Ekstremalna turystyka motocyklowa - zdobyć Kaukaz!
Od redakcji: Czas na trzecią część mega-relacji Tobiasza z ekstremalnej wyprawy motocyklowej przez Kaukaz. Dziś dowiecie się jaki wpływ na człowieka ma alkohol ze Wschodu, jak niebezpiecznie może być kiedy rozpada się deszcz i jakie szczęście może osiągnąć człowiek, który wybierze się w samotną podróż motocyklem. Zapraszamy do lektury!
Poranek był ciężki. Noc również. Sprawy mojej równowagi psychicznej zachwiali motocykliści - Polacy, którzy przyjechali pod Elbrus w grupie trzech. Ale w jaki sposób mogli mi skomplikować życie ? Powód był prosty. Jeden z nich na następny dzień obchodził swoje 60te urodziny. Należało to sowicie uczcić. No i uczciliśmy kilkoma butelkami przeźroczystej cieczy o jakże sympatycznej nazwie "Uśmiech". To była bardzo dobra wódka. Jako, że okazją do świętowania były urodziny, to nie zabrakło również szampana. Nasz "ruski" szampan to przy tej typowo sowieckiej odmianie jest czymś aksamitnym. Ten, który piliśmy smakował jak bimber zmieszany z sokiem winogronowym z odrobiną gazu. Nie to, że mam coś do bimbru, ba! Uwielbiam gotowane napary, ale tym razem Rosjanie nie trafili w moje gusta...
Ale zaraz, czy ja za często nie mam tu w Rosji powodów do świętowania? Jak tak dalej pójdzie to zmienię nazwę wyprawy na "Na rauszu przez Kaukaz". Ale co tam, poprawy obiecywać nie zamierzam! Poranek po tej chwalebnej nocy był ciężki. Chłopaki już samego rana ruszyli do Dagestanu. Ja nie chciałem psuć im grupy swoją obecnością i dlatego spałem dosyć długo tego dnia. Kiedy pojechali, zacząłem się powoli pakować, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, gdzie pojadę. Możliwości były dwie: Gruzja oraz Dagestan. Po przejechaniu około 100 km, podjąłem decyzję - jadę dalej na wschód. A więc kolejno kieruję się na Władykaukaz, potem Grozny - czyli przez Czeczenię do Dagestanu. Droga prowadząca przez Czeczenię jest bardzo dobrej, jakości jak na warunki tu panujące. Motocykl płynie po tych asfaltach, wprowadzając mnie w stan głębokiego znużenia. Podczas przerw grzebię tylko przy zawieszeniu, bo cały czas motocykl łapie Shimmy jak puszczę kierownicę. Wcześniej bez bagażu tego nie miał. Tak, więc sprawdzam wszystkie możliwości ustawienia zawieszenia i w końcu dochodzę do najlepszego. Czasem jeszcze buja kierownicą, ale teraz zdecydowanie rzadziej, a i w terenie własności trakcyjne są o niebo lepsze. Dobra regulacja, potrafi zdziałać cuda.
