Samotna podróż motocyklem - przygody na Kaukazie
Od redakcji: Jeśli jeszcze nie zapoznaliście się z relacją z samotnej podróży Tobiasza na BMW R1100GS w stronę Kaukazu, to koniecznie musicie nadrobić zaległości. Samotne podróżowanie motocyklem to jeden z niewielu sposobów na symbiozę motocyklisty, maszyny i trasy. Owszem, to niebezpieczna zabawa, ale gdzie byłby teraz świat, jeśli byśmy nie ryzykowali? Serdecznie zapraszamy do lektury!
Z samego rana obudził mnie Asłan. Kolega, który doprowadził mnie do hotelu i w znaczący sposób pomógł mi dzień wcześniej. To było naprawdę miłe. Chciał, abym się nie gubił i pojechał prosto za nim do miejscowości Elbrus. Niestety poprzednia noc mnie tak wykończyła, że nie byłem w stanie wstać z łóżka. Po krótkiej rozmowie poszedłem znowu spać i Asłana już nie widziałem. Ruszyłem z miejscowości Nalczik w stronę Elbrusu. Nawigacja mi zwariowała - jestem już na skraju Europy. Na szczęście istnieją mapy papierowe. W moim przypadku korzystanie z tego typu rozwiązań jest trochę niewygodne. Nie posiadam tankbaga. Tzn. posiadam, ale mam plastikowy zbiornik i nijak nie mogłem go przed wyprawą mądrze przytroczyć. Dlatego każdy kontakt z mapą, wiąże się z zatrzymaniem, rozebraniem, czytaniem mapy i ostatecznie jazdą, aby po chwili się zatrzymać i znowu powtórzyć całą tą operację. To naprawdę denerwujące. Wyjechałem po chwili kręcenia się z Nalczik. Zaraz za miastem zatrzymał mnie milicjant - znów z Kałachem. W nocy tego nie widziałem, ale to już strefa nad graniczna z Gruzją i wszyscy funkcjonariusze milicji noszą tu tą sławną broń. Gość bardziej był zainteresowany motocyklem niż moją osobą i dobrze. Po chwili rozmowy ruszyłem dalej. Droga zaczyna robić się nudna, przede mną tylko szary i brudny asfalt na poboczach stoiska z arbuzami. Chociaż, nawet arbuzy bywają fascynujące pod warunkiem, że na nie spojrzeć z odpowiedniej strony. Zatwierdzam w swojej głowie postój, Beemka nie wetuje mojego pomysłu. Zatrzymujemy się i lecę z obiektywem zrobić zdjęcie. Bo przecież nie biegnę po arbuza. Zresztą, co ja z nim bym zrobił. Robię fotę: cyk, myk, pyk, pstryk i zdjęcie jest. Wracam do motocykla, ale zatrzymują mnie właściciele stoiska. Sprzedawca daje mi największy arbuz, jaki ma u siebie w swojej ładzie. To bardzo miłe, nawet nie chciał za to pieniędzy. To fascynujące. Przed chwilą nie miałem miejsca na butelkę z wodą, teraz wesoło zasuwam sobie przez Elbrus z arbuzem w torbie. Chyba mnie już do reszty powaliło, ale co tam..
