Motocyklem przez Kaukaz - samotna wyprawa na wschód
Od redakcji: Serdecznie zapraszamy do lektury, która totalnie Was wciągnie. Chyba nie musimy mówić, jak bardzo lubimy podróże motocyklowe, a relacja, którą przygotował Tobiasz obfituje w ekstremalne klimaty wschodu. Przed Wami część pierwsza. Miłego czytania!
Ta historia nie zaczęła się wczoraj ani dziś. To nie jest tak, że ktoś wsiada na motocykl, odkręca manetkę gazu i zaczyna popełniać czyn tzw. podróży. Parafrazując słowa Ryszarda Kapuścińskiego możemy się domyślić, że nie ważne jest to, co robimy i gdzie jedziemy. Nasza podróż trwa cały czas, a to, co zobaczymy podczas niej, zależy tylko i wyłącznie od nas. Skoro tak jest to chyba nie muszę już dalej tłumaczyć przyczyn powstania projektu Samopas przez Kaukaz. To był naturalny stan rzeczy, coś oczywistego, kolejny rozdział życia. Tak, to rozdział, pól roku przygotowań, zbierania pieniędzy, sponsorów, patronów medialnych i przede wszystkim budowania tężyzny fizycznej, to zdecydowanie rozdział życia, może krótki, ale intensywny!
Start projektu Samopas przez Kaukaz odbył się 23 lipca o godz. 16 w Zelowie. Część drogi do granicy z Ukrainą w Dorohusku odprowadzali mnie znajomi. To była zwykła szara mozolna walka o utrzymanie prędkości - jak to zwykle bywa w naszym kraju. Chociaż jeśli spojrzę na to obiektywnym okiem, to sam nie jechałem szybko. Cały czas utrzymywałem prędkość 90 km/h i 3 tys. obrotów silnika. Maszynę trzeba szanować, tym bardziej, że Ona przy takiej jeździe szanuje moją kieszeń. Przez ostatnie trzy tankowania od momentu startu nie przekroczyła 5 litrów na sto kilometrów, dodam, że załadowana i okuta w terenowe buty. Jestem bardzo zadowolony. Uśmiech jednak spełzł z mojej twarzy w momencie, kiedy dojechałem do granicy z Ukrainą. Cała "obsługa" celna trwała około 3 godzin. Uwielbiam ukraińskich pograniczników, są wspaniali - mówię to naprawdę bez przekąsu - goście są bogami, są wyluzowani i lubią robić problemy. Zasze ciekawiła mnie ich psychika. Po godzinie stania w okienku do kontroli celnej, nadeszła moja kolej. Sięgam po paszport, głowę spuszczam w dół, żeby spojrzeć w kieszeń i poszukać reszty dokumentów, wyciągam je po paru sekundach z kieszeni i szybko kieruję rękę z papierami przez framugę do okienka celnika. Niestety moja ręka uderzyła w szybę. Ciche "plask" pozbawiło moich złudzeń - żyje w Truman Show – okno zostało zamknięte. Przy okienku spędziłem dodatkowe 40 minut i wreszcie jakimś cudem przejechałem przez bramy post-sowieckiego spichlerza Europy. Z każdym kolejnym kilometrem cofałem się w czasie... Łady? Dacie? Stare Mercedesy? O cholera, jestem w latach 90! Czad!
Przez kolejne parę godzin podróżowałem na wschód. Bez złudzeń pokonując kolejne kilometry. Spieszę się. Moja wiza do Rosji jest już ważna od paru dni (nie pytajcie czemu) i jest ważna tylko do 7 sierpnia. Jeśli chcę na poważnie myśleć o wejściu na Elbrus muszę jechać naprawdę szybko i zostawić porządne szukanie przygody na Ukrainie, na kiedy indziej, ale jak to mówią, co się odwlecze to się nie uciecze. Ta pogoń jednak do cna wyssała ze mnie energię. Musiałem zjechać z trasy wprost na łąki znajdujące się nieopodal trasy Dorohusk-Kijów. Kilkadziesiąt metrów jazdy po łące - zmęczyło mnie doszczętnie. Wjechałem w rów, wykopany w poprzek łąki i tylko przypadek sprawił, że stamtąd wyjechałem. Rzutem na taśmę przez wyjazdem z domu zmieniłem opony na terenowe. Wyją jak oszalałe, ale jak widać opłacało się.