Przez Czeczenię przejeżdżam bez większych problemów. Ludzie tu mieszkający są bardzo mili i pomocni. Podczas postoju każdy podchodzi, rozmawia, pyta czy nie potrzebuję pomocy i jak długo tutaj jechałem, żeby znaleźć się w ich kraju. Po pewnym czasie zaczyna mnie to męczyć. Za każdym razem ten sam schemat. Staję i pięciu osobom muszę tłumaczyć to samo. Jednak wiem, że Oni w ten sposób wyrażają zaciekawienie i przychylność. Nie daje po sobie znać ze mam ich dość. Wieczorem zjeżdżam z trasy na pobliskie pola, porośnięte wysokimi krzakami. Tam po zajściu słońca rozbijam obóz. Tu mnie nikt nie zobaczy, a więc spokojnie mogę spać. W nocy nikt mnie nie niepokoi i ruszam dalej przez Grozny do Dagestanu. Cały wczorajszy dzień jadę bez map. Robię to specjalnie. Nie mam wgranej mapy w GPS, a papierowej nie kupiłem. Nie planowałem Dagestanu, a teraz chce zaznać jak największej przyjemności z jazdy. Kiedy będąc już za Groznym przypominam sobie o tym skręcam z trasy na pobliskie polne i szutrowe drogi. Są naprawdę wspaniałe. Jednak cały czas muszę się pilnować, bo ich mnogość poraża i bardzo łatwo się zgubić.. Dodatkowo dochodzi problem pożarów. Cale okolice Groznego płoną. Jest bardzo sucho i sam muszę uważać żeby nie wzniecić pożaru. Widoki zapierają dech w piersiach. Jednak za każdym razem, kiedy zatrzymuję się na dłużej i chce zrobić kilka zdjęć, nie wiadomo skąd pojawiają się ludzie i każą je kasować i spadać. Parę razy dochodzi do ostrzejszej wymiany zdań. Jednak najczęściej kapituluje - nie ma co ryzykować. Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi. W końcu wjeżdżam na wzniesienie i widzę morze. To morze Kaspijskie! Czyżbym przejechał już tyle kilometrów? Odpoczywam chwilę i napawam się pięknem krajobrazu. Jest genialnie. Stamtąd, po zaliczeniu kolejnego offu, kilku gleb i niemal jednego dachowania zbieram się w kierunku Gruzji. Droga mija bardzo powoli. Wróciłem na asfalty. Muszę bardzo uważać na szalonych kierowców jeżdżących w tym rejonie świata. Są naprawdę szaleni. Jadąc, trzymam ciągle 3 tys. obrotów silnika na minutę - czyli jakieś 90 na godzinę. Wyprzedzają mnie z lewej z prawej, robiąc to w tak małej odległości, że kilkukrotnie czuje muśnięcie lusterka samochodów na łokciach. Trzeba się do tego przyzwyczaić, bo robiąc to trąbią i w strachu, łatwo zmienić tor jazdy - wtedy, nieszczęście gotowe. Swoją drogą nigdy w życiu nie widziałem tylu Land Cruiserów co właśnie w Czeczenii.
Tytułem końca tego dnia warto nadmienić o zmianach, jakie na nas czekają tuż po wjeździe na tereny Dagestanu. W ciągu paru kilometrów krajobraz zmienia się diametralnie. Zmieniają się również poglądy ludzkie. O ile wcześniej islam był widoczny już w Czeczeni, to Dagestan jest typowo islamskim rejonem i trzeba o tym pamiętać. Pięknym rejonem, ale innym.
A więc jadę w kierunku Gruzji. Dojeżdżam do granicy, Rosjanie żegnają mnie, z czego bardzo się cieszę. Nikt nie sprawdza moich meldunków (wychodzi na to, że nie potrzebnie wydawałem forsę na noclegi), nikt nie sprawdza tego że nie byłem w Moskwie, tak jak miałem wpisane w wizę, z czego jestem bardzo szczęśliwy. Natomiast po stronie gruzińskiej kontrolują mnie bardzo dokładnie. Muszę wyjąc wszystkie rzeczy z kufrów i pokazać ich zawartość,. Nic to sami tego chcieli. Motocykl stoi na środku, ubrania walają się wokół i nikt nie może przejechać. Jak ktoś chce zrobić na złość to ja nie pozostaje mu dłużny. Po kilkudziesięciu minutach ruszam. Jeszcze tylko wspomnę o samym przejściu granicznym. Tak położonego przejścia w tak pięknym krajobrazie nie widziałem jeszcze nigdy. Po prostu bomba. Pogranicznicy bardzo się przejmują swoją rolą. To nowe przejście dopiero je budują, więc chyba jeszcze nie są znudzeni swoją robotą. Skanują nawet moje pełne paprochów oczy. Wreszcie jak już napisałem ruszam i kieruję się pięknymi szutrowymi drogami, położonymi wysoko w górach do stolicy Gruzji Tbilisi. Widoki znowu zapierają dech w piersiach. Czasem przez brak zabezpieczeń przy drodze i wysokie położenie trasy serce staje w gardle. Dojeżdżam do pierwszych miejscowości. Trochę zaczynam przysypiać, jest już ciemno a tu nagle buch. Dostałem czymś w twarz ! Jechałem z otwarta szczęką i nagle ogromny ból i zero widoczności. Wciskam hamulce, staję i przecieram twarz. Ktoś rzucił we mnie jajkiem ! cała kurtka brudna, na grzanych manetkach białko skwierczy. Mam jajecznicę!