Jadę dalej, teraz już trasą docelową do Elbrusu, mijają mnie auta, ciężarówki i motocykl! BMW R1200 GS. Szybko odwracam głowę do póki jestem w stanie zobaczyć rejestracje i masz! Polacy! Rejestracja EL mówi mi wszystko, to Łodzianie. Robię zwrot na pięcie i przez kilka minut ich gonie. Wreszcie udaje mi się ich zatrzymać. Rozmawiamy ze sobą chwilę. Oni muszą jechać dalej. Ja niby też. Mamy na siebie namiary. Teraz, gdy tyle wesołych zdarzeń już za mną, uśmiech naprawdę nie schodzi już z mojej buzi. Przecież o to chodzi! W całym tym amoku tracę podejrzliwość. Skręcam z drogi głównej, wiodącej przez ruiny miasta i dojeżdżam do jakiegoś starego urzędu, który dawno już nie pracuje. Przed nim znajduje się gigantyczny pomnik jedynego i słusznego twórcy rosyjskiego komunizmu. Wchodzę na pomnik, aż na wysokość głowy, cykam foty i zeskakuje. Woła mnie jakiś chłopak, chce żebym podszedł. Grozi mi, że za zrobienie zdjęcia muszę zapłacić 1500 rubli. Bzdura! Udaje, że nie wiem, co mówi i biegnę do motoru, goni mnie. szybko zakładam kaski i uciekam. No i tradycji stało się za dość. Jak co roku, zawsze i na każdym wyjeździe musze coś zrobić z okularami. Tym razem podczas nieplanowanej ewakuacji pękły. Dojeżdżam wreszcie do podnóża góry Elbrus. Zatrzymuje się na biwaku, ładuję baterie i czekam na okno pogodowe. Przez kolejne parę dni pada i nie ma mowy o wyjściu w góry. Mam nadzieje, że kolejnego dnia pogoda się poprawi i będę mógł się ruszyć z obozu. Dobra nowina jest taka, że mam gdzie zostawić motocykl, zła taka, że ciągle nie znalazłem nikogo chętnego, aby towarzyszył mi w wyjściu w góry.
Temperatura cały czas oscylowała w granicach 8 stopni Celsjusza i na zmianę padał deszcz I mżyło. Oczywiście poza porankiem, który był słoneczny i w miarę ciepły. Dużo osób dało się nabrać i z uradowaną miną poszło w góry, parę godzin później przemoczeni zbiegali do swoich obozów i hoteli. Mi też nie było tego dnia do śmiechu. Od rana wszystko szło nie tak. O godzinie 10, ruszyłem na mały rekonesans. Chciałem sprawdzić ile kilometrów pozostało do samego podnóża góry Elbrus i czy warto iść tam na nogach czy może jechać motocyklem i dopiero na miejscu szukać dla niego bezpiecznego parkingu. Jest daleko, ale te 10/15 km przejdę. Ważne, że motocykl jest bezpieczny. Miałem jeszcze dwa zadania: kupić jedzenie i wziąć pieniądze z bankomatu. Niestety żaden z dwóch bankomatów znajdujących się w mieście nie chciał mi wydać pieniędzy. Trochę się przestraszyłem, ale finalnie okazało się, że to jakiś błąd na łączach pomiędzy bankami i popołudniu udało się wybrać parę stów. A więc kłopot z głowy. Poruszając się po miejscowości Elbrus, co chwila mijałem uzbrojonych po zęby żołnierzy. Niektórzy patrolują tereny przyległe ich posterunkom, inni siedzą w swych schronach zrobionych z worków wypełnionych piachem. Przy każdym z posterunków, stoi wojskowy wóz opancerzony, a każdy z żołnierzy na głowie ma hełm a w ręku Kałasznikowa. Naprawdę Militaryzacja Rosji i terenów nadgranicznych robi na mnie wrażenie. Bez dwóch zdań to Państwo poli... Przepraszam milicyjne.