Po 6 godzinach snu, udało mi się rano obudzić, choć nie było to łatwe. Wielogodzinna jazda na motocyklu naprawdę potrafi wykończyć. Niestety tego dnia niebo nie było już takie łaskawe jak dzień wcześniej. Chmury ciągnęły ze wschodu niosąc ze sobą deszcz, mżawkę, a czasem po prostu ziąb. Musiałem do kurtki dopiąć membranę, a na nogi założyć kalesony. Ruszyłem z samego rana. Namiot zacząłem składać już o godzinie 8, odpaliłem motocykl i wystartowałem... Teraz już naprawdę nie dziwie się, że wczoraj prawie wywinąłem orła nieopodal miejsca, w którym rozbiłem namiot. To był naprawdę nieźle zamaskowany rów. Znów miałem problem go przejechać, teraz na szczęście wiedziałem o nim i podjechałem do niego prostopadle. Wtoczyłem przednie koło i pełnym gazem przejechałem resztą jednośladu. To zaskakujące ile potrafi dać dobra opona. Na Metzelerach Tourance, które miałem założone wcześniej i miałem na nich jechać, chociaż do połowy Ukrainy na sto procent bym od razu nie przejechał. Jak znam życie motocykl stawiało by bokiem, aby finalnie ułożył się w pozycji bocznej ustalonej. Poranny, śmiały plan, w którym miałem umyć zęby jak zwykle spalił na panewce. Oczywiście jak tylko odpaliłem motocykl i wrzuciłem pierwszy bieg to zatrzymałem się po 150 km. Cierpię na swego rodzaju chorobę psychiczną. Jak tylko odpalę silnik, czuje zew kilometrów.
Naprawdę staram się z tym walczyć, ale to cholernie trudne. Tak czy siak 150 km to dobry wynik na śniadanie. Nadszedł czas na kawałek suszonej kiełbasy, którą mam w kufrze, łyk wody i wreszcie szczotkowanie. Naprawdę już mi ze sobą nie było dobrze pod kaskiem... Teraz mogę już jechać. Póki, co asfalt jest super. Z tego, co słyszałem droga z Dorohuska do Kijowa została odnowiona przed Euro 2012. Zdecydowanie nie ma co się rozpisywać o jeździe po asfalcie, nie dostrzegłem w niej wyzwania czy trudności. Od czasu do czasu Policja, jakaś kontrola, ale odpukać w niemalowane, nie spotkałem się w tym roku z oznakami łapówkarstwa. Może dalej na wschód to się zmieni. Kilometry pokażą - nie mogę się już doczekać pierwszych afer, gróźb więzienia i mandatów. Po około 450 kilometrach, zacząłem szukać miejsca na nocleg. Nieopodal drogi dostrzegłem rozpalonego grilla, domki, bar. Zatrzymałem się i poszedłem się zapytać czy mogę rozbić "pałatku". Nikt nie widział w tym problemu i chwilę później namiot stał już rozstawiony. Bardzo dobrze trafiłem, śpię w bezpiecznym miejscu, a motocykl stoi zamknięty obok namiotu.
Niestety cisza nie trwała długo, szybko otrzymałem "ofertę, której nie możesz odrzucić". Panowie zasiadający przy stoliku nieopodal namiotu, otrzymali dostawę gotowanego naparu bogów. Bardzo chcieli mi pokazać ile potrafią wypić i jaki mocny jest ich trunek. Owszem był. Ba! Dawno nie piłem tak dobrego zajzajeru. Nawet rozkręciła się gadka i dowiedziałem się, ze jeden z nich ma dziadków z Polski, trochę nawet znał nasz język. To był naprawdę miły, podnoszący na duchu akcent. Niestety towarzycho się popiło, a ja postanowiłem grzecznie dać dyla. Jeszcze przed odejściem usłyszałem:
- Haraszoi Taczka - rzucił Sjergiej wskazując palcem na mój motocykl.
Jak haraszo to haraszo!