Doskonały żart. Rzekłbym, że bardzo wysublimowany i godny pomysłów Tobiasza. Normalnie uśmiałbym się do rozpuku, ale teraz ja byłem jego obiektem i tylko sobie z wolna flugam pod nosem. Przejeżdżam parę kilometrów i znowu akcja. Byk pasący się przy drodze dostaje furii i biegnie na mnie w szaleńczym amoku. Dodaję gazu i jakimś cudem go omijam.
Dość wrażeń na dziś chcę spać !
Wreszcie dojeżdżam do stolicy Gruzji - Tbilisi! Mam tu zaplanowany nocleg w Hostelu Opera. To miejsce, gdzie rządzą Polacy, przebywają Polacy i ceny są bardziej przystępne niż gdzie indziej. Powoli wjeżdżam do Tbilisi, jednak cały czas nie wiem jak dotrzeć pod wskazany adres. Nie mam map. Myślę sobie, że jakoś to będzie i jeżdżę od osoby do osoby i pytam się o adres. Niestety nikt nie słyszał o takim miejscu. Więc krążę około dwóch, może trzech godzin. Nagle motocykl, na jednym z ruchliwych, gruzińskich skrzyżowań gaśnie. I już nie zapala. Rozrusznik nie kręci. Spycham GSa z drogi- na szczęście awaria wystąpiła pod innym hostelem i idę spać.
Rano wstaję, okazuje się że winą nie gaśnięcia motocykla był włącznik pompy paliwa. Rozbieram go i naprawiam. Zajmuje mi to dwie godziny. Sprężynki znajdujące się w środku włącznika wystrzeliły w powietrze i lotem koszącym rozleciały się po trawniku. Przez ładnych kilkanaście minut chodzę na kolanach i próbuje je odnaleźć. Wreszcie się udaje! Składam włącznik odpalam i odjeżdżam. Zadziwiające jak łatwo w dzień znaleźć miejsca, które nocą wydają się nam być niemożliwymi do odnalezienia. Dzisiaj już było dużo łatwiej znaleźć hostel Opera. Docieram na miejsce, wynajmuję pokój rozkładam rzeczy i ucinam sobie miłą pogawędkę z młodymi Polakami zamieszkującymi to miejsce. Wspólnie ruszamy zwiedzać stolicę. Tbilisi to zupełnie inne miasto niż te, do których zdążyłem się przyzwyczaić. Ruch uliczny to ciągła walka o przetrwanie, na rynkach i targach ludzie krzątają się jak mrówki. Jest zupełnie inaczej. Udaje się do kantoru. Chce wymienić pieniądze. Zaczyna się awantura. Stoję w kolejce, ale cały czas wpychają się przed nas jacyś pijani goście. Ludzie zaczynają się denerwować, zaczynają się krzyki. My stoimy twardo i nie wpuszczamy nikogo przed siebie. Przecież gnijemy już w tej kolejce pół godziny. Napięcie rośnie do tego poziomu, że interweniować musi policja. Na szczęście wymieniamy forsę i możemy ruszać na podbój Tbilisi. Po zjedzeniu dziesiątków Haczapuri, wypiciu równie wielu piw, wracamy do hostelu. Otwieram bramę, a przede mną stoją dwa motocykle: V-strom 650 i Transalp. To Polacy! Tak jak ja przyjechali do Gruzji po rozrabiać trochę.
- To ty jesteś od wyprawy "Samopas przez Kaukaz" ? - słyszę pytanie...
Chłopaki mnie poznali, a po paru minutach i ja ich. To ekipa Sakartwelo, walcząca o lepszy byt weteranów wojennych. Jeżdżąc po świecie i zbierają pieniądze na leczenie ludzi, którzy chronią nasz kraj. To wspaniały czyn. Czyli jednak można się spełniać i pomagać innym!