Niestety suma kłopotów w moim życiu musi być constans i zaraz po wyjeździe z miasta na jednej z piękniejszych serpentyn zabrakło mi hamulca tylnego. W żargonie samochodowym powiedziałbym, że pedał wpadł w podłogę. W przypadku motocykla dźwignia zrobiła się luźna i przeleciałem zakręt z dość dużą szybkością. Szczęście moje w tym, że nic nie jechało z naprzeciwka, bo znacząco przekroczyłem linię swojego pasa. A więc dzisiejszy poranek zamiast spędzić w górach zmarnowałem na naprawę motocykla. Po kilkunastu minutach grzebania, byłem pewny, że zatarła się pompa hamulcowa. Miałem duży problem ją rozebrać - Nie wziąłem ze sobą szczypiec Segera. Miałem natomiast ucinaczki, które dzięki Paszy (o nim za chwilę) i jego szlifierce, która była prawdopodobnie jedynym elektrycznym urządzeniem w jego domu, przerobiłem na szczypce do segerów i po paru próbach, pompa leżała rozkręcona w kawałkach pod motocyklem. Moja pierwsza diagnoza się potwierdziła. Pompa jest zatarta. Ponad to prawdopodobnie, kiedy hamowałem po raz ostatni, wyrwało uszczelniacz w pompie, bo kiedy wyjąłem wszystkie elementy znajdujące się w tym elemencie, ten, sam bez mojej pomocy wypadł. Chociaż wypadnięcie uszczelnienia może być następstwem zatarcia się pompy. Musiałem to wszystko dokładnie spolerować, wyczyścić i złożyć. Jakimś cudem udało się i działa. Teraz pozostało tylko odpowietrzyć układ hamulcowy i wykonać próbę. Ale jak tu odpowietrzyć, skoro nie mam płynu. Ruszyłem w poszukiwania płynu hamulcowego. Nie powiem, było to duże wyzwanie, o ile na asfaltach motocykl bez problemu pohamowywał silnikiem i przednim hamulcem, o tyle parę razy wjechałem bardzo wysoko i przy zjeździe po nieubitych kamieniach włosy pod kaskiem stawały dęba. Na szczęście udało się. Przejechałem około 40 km i jest! Dot 4 ! Cena bardzo przyzwoita, bo tylko 80 rubli. Wróciłem do obozu odpowietrzyłem i hamulec działa jak ta lala. Jednak to nie wszystko. Przecież nie może być tak, że wszystko nagle jest ok. Coś musi się jeszcze wydarzyć, przecież nieszczęścia chodzą parami. Już to pisałem, suma musi się zgadzać
Składam stopkę, włączam zapłon, wciskam przycisk rozrusznika... i cisza...
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że to czujnik stopki. Zapłon jest, rozrusznik nie kręci. Tak, to standardowa usterka w motocyklach BMW z tych lat. Czujnik odpowiadający za wygaszenie silnika podczas rozłożenia stopki się popsuł i nie widział, że stopka jest złożona. Bez mrugnięcia okiem zaczynam ciąć przewody, omijam czujnik i ... silnik odpala...
Powoli popadam w samouwielbienie. Ciekawe, co jeszcze wydarzy się dzisiaj...
No dobra, nie będę igrał z ogniem. Na dziś koniec przygód. Postanawiam się rozerwać i idę do miejsca, gdzie siedzą wszyscy obozowicze. To naprawdę magiczne miejsce. Roboczo nazywane przez mój mózg miejscem schadzek. Gdybym powiedział, że to bar, czy restauracja, to na pewno nie pasowałoby to do rodzinnego klimatu, jaki panuje w tym miejscu. Spędzam w nim większość dzisiejszego czasu, przecież cały czas pada. Rozmowy z przemoczonymi alpinistami i podróżnikami z całego świata przy wielkim kominku to magiczny czas. Choć każdy mówi w innym języku, ale rozumiemy się doskonale. Jest zimno nie ma co!
Z drugiej zaś strony to wzajemne zrozumienie tłumaczyć można dużą ilością wódki, o wdzięcznej nazwie „Uśmiech”. Właściciel pola namiotowego, chyba mnie polubił, bo co wieczór zapraszał mnie do stołu, zdecydowanie suto zastawionego! Piliśmy, jedliśmy i bajdurzyliśmy godzinami. Podczas jednej z libacji – przepraszam, ale inaczej tego nazwać nie można, do stołu dosiedli się przyjaciele Osmana. Budżygid i jego ledwo już mówiący i mocno zataczający się kolega Juri. Juri był mocno urażony moją obecnością przy stole gospodarza. Bardzo nie lubił Polaków. Zresztą był zdecydowanie zbyt pijany na jakąkolwiek rozmowę. Juri wiele lat temu, kiedy był jeszcze żołnierzem, stacjonował w obwodzie Kaliningradzkim. Mówił, że mieli tam niezłe „wojenki” z Polakami – cokolwiek to mogło oznaczać.