Nie dano mi było pospać. W nocy zostałem obudzony przez maruderów imprezujących obok mojego namiotu. Bardzo chcieli mnie poczęstować piwem. Walczyłem dzielnie, niestety bez skutku. Przecież nie mogłem im odmówić. Brak możliwości komunikacji spowodowany najprawdopodobniej zbyt silnym upojeniem alkoholowym obu stron spowodował, ze zaczęło robić się żenująco cicho. Znowu dałem dyla do namiotu. Teraz już mnie nikt stąd nie wyciągnie! Na szczęście chłopaki wsiedli na swoje Iże i polecieli pijani w siną dal. Powoli dobiega końca dzień trzeci wyprawy... zdecydowanie był najlepszy z dotychczasowych.
Wstałem wcześnie rano. Właściwie to obudził mnie szum kropel rozbijających się o tropik namiotu. Tkanina namiotu zawsze potęguje dźwięk uderzenia wody. Myślałem, że zerwał się jakiś huragan. Na szczęście to nic wielkiego. Ot zwykła ulewa i tyle. Generalnie muszę dziś wspomnieć o jednej bardzo istotnej kwestii, którą pominąłem wcześniej. O Śpiworze. To niesamowite ile potrafi wskórać dobry śpiwór. Planując wejście na Elbrus, wiedziałem, że śpiwór musi być dobry. Mój wybór padł na najtańszy dostępny allegro z temperaturą ekstremalną -19. Wiem, że te temperatury to niezła ściema, ale tym razem coś musi w tym być. Fakt w nocy jest około dziesięciu stopni, ale takiej izolacji jeszcze nigdy nie miałem w żadnym śpiworze, który posiadałem. W ogóle się nie pocę, natomiast ani razu nie obudził mnie ziąb. Czasem wystarczy spaść z karimaty a po paru minutach obudzi nas dreszcz zimna docierający do nas z gleby. W tym śpiworze spokojnie można spać bez karimaty.
Udało mi się uwinąć ze złożeniem biwaku bardzo szybko. Podczas wyprawy prowadziłem video dziennik podróży. Wyobraźcie sobie moją minę, kiedy po 5 minutach rannego bełkotania do kamery zorientowałem się, że jej nie włączyłem. Moja mina musiała być naprawdę głupia. Nie cierpię tego typu sytuacji. Podziękowałem gospodarzom chciałem zapłacić za nocleg, niestety odmówili, nie pozostało nic innego jak jechać. Po Kilkudziesięciu kilometrach dojechałem do Kijowa i ruszyłem dalej w stronę Dniepropietrowska. Nie lubię zwiedzać dużych miast. Zresztą nie mam czasu. Chciałbym za dwa dni znaleźć się już we Władykaukazie. Dlatego pruję przez Ukrainę ile mogę. Cały czas mijam kontrolne milicyjne. Za nic mają sobie moją chwalebną personę. Tyle się nasłuchałem o Ukrainie i o tej "złej milicji", w zeszłym roku sam byłem również świadkiem ich działania. Tym razem nic. Aż mi głupio, chce się z nimi trochę podroczyć a tu nici. Nawet forsę na łapówki wziąłem...
Dobra, koniec tego mam dość asfaltu. Biorę mapę, nawigację ustawiam na punkt i lecę na przełaj. Paręnaście kilometrów jadę dwie godziny i wyjeżdżam znów na asfalt, bez mała na dalszą część trasy na Dniepropietrowsk. Widoki jakich zaznałem w czasie off roadowego etapu - bezcenne. Słoneczniki po horyzont wypełniały żyzne gleby Ukrainy koegzystując z turkusowym niebem, tworzyły splot wspaniałych kolorów, cały czas powodując uśmiech na mojej buzi. Niestety nadeszła pora wrócić na szary i brudny asfalt. Przede mną długa droga. Muszę szanować sprzęt. Jeszcze się powściekam. Tzn. tak wtedy myślałem. Droga jak to bywa na Ukrainie potrafi się zmieniać z metra na metr. No i właśnie się zmieniła. Zaczęły się bardzo głębokie koleiny i duże dziury. Zdecydowanie, było to czas na zmianę tempa. I tak przez resztę dnia wlokłem się w nadziei, ze czegoś nie urwę. Na szczęście udało się. Dojechałem do Dniepropietrowska. Szkoda tylko, że tak późno. Plan został wykonany, więc spokojnie mogłem wyskoczyć i pozwiedzać miasto. Niestety, zamiast tego resztę wieczoru spędziłem, szukając motelu.
