Zdobyć Ararat? Tylko motocyklem!
Od redakcji: Sezon w pełni. Też tak macie, że siedząc przed ekranami komputera, wpatrując się w jakiś program pakietu MS Office aż Was roznosi, żeby gdzieś pojeździć. My tak mamy za każdym razem, kiedy czytamy relację z jakiejś epickiej wyprawy naszych czytelników. Gdzie wybieramy się tym razem? Otóż tym razem jedziemy zdobyć Ararat!
Naszą podróż zaczęliśmy z małym poślizgiem, gdyż z powodu małych problemów z motocyklem wyruszyliśmy z jednodniowym opóźnieniem. Pierwszą noc spędziliśmy w Mielcu u naszego przyjaciela Bartka. Z samego rana, pełni optymizmu wyruszyliśmy w kierunku Ukrainy. Będąc na granicy, podszedłem do strażnika i w ułamku sekundy nawiązała się rozmowa. Po kilku minutach padło pytanie: "skolka za matacykl z diewuszku?". Niestety 3 krowy, które zaoferował nie były satysfakcjonujące, dlatego negocjacje się urwały. Chwilę później, czekając na odbiór dokumentów, spotykamy ukraińską rodzinę jadącą na IŻ'u z koszem. W trakcie rozmowy Ukraińcy stwierdzają: "Fajny motor macie, ale tyle fajek, ile w moim to się nie zmieści, a poza tym to na moim wódki się możesz napić i się nie przewrócisz". Pierwsze kilometry za wschodnią granicą nie zwiastowały tego, co nas czekało później... Euro 2012 dało Ukraińcom piękną drogę w stronę Kijowa. Niestety tylko jedną. Kiedy za Lwowem zjechaliśmy na Ternopil, zaczęło się piekło. Wszechobecne dziury momentami zmusiły nas do jazdy 20 km/h. Podczas krótkiego postoju zaczepiamy lokalesa i pytamy o lepsza drogę na Ternopil. Niestety... Na każde nasze pytanie o stan dróg na Ukrainie słyszymy jedna odpowiedź: "toże dziury". Wtedy jeszcze było nam do śmiechu. Wieczorem, za Ternopilem, zaczęliśmy szukać noclegu. Trafiliśmy na rodzinę, która zaoferowała nam gościnę u siebie w domu. Po zjedzeniu kolacji, spróbowaniu lokalnego piwa oraz wina, a także długiej rozmowie, położyliśmy się spać. Następnego ranka nad Ukrainę nadszedł zimny front, który nie opuścił nas aż do końca pobytu w tym kraju. Jadąc przez większą część dnia w deszczu, przemoczeni i zmęczeni postanowiliśmy przespać się i wysuszyć rzeczy w motelu. Jak się okazało, nasz motocykl nie był przystosowany do ukraińskich dróg. Element ramy, trzymający stelaże z bagażami i pasażera, nie wytrzymał obciążenia. Na szczęście w motelu spotkaliśmy miejscowego chłopaka, który pracował kiedyś we Wrocławiu. Wykonał kilka telefonów i tego samego wieczoru udało się zespawać uchwyty. Wydawałoby się, że im bliżej zachodu, tym drogi są lepsze. Ku naszemu zaskoczeniu było odwrotnie. Mimo to, przed Dniepropietrowskiem zauważamy kolejne pęknięcia. Policjant, którego zaczepiliśmy, polecił nam pewien warsztat na obrzeżach miasta. Po naprawieniu usterki oraz wzmocnieniu elementu ramy kładziemy się spać. Przed nami jeszcze około 420 km do granicy. Wstajemy wcześnie i jedziemy w kierunku Rosji. W końcu bez problemów dojeżdżamy do granicy. Po załatwieniu formalności ruszamy w stronę Kaukazu. Zapamiętamy Ukrainę jako kraj pełen dziur, bezpańskich psów, betonowych oraz depresyjnych miast, kolorowych przystanków autobusowych, pól pełnych słoneczników i co najważniejsze - wspaniałych ludzi. Po przekroczeniu granicy zaczyna się ściemniać, więc od razu bierzemy się za szukanie noclegu. Posterunek policji patrzy na nas przychylnym okiem i rozbijamy namiot zaraz obok niego. Jadąc przez Rosję, nie możemy uwierzyć, w jak dobrym stanie są tutejsze