Budżygid natomiast był zdecydowanie bardziej przyjacielski. Chyba mnie polubił. Od Osmana dowiedział się, że na nazajutrz wybieram się na Elbrus. On też tam jechał i zaproponował mi podwózkę Uralem pod górę, a następnie podjazd „gwiezdochodem” na większą wysokość. W pijackim amoku twierdził, że da mi poprowadzić gąsienicowca! Przed wyjściem zauważam flagę Polski, wiszącą nieopodal wejścia i znajomy napis: motocyklem.net. To przyjaciele wyprawy, których kilkukrotnie się radziłem przed wyjazdem. Dopisuję Samopas przez Kaukaz. Ciekawe czy i kiedy jakiś motocyklista również się tu dopisze.A ! Właśnie miałem Wam wyjaśnić kim jest tajemniczy Pasza. Pasza, to zdecydowanie jeden z najbardziej pozytywnych duchów tego wyjazdu (jak dotychczas). Sprawia wrażenie osoby bardzo samotnej i biednej. Mieszka w stodole, lub jak ktoś woli w oficynie, do której wchodzi się po drewnianej drabince. W obejściu panuje straszny bałagan i totalny chaos. Śmierdzi fekaliami, a na podłodze walają się butelki od piwa i wódki. Żeby dojść do jego królestwa trzeba sprytnie przeskoczyć drewniane bele ułożone po środku kałuży. Pasza nie myśli o sobie. Chodzi i ciągle patrzy jak komuś pomóc. To nadzwyczajne. Myślę, ze jedyne urządzenie elektryczne jakie posiada poza żarówką to szlifierka, dzięki której zrobiłem sobie narzędzie i naprawiłem motocykl. Pasza to chłopak, którego rodzicie zginęli wiele lat temu w górach. Wychowywał się sam, więc Osman - właściciel pola namiotowego go przygarnął. Od tej pory Pasza chodzi i pomaga wszystkim jak może. To zadziwiające jak dziwna jest więź pomiędzy tymi ludźmi. Z jednej strony adopcja i przygarnięcie, a z drugiej odepchnięcie do nory obok z dala od domu. Osman to dobry człowiek. Od razu to widać. Jednak jakiś haczyk w tym musi być...
Kolejny dzień - Pogoda się poprawia! Sam nie wiem od czego zacząć tym razem. Najrozsądniej chyba jest zacząć od początku i z każdym kolejnym zdaniem budować napięcie opowieści. Ciekawe czy mi się uda... Dzień rozpocząłem bardzo wcześnie, bo już o 5 rano. Musiałem się solidnie przygotować do wyjścia w góry i jeszcze solidniej przygotować motocykl do kilkudniowego letargu. Byłem umówiony na 8.30 z Budżydygidem na najpierw dowiezienie pod sam Elbrus, a potem na jazdę "gwiezdochodem" po najwyższym szczycie Europy. Niestety ciąg zdarzeń, który mnie napotkał przesunął wyjazd z obozu do godziny 9, no i ostatecznie jeżdżenie gąsięnicowcem przemknęło mi koło nosa. Jaki to ciąg zdarzeń? Ano standardowy. Podczas, gdy szukałem scyzoryka, zginęły mi kluczyki, kiedy je znalazłem, zginął scyzoryk i tak w koło Macieju. Na szczęście po wielu nerwowych chwilach, byłem gotowy.