Chciałem wreszcie po trzech dniach jazdy, zdjąć majtki i skarpetki, w których ruszyłem, umyć głowę i chociaż nogi, ale co tam może jeszcze kiedyś trafi się okazja. Swoją drogą kiedyś marzyłem o tym żeby jechać na motocyklu tak długo, zęby nie móc zdjąć ze stóp skarpetek. Może spełnię kolejne swoje marzenie. Niestety moteli jest tutaj jak na lekarstwo, przynajmniej przy trasie. Byłem w kilku, ale to hotele - cena za dobę to 44 Euro. Zdecydowanie za dużo jak na moją kieszeń. Teraz wjechałem na moją ulubioną stację paliw WOE czy jakoś tak. Mają tam Wi-fi. W żadnej innej sieci stacji paliw na Ukrainie nie widziałem Wi-fi. Chwała im za to. Skoro nie ma motelu, czeka mnie noc w namiocie. Teraz tylko do Doniecka, potem na Władykaukaz i na parę dni rozstanę się z motocyklem.
Wreszcie udało się dojechać do granicy z Rosją. Bardzo mi natomiast szkoda, że tak musiałem się spieszyć jadąc przez Ukrainę. Nic to, jeszcze tam wrócę! Przejście graniczne to dla mnie totalny absurd. Zbędna papierologia i tyle - kto był w Rosji, ten wie o co chodzi. Tym, co nigdy nie byli w kraju Putina już tłumaczę. Poza zwykłymi dokumentami takimi jak wiza, paszport ect. potrzebne są formularze dostępne w biurach granicznych. Ten, kto zna cyrylicę, ten nie ma problemu. Ja znam słabo i miałem ogromny problem. Na szczęście Polską rejestrację motocykla zauważył Ukrainiec, który przez kilka lat handlował na stadionie dziesięciolecia w Warszawie, a teraz jechał na handel do Rosji. Znał trochę język polski i znacząco pomógł mi wypełnić te dokumenty. Super gość, naprawdę jestem mu wdzięczny.
Kiedy już wypełniłem te śmieszne papiery, nastąpiła zmiana wachty - 45 minut bezsensownego stania, do czasu, aż pogranicznicy wypalą papierosy i obgadają wszystkie sprawy. Następnie padł komputer... Naprawdę miałem dość. Jednak wreszcie, ktoś wziął się do pracy i rozpoczęła się kontrola paszportowa. Oczywiście straż graniczna patrzyła się na mnie jak na wsze i złodzieja, ale to chyba normalne. Musiałem się gęsto tłumaczyć, dlaczego jadę do Moskwy przez Ukrainę i co chcę tam robić skoro mam wizę tylko do 7 lipca. Tzn. musiałem się tłumaczyć, ale tego nie robiłem. Udawałem, że nic nie rozumiem. Pogranicznik stracił cierpliwość i puścił mnie dalej.
Przed wyjazdem miałem problem z wizą. Chęć wjazdu na tereny Władykaukazu jest możliwa po uzyskaniu wizy rosyjskiej. Jeśli chcesz wizę, czeka Cię spotkanie z konsulem i seria niezręcznych pytań: po co? gdzie? Z kim ? I za ile. Postanowiłem załatwić sprawę używając małego fortelu. Wyrobienie wizy zleciłem w biurze pośrednictwa wizowego. Otrzymałem Voucher na pobyt w hotelu w Moskwie. Tak więc oficjalnie jechałem do Moskwy...
Wreszcie się udało! Jestem w Rosji. Teraz mogę się kierować do kraju Krasnodarskiego, a tam do mineralnych wód. Pejzaż zaraz za przejściem granicznym totalnie się zmienia, równe jak stół ukraińskie przydrożne pola zamieniają się w pagórkowate tereny, co na nowo zmusza mnie do nauki zmiany biegów. Wreszcie silnik motocykla zmienia tembr pracy. Miałem już serdecznie dość słuchania jednostajnego świstu powietrza. Poprawiają się drogi - to istotne.