drogi. Po obejrzeniu kilkunastu filmików rodem z tego kraju w internecie, zastanawiamy się kiedy skończy się asfalt. Nie kończy się. Jest nawet lepszy niż w Polsce, co może nie jest aż takim ewenementem... Wieczorem łapie nas deszcz i w przydrożnej restauracji pytamy się czy możemy rozbić namiot. Nie minęło 10 minut, a my mieliśmy już do dyspozycji pokój, garaż na motor i syty posiłek. Przejeżdżając przez Władykaukaz, dostrzegamy ogrom tutejszych gór. Niestety przez problemy z motocyklem nasza wiza do Rosji straciła ważność dzień wcześniej. Z tego powodu spędzamy na granicy ponad 4 godziny. Wydaje się, ze to tylko jeden dzień różnicy, ale biurokracja jest nieubłagana. W rezultacie, aby przedłużyć wizę, musimy wrócić do Władykaukazu i łącznie zapłacić około 160 złotych od osoby. Wbrew temu, co słyszeliśmy wcześniej o Rosjanach, po raz kolejny jesteśmy mile zaskoczeni. Okazało się, że szef przejścia granicznego zapłacił za nas z własnej kieszeni. Zmęczeni i zmarznięci z niedowierzaniem ruszamy w kierunku granicy gruzińskiej. O 3 w nocy dojeżdżamy do Kazbegi, gdzie bezskutecznie szukamy gdziekolwiek noclegu. Ostatecznie wpadamy na pomysł, aby podjechać do lokalnego szpitala. Bez problemu dostajemy nocleg w jednej z sal szpitalnych. Jadąc w nocy, nie zdawaliśmy sobie sprawy obok jakich widoków przejeżdżamy, dlatego rano postanowiliśmy jak najszybciej to nadrobić. Wielkie, piękne góry i ogrom przestrzeni, a do tego bezchmurne niebo zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Tego dnia postanowiliśmy trochę odpocząć od motocykla i wybraliśmy się na spacer po górach w kierunku świątyni Trójcy Świętej (Cminda Sameba). Jest to kościół, który jako symbol widnieje na każdej widokówce w Gruzji, ale żadna z nich nie oddaje prawdziwego piękna tego miejsca. Wieczorem trafiamy do domu jednego z mieszkańców miasta i spędzamy czas na rozmowach z Gruzinem, wznosząc toasty wódką domowej roboty i kosztując lokalnych potraw.
Gruzja po raz pierwszy
Po spędzeniu nocy w miejscowości Stepancmina (Kazbegi) ruszamy słynną Drogą Wojenną w kierunku Tbilisi. Droga na prawie całej swojej długości jest w dobrym stanie oprócz jednego odcinka, który aktualnie jest remontowany. Warto przejechać się tą trasą nie tylko ze względu na jej wartość historyczną, ale również dla pięknych widoków, które towarzyszą jej praktycznie przez cały czas. Pod wieczór dojeżdżamy do Ananuri, gdzie znajduje się twierdza nad jeziorem Żinwali. Jest to sztuczny zbiornik wodny, który powstał na potrzeby istniejącej tu elektrowni wodnej. Sama twierdza jest jednym z tych obiektów, które widnieją w niemal każdej broszurze reklamującej Gruzję. Początkowo mieliśmy w planach zwiedzenie północnej Kachetii, która słynie z najlepszego wina w kraju, jednak po drodze spotykamy grupkę Czechów na motocyklach, od których dowiadujemy się, że główna droga w tym kierunku może przysporzyć nam wiele problemów ze względu na liczne kamienie i dziury. Szukając noclegu w pobliskiej wsi, trafiamy na Badrego, który zaprasza nas do swojego mieszkania w Tbilisi. Tutaj przekonujemy się czym jest słynna gruzińska Supra. Zostajemy ugoszczeni suto zastawionym stołem i niekończącym się domowym winem, którego dwa litry jadą z nami do Polski. Kolejnym punktem naszej wyprawy jest Mccheta – była stolica Gruzji i kolebka gruzińskiej cywilizacji. Dominująca nad miastem Katedra Sweti Cchoweli to jeden z najcenniejszych zabytków