Siadamy przy stoliku na dworze i do późnej nocy gaworzymy o motocyklach. Ustalamy również, że jutro ruszamy razem na drogę wojenną. Rano z lekkim szumem głowy budzę się i na prędce ubieram. Wszyscy wskakujemy "na koń" i prujemy na północną część Gruzji. Jechałem już poprzedniego dnia tą drogą. Jednak była noc. Teraz moje wrażenia są inne. Jest piękna. Długie szutry, kałuże i wszędzie wchodzący kurz. Po kilku godzinach jazdy docieramy do chyba najbardziej znanego miejsca w Gruzji - Gergetis Sameba. To kościół wzniesiony na szczytach gór, położony w malowniczej okolicy. Żeby tam dojechać trzeba sie nieźle napocić. Na górę wjeżdżam tylko ja i Sławek na transalpie. Reszta zostaje. Nie ma co się dziwić. Łatwo nie było. Każdy z nas zalicza wywrotkę, a ja uderzam gmolem w potężny kamień. Jednak BMW zachowuje się jak czołg. Wystarczy trzymać gaz w jednej pozycji i przejeżdża po każdym rowie, kamieniu czy kałuży. Moja wiara w markę zaczyna wracać. Zjeżdżamy z góry i udajemy się z powrotem do Hostelu. Na miejsce docieramy cali biali, motocykle również. Momentami pył, wzniecany przez auta był tak duży, że nie można było złapać powietrza nie wspominając, o jakimkolwiek obserwowaniu drogi. Dojeżdżamy na miejsce. po drodze szukamy jeszcze tylko ściany, z której leje sie piwo. Wiemy, ze coś takiego istnieje przy jednym z tutejszych browarów i jest to najważniejszy cel dzisiejszego dnia. Niestety gubimy się kilkukrotnie i nie dojeżdżamy do tego świętego miejsca. Zaopatrujemy się w sklepie i siadamy do kolacji. Jutro wszyscy ruszają w swoją stronę.
Tuszetia, czyli Bieszczady w Gruzji po studencku!
Tuszetia to miejsce położone na północnym wschodzie Gruzji. To prawdopodobnie ostatnia enklawa dzikich gór w Europie. Chcąc dojechać do miejscowości Omalo, trzeba przebyć ekstremalnie trudną trasę, liczącą 70 km. Do "miasteczka" nie prowadzą, żadne inne drogi. Jest tylko ten jeden trakt. Omalo to jedno z tych miejsc na ziemi, gdzie życie trwa tylko przez pół roku. Później mieszkańcy, zmuszeni są opuścić osadę i zjechać niżej z prozaicznej chęci przeżycia zimy. W osadzie, co roku zostaje tylko 5 osób, których zadaniem jest opieka nad owcami i wszystkimi innymi zwierzętami. Tysiące serpentyn, dziesiątki brodów, miliony kamieni, i wiele wodospadów do pokonania. Frajda ogromna. Zmęczenie po przebyciu tej drogi nie do opisania. Ryzyko niepowodzenia - ekstremalne. Brak zabezpieczeń, obsuwające się kamienie, jazda na wysokości do 3 tys. metrów, brak stacji paliw, ludzi (czasem przejezdni) to wszystko czeka na chętnych pokonania tej trasy. Dodam tylko, ze droga ta zaliczana jest do najbardziej krętych tras świata. Transfagar czy Transalpina to tzw. "pikuś".
Ale zacznijmy od początku...
