożki przystosowane do sprzedaży na miejscu wyciskanych soków. Niebo w gębie, do wyboru pomarańcze, limonki i grejpfruty. Jak komu mało wrażeń z pobytu na centralnym placu, może przejść po labiryncie wąskich uliczek utkanych tysiącami sklepików. Wszystko to dzieje się w ogromnym ferworze, przy głośnej muzyce i nagabywaniu kupców. Wymaga to sporej cierpliwości i orientacji w terenie aby wydostać się w kierunku hotelu. A właśnie, hotel.
Umiejscowiony jest w starej, centralnej części miasta. Po przekroczeniu wielkich wrót wchodzę do innego świata. Nie słychać rozgardiaszu ulicznego, jest czysto i czuć egzotyczny klimat. Dom zbudowany jest na podstawie kwadratu bez okien na zewnątrz i na patio. Pokoje urządzone w arabskim stylu z kamiennymi posadzkami. Przez miejsce gdzie powinien być dach wpada wystarczająca ilość światła, a brak okien zapewnia ciszę i znośną temperaturę.
Z Marrakeszu do Tangeru na prom prowadzi autostrada. Po tym, co zobaczyłem na południu Maroko przejazd na północ nie robi już żadnego wrażenia. Czas opuścić arabski kraj i wrócić do cywilizacji w naszym mniemaniu. Warto było tu zajrzeć z bardzo wielu powodów. Polecam wszystkim chętnym przygód, kraj jest bezpieczny mimo diametralnie innych kultur i klimatu. Ludzie serdeczni i chętni w razie potrzeby do pomocy. ADVPoland bardzo się przykłada, trasa jest opracowana, wskazane miejsca noclegów. Piotr i Paweł są gotowi i przygotowani do ewentualnego serwisu.
Wszyscy świetnie się bawiliśmy, ujeździliśmy po uszy i poczuliśmy zapach i smak Maroko.
|
Komentarze 9
Pokaż wszystkie komentarzeWspaniała reklama BMW, wspaniała !!!
OdpowiedzPieprzyc Ścigacz!!!!! Mam już dosc tego gniota, żywej reklamy bmw. Ostatni raz go przeglądam!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
OdpowiedzDlaczego jak widzę motocykl BMW przy takich przejażdżkach to zbiera mi się na pawia? Całe szczęście żyłem w czasach w których nie trzeba było mieć kufrów za 5 koła żeby jechać do Magadanu ;)
OdpowiedzEee, kredensem zwanym dieslem po Maroku? Po co? Chyba za kare.. Mozna zupelnie wygodnie i szybko zrobic to na normalnym motocyklu o np: http://tinyurl.com/mvecrft ;)
OdpowiedzŚwietna relacja, aż chce się tam być!!:)) Do krytykantów(nie krytyków): są różne formy spędzania czasu, jeden lubi wyprawę rowerową z noclegiem pod namiotem drugi wyprawę motocyklową i spanie w ...
OdpowiedzUff.. masz rację. Przeglądając "turystykę motocyklową" na tym portalu, stwierdzam, że większość lubi WYPRAWY motocyklowe i spanie w hotelu. Szkoda czasu.
OdpowiedzCzekam z niecierpliwością na Twoją relację!!:))
Odpowiedzcudne zdjęcia!
OdpowiedzPiękne, bo to reklama BMW. Wysyłają prezesów, użyczając im motocykle, dając wóz serwisowy i fotografa. Później takie coś trafia na ścigacz i ludzie już wiedzą, że do "Maroko" można tylko na BMW pojechać...
Odpowiedz