architektury sakralnej w Gruzji. Udajemy się jeszcze do wyrastającego na szczycie wysokiej skarpy Klasztoru Dżwari (Krzyża Świętego), który związany jest z początkami chrześcijaństwa w państwie. Postanawiamy również spędzić trochę czasu w Tbilisi, gdzie próbujemy tradycyjnej lokalnej kuchni. Najbardziej do gustu przypada nam chaczapuri (placek z białym serem) oraz chinkali, czyli pierogi z pogrubieniem na szczycie faszerowane rosołem oraz wieprzowym lub wołowym mięsem. Po nocy spędzonej pod stolicą ruszamy w kierunku Dawida Garedżi. Z każdym kilometrem krajobraz diametralnie się zmienia. W przeciwieństwie do północnej części kraju, ukazują się naszym oczom ogromne przestrzenie bezludnych wzgórz, między którymi znajduje się częściowo wykuty w skale Klasztor Dawid Garedża. Nazywany jest on również Monastyrem Niezgody ze względu na swoje położenie na granicy Gruzji i Azerbejdżanu. Monastyr tylko częściowo jest udostępniony turystom, gdyż wciąż jest zamieszkiwany przez duchownych, co niewątpliwie dodaje uroku temu miejscu. Początkowo do monastyru wiedzie nowa asfaltowa droga. Z czasem pojawiają się nierówności i dziury, aż w końcu droga zmienia się w szutrową. Mimo wszystko towarzyszące nam widoki sprawiają, że niespecjalnie nam to przeszkadza.
Wasil i ucieczka prze policją – witamy w Armenii
Następnego ranka obieramy kierunek na Armenię. Po wykupieniu obowiązkowego ubezpieczenia motocykla na granicy, ruszamy przed siebie. Kilkanaście kilometrów później docieramy do kanionu rzeki Debed. Ze względu na bardziej wilgotny klimat, występuje tu inna niż na południu Gruzji roślinność. Od pierwszego momentu w oczy rzucają się nam liczniejsze tereny zielone. Jadąc kanionem, docieramy do Monastyru Haghpat, który znajduje się na wzgórzu kilka kilometrów od drogi głównej. Następnie pniemy się w górę w kierunku Jeziora Sewan. Z każdym kilometrem robi się coraz chłodniej, więc zatrzymujemy się na poboczu, aby wpiąć podpinki do naszych kurtek. Ku naszemu zaskoczeniu zaraz obok nas zatrzymują się dwa TIRy. Z jednego z nich wysiada mężczyzna w średnim wieku i po rosyjsku pyta co u nas słychać i dokąd jedziemy. Gdy dowiaduje się, że próbujemy dojechać do jeziora Sewan, nie zastanawiając się mówi, żeby jechać za nim, ponieważ udaje się w tym samym kierunku i chętnie pokaże nam drogę. Gdy dojeżdżamy do Wanadzoru, zaczynamy doceniać zaoferowaną pomoc, gdyż w mieście nie ma praktycznie żadnych drogowskazów. Kiedy tylko z niego wyjeżdżamy, kierowca macha do nas ręką, żeby go wyprzedzić i jechać swoim tempem. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze kilkakrotnie i za każdym razem dołączają do nas weseli i uśmiechnięci kierowcy. Podczas jednego z postojów, mówimy im, że chcemy zwiedzić Górski Karabach. Po krótkiej rozmowie jeden z nich o imieniu Wasil podaje nam swój adres w Erywaniu, numer telefonu i dodaje, aby koniecznie do niego przyjechać, to zabierze nas wieczorem na imprezę. Opowiada nam, że wozi koniak do Moskwy i akurat wraca do domu, gdzie będzie odpoczywał około dwóch tygodni. Po raz kolejny zaskakuje nas gościnność i otwartość ludzi w tych rejonach. Rozmawiamy jeszcze chwilę i ruszamy dalej w kierunku Jeziora Sewan. Powoli robi się późno i pochmurnie, a temperatura spada coraz niżej. Droga do jeziora jest kręta i górzysta. W pewnym momencie dostrzegamy wodę i wyglądające zza chmur słońce. Jezioro wygląda niesamowicie zwłaszcza, że jakieś 