Kilka dni temu spałem sobie w najlepsze w namiocie na podwórzu hostelu Opera, aż ktoś wpadł na podwórze i zaczął robić ostry raban. Wyściubiłem nos z namiotu i rzuciłem kilka przekleństw. Dzisiaj miałem gnić do południa! Przekleństwa odbiły się o ścianę i poleciały zupełnie w inne miejsce. Rzec można, że dostałem nimi prosto w pysk. Nawet się nie zdenerwowałem, zostałem zwinnie olany, a ludziom, którzy śmieli obudzić potwora, nawet nie spełzł uśmiech z twarzy. To dobry objaw. Lubię takich ludzi. Teraz sytuację należało obrócić w żart. Sprytnie wywinąłem się z tego rzucając żenujący żart i już po paru minutach siedzieliśmy wspólnie przy stoliku i bajdurzyliśmy o swoich podróżach. W moim przypadku było dosyć ciężko. Troszkę szumiało mi w głowie, po poprzednim przyjemnym wieczorze, a dodatkowo nie miałem czasu nawet umyć zębów. Tak, na pewno musiałem zrobić na nich dobre wrażenie... Po kilkunastu minutach ludzie zniknęli. Poszli na miasto. Ja zostałem sam na sam z laptopem. Wziąłem się za składanie filmów. Moc obliczeniowa drzemiąca w moim komputerze sprawiła, ze zamiast wyjechać z kempingu o 10, składałem kilkuminutowy film do 15. Zdecydowanie było już za późno na start. Lepiej zostać, nadrobić zaległości w pisaniu i na spokojnie wystartować rano. Od właściciela Hostelu Opera dowiedziałem się, że grupa tych huncwotów robiących raban o poranku, następnego dnia wybiera się do Tuszeti, do Omalo. To była dobra wiadomość. Sam chciałem tam jechać, ale nie wiem czy starczyłoby mi odwagi na samotną jazdę po tych dzikich terenach. Mają wynajętego kierowcę i auto. Ja mam motocykl i dużo chęci. Tak, więc po konsultacji z samymi zainteresowanymi i ich akceptacji, wszystko staje się jasne. Start 7 rano. Jadę za nimi. Ale najpierw integracja ! Pijemy piwo, wino i chyba wódkę – nie jestem w stanie powiedzieć czy na pewno, nie pamiętam. Robi się już zdecydowanie późno. Moje oczy już dawno straciły normalną geometrie i patrzą w dwie strony świata. To ten stan, o którym każdy na następny dzień stara się zapomnieć. Nasze rozmowy z głupawych, przeradzają się na pseudo intelektualny i filozoficzne – tak nam się w tedy wydawało tory. Ehh… co alkohol potrafi zrobić z człowiekiem.
Ruszamy !
Początkowo zwykła droga zamienia się w serpentyny. Później nawierzchnia się zdecydowanie pogarsza, aż wreszcie asfalt znika, a pojawiają się szutry. Pokonujemy kilometry szutrowych zawijasów, często dziurawych, niekiedy przeciętych rzekami, oraz innymi wodami. Trasa do Omalo pnie sie aż do 3 tys. m.n.p.m. Zaczyna być wysoko i chłodno. Również zaczynam odczuwać mniejszą chęć do przyspieszania mojego jednośladu. Na przełęczy przy 3 tys. m robimy przerwę. Gaszę silnik. Podbiega do mnie kierowca i mówi, że na takiej wysokości nie wolno gasić silnika, a jeśli już to na maks. 20 minut. Trudno, wrzucam motocykl na stopkę centralną i odpalam. Niech szumi, co mi tam. Ciekawostką jest fakt, że wysiłek, który jestem zmuszony włożyć w prowadzenie motocykla powoduje, że jest mi tak gorąco, że na 3 tys. m wjeżdżam w krótkim rękawku. Po kilkudziesięciu minutach ruszamy dalej. Na szczęście zjeżdżamy w dół. Jest super, choć trochę niebezpiecznie. Te urwiska przy drodze skutecznie przeszkadzają mi w napawaniu się pięknem krajobrazu. Jadę cały czas skupiony na drodze, dziurach i ogromnych kamieniach, po których czasem musze przejechać. Motocykl podskakuje, ale cały czas prze do przodu. Stary GS to stary GS. Jedzie jak czołg.