Przez cały dzień kieruję się do Kraju Krasnodarskiego. Po wielu godzinach jazdy nuży mnie sen. Czas na przerwę. Zresztą w motocyklu kończy się paliwo, a stacje są już zamknięte. Żeby nie utrudniać sobie życia, szukam motelu W Rosji istnieje obowiązek meldunkowy i trzeba w każdym miejscu, w którym się śpi poprosić o stosowny dokument. Niby mogłem ten sam ausweis kupić dużo taniej niż płacąc za hotel. Mogłem po prostu pójść do motelu i się zapytać czy za drobną opłatą nie wystawią mi tego papieru, Ale, po co kombinować. Zresztą i tak mam już popaprane dokumenty, więc lepiej nie pogarszać swojej sytuacji.
W hotelu mam okropny problem z ustaleniem co i jak. Kobieta siedząca na recepcji nijak mnie nie może zrozumieć. Ja chcę płacić dolarami, ale nie wiem ile. Nikt nie chce odpowiedzieć na moje pytanie. Prowadza mnie do pokoju. Zostawiam tam rzeczy i idę znów do recepcji. Nadszedł najwyższy czas na ustalenie kosztów noclegu. Recepcjonistka nie jest w stanie mnie zrozumieć i nie chce mi powiedzieć ile muszę zapłacić za nocleg. Zaczynam od 10 dolarów, kładę je na stół. Kobieta przecząco macha głową. No to kolejna dycha, znowu za mało, no to kolejna. I tak po chwili kupka urasta do 50 dolców ! Za nocleg w strasznych warunkach. Dałem się zrobić jak dziecko. Zupełnie jakbym pierwszy raz szukał miejsca na nocleg za granicą. To był cios w twarz na otrzeźwienie. Może i był potrzebny. Jestem wyczerpany. Cały dzień prawie nic nie jadłem, za to pokonałem 500 km. Czas coś zjeść i się napić. Za resztkę pieniędzy, która otrzymałem po opłatach za hotel idę kupić prowiant – biorę dwa piwa na lepszy sen. To zdecydowanie wystarczy...
Rano czuję się tak samo niewyspany jak wieczorem, albo i jeszcze gorzej. Pakuję się i znów idę do biura. Tym razem załatwić dokumenty meldunkowe. Jest godzina 8, a ja chcę ruszać dalej. Niestety informację, które otrzymałem nie są pomyślne. Papier otrzymam o 12. Czekam, siedzę, leże, dłubie w nosie, kombinuje. Wreszcie mijają 4 godziny. Proszę o dokument, niestety otrzymam go dopiero o 13, ale już muszę opuścić pokój, ponieważ skończyła się już doba hotelowa. No to się wynoszę. Pakuje motocykl i znowu czekam. Widząc mnie siedzącego na trawniku, podchodzi do mnie jakiś typ z pod ciemnej gwiazdy. Dobrze mu z zębów patrzy - ma wszystkie złote. Proponuje mi wymianę waluty. Zgadzam się - przecież więcej wydam na jeżdżenie po okolicy szukając miejsca wymiany niż to wszystko warte. Ucinam sobie z nim krótką pogawędkę o życiu, podróżach i jego nie doli. Koleś mnie chyba polubił, poszedł do rejestracji i nagle znalazł się mój dokument!
Komu w drogę, temu czas. Ruszam już na dobre. Tankuje i jeszcze tylko zajeżdżam czasem na stację w poszukiwaniu WIFI, niestety nigdzie nie ma. Na jednym z tego typu postojów, ktoś przewraca mi motocykl. Tak wnioskuje po tym jak leżał i po złożonej bocznej stopce. To nie możliwe, żeby się sam tak przewrócił. Podnoszę go. Wylało się trochę paliwa, podrapał się gmol i kierunkowskaz się złamał. Kupiłem nową żarówkę, wziąłem trytytki i taśmę McGyvera i wszystko zręcznie udało mi się poskładać w całość. Pruję dalej. Dosłownie, co parę kilometrów napotykam na kontrole policyjne, nie wydają się być zainteresowani moją uniżoną osobą. Może to i dobrze. Wreszcie po kilu godzinach tułaczki, zachodzi słońce i powoli zaczynam rozglądać się za noclegiem. Dzisiaj już nie chciałem nocować w hotelu - szkoda pieniędzy, pokombinuje trochę i może uda się gdzieś załatwić ten dokument.