4 metry nad taflą wody znajdowały się chmury. Zatrzymujemy się, żeby zrobić zdjęcia i patrzymy na mapę. Jak łatwo można się domyśleć, nie mija 5 minut i tuż za nami zatrzymuje się Wasil. Ostrzega, że tam, dokąd chcemy jechać będzie zimno i namawia nas, abyśmy zatrzymali się u niego w Erywaniu, a do Górskiego Karabachu możemy pojechać później. Po chwili namysłu wsiadamy na motor i jedziemy za nim. Im jesteśmy bliżej stolicy, tym krajobraz i klimat coraz bardziej się zmienia. Robi się cieplnej i bardziej pustynnie. Pokazuję Wasilowi, że musimy zatankować. Dojeżdżamy do stacji benzynowej i gdy próbuję zapłacić, Wasil wyciąga swoje pieniądze i mówi, że jesteśmy jego gośćmi i nie będziemy za nic płacić. Jak się później okazało… nie żartował. Gdy wjeżdżamy do Erywania, zapada już zmrok. Odstawiamy TIR’a i jedziemy do jego domu. Poznajemy większą część rodziny oraz znajomych i zasiadamy do stołu. Próbujemy lokalnych potraw takich jak Lawasz (ormiański chleb w formie placków z mąki pszennej, który wypiekany jest w ciekawy sposób, a mianowicie rozwałkowane placki ciasta przykleja się do ścian pieca) oraz Dolma (warzywa z mięsem zawijane w liście winogron, kształtem przypominające nasze gołąbki). Na stole nie może oczywiście zabraknąć słynnego koniaku rodem z Armenii. Zostawiamy motocykl u Wasila w garażu i późnym wieczorem, wraz z jego bratem, jedziemy do pobliskiego hotelu. Wypijamy jeszcze piwo, jemy raki, po czym kładziemy się spać. Rano podjeżdża po nas swoim samochodem i zabiera do siebie. Samochód Wasila i jazda z nim po Erywaniu to osobna historia. Przyciemniane szyby, subwoofer na pół bagażnika, głośna muzyka i wszechobecne trąbienie, a także pozdrawianie wszystkich, to coś co zostanie na długo w naszych pamięciach. Co chwilę odnosimy wrażenie jakby znał każdego w mieście. Tego dnia zwiedzamy starożytne miasto - twierdzę Erebuni, które znajduje się na terenie Erywania, po czym jedziemy autobusem do centrum. To co nas zaskoczyło, to sposób płacenia za przejazd. Tam nie istnieje coś takiego jak bilet. Po prostu wrzuca się pieniążka do pudełka, które znajduje się przy kierowcy. Po paru godzinach zwiedzania centrum, wracamy do domu Wasila, gdzie czekają już na nas ogromne szaszłyki (zupełnie nie przypominają tych robionych w Polsce - tam po prostu nabija się wielkie kawałki mięsa lub serca na coś przypominającego miecze, po czym piecze się je na grillu), pełno sałatek, owoców i innych pysznych rzeczy. Wieczorem znów śpimy w hotelu (tym razem innym) i następnego ranka opuszczamy stolicę. Wraz z Wasilem i jego bratem jedziemy do Monastyru Chor Wirap, który znany jest ze względu na swoje położenie. Usytuowany jest on blisko granicy z Turcją, a tuż za nim doskonale widać świętą górę Ormian, czyli Ararat, która znajduje się na terytorium Turcji. Robimy sobie ostatnie zdjęcia z Wasilem oraz jego bratem i ruszamy dalej w kierunku Górskiego Karabachu. Dojeżdżamy do Monastyru Norawank. Droga do niego wiedzie małym kanionem, a góry mają czerwone zabarwienie. To wszystko sprawia, że jest to najładniej położony monastyr, jaki zwiedzaliśmy w Armenii. Podczas niewielkiego postoju zaczynamy przeliczać pozostałe do końca wyprawy dni. Niestety zmuszeni jesteśmy zrezygnować z Górskiego Karabachu i wracamy w kierunku Gruzji. Następnego dnia dojeżdżamy do Giumri – miasta na północnym zachodzie Armenii. Dziury są tu na tyle duże, że nie obeszło się bez jazdy