Jeszcze tylko pozostało przygotować strój motocyklowy do wyjścia w góry. Wyjąłem wszystkie ochraniacze, oprócz tych, które chronią barki. Przewidziałem, że objuczony plecak będzie mi się wpijać, a to wiąże się z bólem. Ochraniacze raz na zawsze rozwiązały ten problem. Ruszyłem droga z pod samego pola namiotowe do góry Elbrus pieszo. To jakieś 15 km. Jako stary autostopowy cwaniak zwinnie złapałem stopa i już po paru chwilach siedziałem z plecakiem na skrzynkach z chlebem i bułkami. Tak to zdecydowanie był dobry pomysł. Dojechałem do góry, na szybko kupiłem okulary przeciwsłoneczne i ruszyłem. Dzisiejszy plan to 3800 m. n.p.m. i aklimatyzacja. Podejście jest niezbyt zachwycające. Wiele godzin trzeba iść kamienistą poszatkowaną przez Urale, Kamazy i gwiezdochody drogą. Mało zachwycające widoki, ale im wyżej tym zaczynało robić się przyjemniej. Kiedy doszedłem do śnieżnych już partii gór, zacząłem łapać zadyszkę. To dobra oznaka, jestem coraz wyżej. Jednak już kilkaset metrów wyżej musiałem coraz częściej robić krótkie przerwy. Tak to jest, aklimatyzacja jest najważniejsza, ale jak to mówią "Per aspera ad astra". Im gorzej teraz tym lepiej później. Po około 7 godzinach marszu doszedłem do tzw. beczek. To miejsce, w którym kończą się wyciągi i dalej trzeba iść pieszo.
Od samego rana nie widziałem żywej duszy. Szczerze mówiąc trochę mnie to martwiło, bo cały czas nie byłem pewien czy idę dobrą drogą. Na domiar złego popsuła się pogoda. Na szczęście w „beczkach” byli już inni wspinacze i od razu odetchnąłem ulgą.
Słońce już dawno temu schowało się za chmurami, a wiatr i śnieg rozszalał się na dobre. Musiałem szukać schronienia. Jednak najpierw ważniejszy był krótki odpoczynek. W międzyczasie podszedł do mnie gość i zaczął mówić do mnie łamanym rosyjskim. To Polak, od razu poznałem, zamieniliśmy parę słów i ruszyłem na poszukiwanie schronienia, bo zrobiło się już naprawdę nieciekawie. Administrator beczek odmówił mi noclegu, tłumacząc się brakiem miejsca, nawet na podłodze. Nic to - mam dobry śpiwór idę rozbić namiot. Zacząłem szukać miejsca na obóz. Na szczęście po drodze wpadłem na Jurija, szefa rosyjskiej ekspedycji górskiej, która wynajęła ratrak, aby ten zawiózł ich do obozu Priut. Obóz ten znajduje się na wysokości 4200 i generalnie nie był najszczęśliwszym miejscem do robienia aklimatyzacji. Jednak nie wybrzydzałem. Zamieć rozszalała się na dobre I samotny nocleg w tej temperaturze, na takiej wysokości, zdecydowanie nie jest tym, co tygryski lubią najbardziej. Musiałem zapłacić jeszcze 500 rubli i już za chwilę siedziałem na pędzącym do góry gwiezdochodzie. Obóz, do którego dotarłem, nie był idealnym miejscem do życia. Były tam prycze zrobione z desek, parę stołów, ale był piec i nie wiało.
Ratrakiem pokonaliśmy 400 metrów. Aż 400 metrów. Różnica w wysokości ogromna...
Po parunastu minutach zaczęło się: ostry ból głowy, wrażenie gorączki i mocna zadyszka. To było do przewidzenia. Choroba wysokościowa dopada prawie wszystkich. Chatka była pełna Rosjan, Czechów, Słowaków, Litwinów oraz znajdował się w niej jeden Polak. Niestety nie miałem siły z nikim gadać. Praktycznie wszyscy przyjechali na tą wysokość, najpierw kolejką, a potem ratrakiem. Ja szedłem na nogach, aż do 3800 - byłem wyczerpany. Musiałem się wyspać. Ciężko jest jednak zasnąć z ostrym bólem głowy i teraz już z bardzo silnym bólem płuc. Zacząłem się bać. Wiedziałem, że popełniłem duży błąd aklimatyzacyjny, ale uważałem, że jeszcze większym błędem byłaby samotna noc w mocno ujemnej temperaturze w jeszcze ostrzejszej zamieci.Tutaj byli ze mną ludzie, którzy mogli mi w jakiś sposób pomóc. W głowie rysowałem najstraszniejsze scenariusze. Bolały mnie płuca do tego stopnia, że powietrze zaciągałem jak ryba pozbawiona wody. Czułem jakby rosły mężczyzna stał mi na klatce pierwsiowej. Moja pierwsza decyzja - powrót na dół. Lepiej zmarznąć niż roztrzaskać sobie płuca. Wstałem z łóżka, wychyliłem nos przed drzwi. Nic nie widać. Ciemno i biało. Totalna zadyma. Wróciłem. Wziąłem polopirynę, wypiłem Coldrex i nagle po paru godzinach przeszło. Zapakowałem się w śpiwór i do wyra.