Kamera przypięta do kasku ciągle nagrywa. Lubię jednak dynamikę i staram się zmieniać położenie kamerki. Przyklejam ją do przedniej szyby samochodu, który jedzie teraz za mną. Kierowca włącza wycieraczki a kamera spada. Dowiaduje się o tym dopiero kilkaset metrów później. Wracam, szukam, aż w końcu znajduję. Leżała w rzece. Ale jest. Była ciągle włączona. Ostatnie sekundy nagrania pokazują jak cos po niej przejeżdża. Niestety do środka wlała się woda. Wydaje mi się, że będzie działać, niestety muszę ją rozebrać. Przycisk od włączania nagrywania jest wciśnięty na stałe i teraz kamera szaleje. Coś wymyślę. Muszę!
Przed samym Omalo zaczyna się piach i błoto. Auta, które jadą przede mną mocno kurzą. Ciężko się oddycha i jeszcze ciężej patrzy na drogę. W momentach gdzie nie ma kurzu jest miałkie błoto. Kilkukrotnie motocykl na koleinie sie wywraca. Ląduję twarzą w błocie. To miłe uczucie. Stawiam jednak motocykl i jadę dalej. Po kilkudziesięciu minutach wreszcie dojeżdżam totalnie pozbawiony sił i dalszej chęci do jazdy. Wraz z moimi nowymi znajomymi organizujemy przerwę. Jemy pijemy wino, które kupiliśmy jeszcze na dole. Ja oczywiście tylko moczę usta - muszę jeszcze zrobić parę kilometrów. W końcu ruszamy Oni na nogach, ja na motocyklu. Chyba szybciej byłoby mi się poruszać na nogach. Zaczyna się bardzo stromy teren. W dodatku porośnięty jest trawą, a wiec przyczepność jest zerowa. W końcu po kilku wywrotkach przewracam się i nie mogę podnieść. Nie mam już siły. Motocykl leży i nawet po parunastu sekundach, kiedy ustabilizowałem oddech nie mogę go podnieść. Podejmuje natychmiastową decyzje, dalej nie jadę - nie mam już siły. Robi się zdecydowanie zbyt niebezpiecznie. Szarpię się z motocyklem dłuższą chwilę, aż wreszcie jakimś cudem resztką sił go podnoszę. Gaszę silnik, opieram motocykl o skały i zatwierdzam czas na postój i nocleg. Takie rzeczy nie mogą mieć miejsca. Tym bardziej jeśli jedziesz półtora metra od przepaści. Trzeba być ostrożnym, a zmęczenie temu nie pomaga. Od paru dni śpię pod gołym niebem. Najczęściej albo nie mam siły rozkładać namiotu, albo niebo nad Kaukazem jest zbyt piękne, żeby przesłaniać je tropikiem. Również i tym razem plan był prosty: karimata i śpiwór. Polacy, których poznałem dzień wcześniej w hostelu w Tibilisi dotarli do mnie i podzielili moją chęć spania pod "chmurką". Problem był jeden. Nachylenie stoku, na którym przyszło mi się przewrócić było takie, że aby usnąć trzeba było położyć się pod drzewem aby nie spaść w nocy w dół. Jak na złość odpowiednich drzew nie było. Przenieśliśmy się, więc na ścieżkę polną. Tam było bezpieczniej. Niestety zaraz po tym na nasze czoła spadły pierwsze krople deszczu. Trzeba było działać. Namiotu na tej stromiźnie nie mogłem rozłożyć. W skały nie wbiłbym śledzi. Wykorzystałem, więc motocykl, który przypiąłem łańcuchem do grubego korzenia, aby ten sam nie zjechał w dół, a do niego przywiązałem tropik. To był strzał w dziesiątkę! Rano i tak obudziłem się mokry, ale szczęśliwy i pełny woli walki! To uczucie jest wspaniałe!