slalomem. Chwilę później widzę w lusterku radiowóz z migającymi światłami. Stajemy na poboczu i czekamy na policjanta. Pyta się nas dlaczego jedziemy w ten sposób. Tłumaczę mu, że inaczej się nie da, bo uszkodzę motocykl. Powód zatrzymania był z góry przez nas znany, gdyż nie od dziś wiadomo, że policjanci w Armenii to „wegetarianie”. Za „stwarzanie zagrożenia na drodze” zostawiliśmy 30 listków amerykańskiej „kapusty” i pojechaliśmy dalej. Pech chciał, że taksówkarz w mieście wskazał nam złą drogę i ponownie musieliśmy przejechać przez Giumri. Tak jak poprzednio omijaliśmy dziury, gdy nagle usłyszałem klakson i kątem oka zauważyłem mijający nas z naprzeciwka radiowóz. Szybkie spojrzenie w lusterko i od razu wiedziałem o co chodzi. Zapalone policyjne światła i włączony kierunkowskaz wskazywał na to, że będą zawracać. Drugi raz nie wyciągną od nas pieniędzy – pomyślałem. Nie zastanawiając się długo, odkręciłem manetkę i zaczęliśmy uciekać. Po chwili skręciliśmy w boczną uliczkę. Dziury i wyboje były niesamowite, ale nie mogliśmy zwolnić. Nie było już odwrotu. Trzeba było się gdzieś schować. Nagle zauważyłem bloki i postanowiłem skręcić tuż za nimi. Gdy chcieliśmy się zatrzymać, z tego całego zamieszania przewraca nam się motocykl. Monika szybko schodzi i pomaga mi go podnieść. W tym samym momencie widzimy jak policja na sygnale jedzie dalej główną drogą. Wygląda na to, że nam się udało. Czekamy tam jeszcze około 20 minut i postanawiamy ostrożnie wyjechać z naszej kryjówki. Jeszcze przez kilkanaście kilometrów jedziemy ostrożnie, rozglądając się na boki czy aby na pewno nigdzie na nas nie czekają. Na szczęście już ich więcej nie spotykamy.
W drodze do Turcji
W godzinach popołudniowych przekraczamy granicę i żegnamy się z Armenią. Naszym następnym celem jest skalne miasto Wardzia. Po raz kolejny przekonujemy się, że Gruzja jest bardzo zróżnicowana pod względem przyrody i tak naprawdę każdy jej rejon wygląda inaczej. Powoli robi się już późno, dlatego szukamy noclegu i kładziemy się spać. Następnego ranka zauważamy, że spawany wcześniej element znowu zaczął pękać. Byliśmy na tyle niedaleko Wardzi, że postanowiliśmy ją najpierw zwiedzić. Miasto to wykuto w skale masywu Eruszeti i jest kompleksem wielu komnat i korytarzy. Całość wygląda niesamowicie zarówno z dołu jak i z poziomu miasta. Niestety z powodu trzęsień ziemi do dzisiaj zachowała się 1/3 miasta. Po raz kolejny, ze względu na zbyt małą ilość czasu, jesteśmy zmuszeni do zmiany planów i wcześniejszego opuszczenia Gruzji. Nie było nam dane zobaczyć Swanetii - krainy, która podobno zachwyca swoimi widokami. Po naprawieniu motocykla ruszamy w kierunku Turcji i niechętnie żegnamy się z Gruzją. Wiemy jednak, że na pewno kiedyś tu wrócimy, chociażby po to, żeby odwiedzić tych wszystkich wspaniałych ludzi, których poznaliśmy i którzy zaoferowali nam swoją pomoc zarówno w Gruzji, jak i Armenii (Wasil do dzisiaj dzwoni i pyta się gdzie jesteśmy, co u nas słychać i czy wszystko w porządku). Poza tym, cały czas mamy w planach zwiedzenie Górskiego Karabachu oraz pozostałych rejonów Gruzji. Będąc na granicy, kupujemy turecką wizę, przygotowujemy się psychicznie do cen paliw, odpalamy motocykl i ruszamy w głąb Turcji.
Ciąg dalszy nastąpi...
Ciągle Ci mało motocyklowych przygód? Zajrzyj do naszego działu turystycznego i pozwól się wkręcić w przygodę na dwóch kołach.
Komentarze
Pokaż wszystkie komentarze