Dojeżdżam do miejscowości Mineralne wody, stamtąd udaje się do miejscowości Nalchik (czy jakoś tak). W drodze do tej miejscowości nuży mnie sen. Skręcam w boczną drogę, chcę gdzieś na polanie rozbić obóz. Myślałem, ze jestem na odludziu (w nocy nie widać, czy to miasto czy wieś - tym bardziej w Rosji). Wyjmuje tropik... rozkładam go. Nieopodal drogi słyszę syrenę milicyjną i pisk opon. Zatrzymali kogoś. Potem następnego i następnego. Trzeciego nie udało im się zatrzymać. Zaczął uciekać, milicja za nim. Pech chciał, że zawracali w miejscu gdzie obozowałem i mieli włączone długie światła-dostrzegli mnie. Poczekałem jeszcze z 15 minut. Miałem nadzieję, ze sytuacja się uspokoi. Niestety, cały czas jakiś dziwny hałas. Podjąłem kolejną decyzje. Zwijam się, szukam innego miejsca na obóz. Szybko spakowałem namiot i w drogę. Wyjeżdżam na drogę, moją trajektorię zajeżdża milicyjna łada. Jednak mnie zauważyli.
Kuda Ty jedziesz ? - pyta, odpowiadam - Ja nie gawarit pa ruski. Ja szukaju oddychania!
- Stopaj ! Powiedział opasły milicjant z kałasznikowem w dłoni.
No to w nogi, a raczej w koła !
Milicja w Rosji ma bardzo dużą władzę. Każdy normalny człowiek się ich boi. Natomiast sami milicjanci nie wydają się być bystrymi ludźmi. Oczywiście nie można uogólniać, jednak Ci, których spotykam potwierdzają tę regułę. Gruby, krzyczy i ma "duży kij" do karania - taki jest mój odbiór rosyjskiego milicjanta. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ten, który mnie zatrzymuje, wydaje się być totalnie pijany, ma kałacha w ręku i otoczony jest jakimiś nastolatkami. Wyglądało to tak jakby ten osiłek wybrał się na polowanie. Tego, co się działo w mojej głowie, chyba nie muszę Wam tłumaczyć. To wszystko działo się zdecydowanie za szybko, żeby się przestraszyć. Dopiero, kiedy wsiadłem na motocykl i ruszyłem, powoli zaczęło do mnie docierać. Hotel człowieku! Przejechałem jeszcze 70 kilometrów i dojechałem wreszcie do miejscowości "Nalczik". Na światłach znowu ktoś się mnie pyta "Kuda ty jedziesz?"
- Ja szukaju oddychania.
- Kam łif mi.
No to jadę za nim. Facet doprowadza mnie do motelu. Idzie ze mną do środka. Pomaga załatwić wszystkie niezbędne formalności pokazuje gdzie mam postawić motocykl, targuje nawet cenę z właścicielem i sobie idzie. Proponuje mi nawet, ze rano pomoże mi dotrzeć do miejscowości Elbrus! Żegnamy się. Asłan, bo tak właśnie ma na imię kolejny pozytywny bohater tej opowieści, zjawia się rano w moim pokoju. Pyta się czy jedziemy...
Ciąg dalszy nastąpi...
Komentarze 5
Pokaż wszystkie komentarzeNiesamowita podróż. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.
OdpowiedzFajny opis wyprawy. Mnie jedank ciekawi jaki to spiwór ;)
OdpowiedzKiedy przekraczałem granice w Medyce, potulnie ustawiliśmy się w dłuuuugiej kolejce, jednak dzięki ludziom w puszkach którzy uświadomili nas że \"panowie, motory to tu bez kolejki jadą\" z ...
Odpowiedzsuper wyprawa zapowiada sie ciekawie sam wybieram sie do Grizji przez Kaukaz z checią poczytam cąłośc;)
OdpowiedzRosja to moja któras z kolejnych podróży, więc czytam o niej jak najwięcej. Uczucia mieszane ale wcale mnie to nie zniecheca. Podobnie było z Rumunią czy Ukrainą i co? I nic, miłe zaskoczenie. ...
Odpowiedz