Moje obawy z dnia poprzedniego potwierdziły się. Deszcz plus Omalo = igranie ze śmiercią. Zanim jeszcze na dobre zasnąłem na tej górze, modliłem się do wszystkich prehistorycznych bóstw, włącznie z władcą Re o słońce. Jeśli spadnie, choć kropla wody na drogi Tuszeti mogę się znaleźć w naprawdę nieciekawej sytuacji. Oczywiście zawsze jak czegoś się bardzo nie chce to musi się spełnić.Tak jak już pisałem rozpadało się. Wszyscy byliśmy mokrzy. Ja byłem naprawdę przestraszony. Ostatni podjazd poprzedniego dnia był tak stromy, ze podczas wjeżdżania na niego podnosiło mi przednie koło. Jak tu teraz zjechać... Sposób był jeden: "koko dżambo i do przodu". Odpaliłem silnik, nagrzałem go, a następnie zgasiłem. Włączyłem bieg i na zgaszonym silniku powoli osuwałem się w dół. To chyba najlepsza metoda. Kilkukrotnie mnie obracało, ale finalnie zjechałem na sam dół. Jeszcze kawałek polany i pac ! Masz ty wstrętna babo placek - rów ! Dokładnie rów o długości dwóch metrów. Nie wiadomo, po co i nie wiadomo skąd. Istotnym faktem jest to, że motocykl leży, a ja pod nim. Moje ręce po poprzednim dniu są mocno osłabione, ale jakoś się podnoszę, motor również. Odpalam i mozolnie wspinam się po szutrowych serpentynach. Dojeżdżam do miejscowości Omalo, niestety wyjeżdżając gubię drogę i skręcam na bardzo błotnistą ścieżkę z głębokimi koleinami. Zanim zdaję sobie sprawę, ze jadę w złym kierunku motocykl dwukrotnie leży. Mi udaje się zeskakiwać. To wina kolein. Nie mogę znaleźć na nie sposobu. Trzeba jechać górą. Innej rady nie ma. Są tak głębokie, że jak motocykl w nie wpadał to czasami zawieszał się na kufrach. To prawdopodobnie droga dla Urali albo Kamazów. Wyjeżdżam na właściwą drogę. Wreszcie poznaje krajobraz. Tak, to tędy jechałem wczoraj. Powoli znów wspinam się do przełęczy na 3 tys. m n p m.
Tym razem jest trudniej. Droga pokryta jest bardzo głębokim błotem. Na szczęście mam opony terenowe i motocykl powoli po niej przejeżdża. Problem zaczyna się w momencie, kiedy BMKa wjeżdża na kamienie ułożone pod skosem i przykryte błotem. Koła się ześlizgują, motocykl przewraca. Tego dnia leżę na pewno około 15 razy twarzą w błocie. Jadę jednak bardzo ostrożnie. Nie przeszkadza to jednak czasem motocyklowi rozpędzić się za bardzo. Dwukrotnie przeleciałem zakręt zatrzymując się o włos od przepaści. Nie musze Wam mówić, że amfetamina przy tym to używka dla dzieci. Tego typu przyjemności podnoszą ciśnienie do tego stopnia, że stróżki potu spływają po całym ciele. Wczorajsza egzotyka dotycząca przyjemnego przekraczania rzek dzisiaj była już wyzwaniem - potoki były zdecydowanie głębsze i bardziej rwące, czasem nie było widać podłoża. Kilkukrotnie musiałem przechodzić rzekę i szukać dogodnej możliwości przejazdu. Na szczęście się udało! zjechałem na dół bezpiecznie. Teraz pozostało asfaltowymi serpentynami doczłapać się do Hostelu w Tbilisi. Potrzebuję mycia, snu i suchych ubrań. Po kilku godzinach docieram na miejsce. Przebieram się i piję piwo. Jutro opuszczam Gruzję i jadę do Turcji. Tam już nie będzie tak kolorowo. Dzisiejszą noc znów spędzam z Polakami. Rzucam pomysł snu pod chmurką. Wszyscy uważają to za świetny plan. Tak tez robimy rano budzimy się wszyscy w super kondycji. Czeka mnie długa droga. Jadę do Kurdystanu!
Przeczytaj pierwszą oraz drugą część relacji z samotnej wyprawy na Kaukaz.
Komentarze 2
Pokaż wszystkie komentarzePrawdziwy survival. Podziwiam i pozdrawiam.
OdpowiedzCoś pięknego! Naprawdę czytałem z wypiekami na twarzy. Tak wogóle to ta wyprawa już się zakończyła i jest publikowana w częściach czy trwa nadal i dlatego jest w częściach?
Odpowiedz