Rano obudziłem się jak młody Bóg. Energia wróciła, chęć walki również. Nawet słońce wyjrzało a chmury poszły siną dal. Trochę późno na atak, ale Rosjanie chcą iść. Idę z nimi - albo teraz albo wcale. Miałem stanowczo zbyt mało jedzenia ze sobą, żeby zostać w górze kolejne 2 czy 3 dni. Szybko się spakowałem i wyszedłem na dwór. Rozgrzałem jeszcze trochę mięśnie, włożyłem raki i idziemy. Pominąłem bardzo istotny fakt tego wejścia na Elbrus, o którym nie sposób nie wspomnieć. Moim głównym założeniem było zdobyć tę górę w ubraniu motocyklowym Modeka Ventura GT! Z początku szło dobrze. Ciężko mi się oddychało, ale wszystko w granicach rozsądku. krok za krokiem. 4200,4300,4600 I nagle po przekroczeniu 4600 mimo cały czas dobrej pogody, wiatr, który się zerwał spowodował, że ujemna temperatura, jaka panuje na tej wysokości stała się naprawdę nie do wytrzymania. Zimno było do tego stopnia, że okulary przymarzły mi się do nosa i miałem problem je zdjąć. Wiatr porywał śnieg, który spadł dzień wcześniej, uniemożliwiając normalne oddychanie i poruszanie się. Na wysokości 4800 m.n.p.m. czyli na poziomie skał Pastuchowa, postanowiliśmy zawrócić. Z punktu widzenia, który zalągł sie w mojej głowie w tamtym okresie, nie było możliwości dalszej wspinaczki. Wiatr, temperatura I kilka osób z odmrożeniami po spędzeniu noclegu u szczytu góry. To zdecydowanie wpłynęło na moją percepcje. Po zejściu byłem bardzo zły na siebie. Mam nadzieję, że dobrze oceniliśmy warunki. Jeśli kiedyś od kogoś usłyszę, że jednak można było iść a nasza decyzja wypłynęła ze złego samopoczucia to naprawdę się zdenerwuje się sam na siebie. To prawie rok przygotowań. Masa treningów i czasu poświęcona temu. Teraz jednak mam pretekst żeby wrócić do Rosji i wyrównać rachunki z Elbrusem.Swoją drogą byłem chyba jedyną osobą na całym Elbrusie w ubraniu motocyklowym i powiem Wam, że czułem się w nim doskonale. Kierownik rosyjskiej ekspedycji, z którą miałem przyjemność obcować stwierdził: You polish people are fucken crazy!
Ciąg dalszy wkrótce...
Zobacz pierwszą część relacji z samotnej wyprawy przez Kaukaz
|
Komentarze 4
Pokaż wszystkie komentarzeA jak sprawowaly sie kufry bowiem sam jestem zainteresowany kupnem
OdpowiedzSzacun !
Odpowiedzza oknem parę stopni na plusie, szaro, buro, deszcz pada... dlaczego ja to sobie robie i czytam, oglądam?! dlaczego?
Odpowiedzbo to jest nieszczęśliwa miłość która, może być tylko w polskim klimacie
OdpowiedzNiesamowite. Szacunek!
Odpowiedz