Podró¿ motocyklem na wschód - witaj, Murmañsk!
Od Redakcji: Na Ścigacz.pl mogliście już przeczytać pierwszą część relacji z epickiej podróży motocyklem do Murmańska. Jeśli kochacie klimat prawdziwej motocyklowej przygody z dala od luksusowych hoteli, a jeszcze nie zapoznaliście się z zapiskami z trasy na wschód to niezwłocznie to uczyńcie. Jak już to zrobicie, to tutaj macie część drugą. W Polsce spadł dziś pierwszy śnieg, zatem wkręcenie się w podróże motocyklowe wszystkim dobrze zrobi.
Teriberka
Rano - jak to na zlocie - budzi nas ryk motocykli. Witamy się z nowymi znajomymi, którzy przyjmują nas bardzo ciepło. Pytają o trasę i skąd w ogóle pomysł przyjazdu latem tutaj, po czym prowadzą na festiwal. Saamowie, inaczej zwany Lapończykami, zamieszkują północne tereny Europy, od półwyspu Kolskiego po Lofoty w Norwegii. Tubylcze specjały kulinarne, ręcznie robione przedmioty codziennego użytku, ludzie siedzący na skórach reniferów, magiczna muzyka północy... To wszystko tak niesamowite, egzotyczne, wprost nie do opisania... Delektujemy się każda chwilą... Rosjanie wołają nas na posiłek i to nie byle jaki. Pieczone na ognisku mięso renifera, zupa rybna przygotowana na miejscu. Wszystko smakuje wyśmienicie. I nawet komarów jakby mniej... Podpisujemy się na pamiątkowej skórze renifera, robimy grupowe zdjęcie i czas się zbierać. Rosjanki, w przeciwieństwie do naszych dziewczyn, nie mają żadnych oporów przed fotografowaniem. Odpowiedź zawsze brzmi tak. Szkoda nam klimatu, chcielibyśmy zostać, ale czeka kolejne magiczne miejsce Teriberka. Wcześniej jednak nudna, prosta M18. Dopiero ostatnie 40 km to szutrówka wytyczona przez tundrę. Zatrzymujemy się co kawałek i robimy zdjęcia. Po dotarciu na miejsce ogarnia mnie dziwne uczucie... Miasteczko wygląda na prawie całkiem opuszczone, rozpadające się drewniane domy, czy dziurawe wraki kutrów rybackich. Gdzieniegdzie widać pojedyncze zardzewiałe samochody, domy wyglądające na zamieszkałe, czy pięknie odnowioną szkołę. Serce człowiekowi pęka, widząc co potrafią spowodować nieprzemyślane decyzje urzędników - a tu zrobimy sobie miasteczko pośrodku niczego. Szukając drogi na plażę, poznajemy pod sklepem lokalną ekipę. Uśmiechnięci i weseli, częstują rybami z grilla. Z początku mamy opory, ale w momencie, gdy pokazują filmik, że wystarczy wejść do morza z podbierakiem i ma się pełno ryb, przystajemy na propozycję. Rozmawiamy długo. Pokazują nam najpierw starego urala z koszem, a później skuter śnieżny polarisa rocznik bieżący. Staramy się omijać polityczne tematy, ale w pewnym momencie Rosjanie nie wytrzymują i... przepraszają za zachowanie swoich w Warszawie.” Jak nasze ekstremisty przeszły w nasze, rosyjskie święto z flagami przez środek Waszej stolicy, jak okupanci, to my się nie dziwimy, że się Wasze ekstremisty zdenerwowały.” Zapraszają nas do ponownych odwiedzin, najlepiej w zimie, bo wtedy jest pięknie, można polować, łowić ryby pod lodem. Tak, tylko pewnie trzeba jechać skuterem śnieżnym z samego Murmańska. Po dobrych dwóch godzinach pokazują nam, jak dojechać w najciekawsze miejsce biwakowe. Tuż przed wyjazdem zaczepia nas jeszcze jeden człowiek, ale odprawiamy go z kwitkiem, bo chcemy już jechać. Oczywiście standardowo - najpierw wysypisko śmieci, gruzu i złomu, a chwilę potem zapierające dech w piersiach widoki na Morze Barentsa. Rozbijamy namioty około 5 km za miasteczkiem, rozpalamy ognisko i jemy placek z żurawiną zakupiony na miejscu. Mija półtorej godziny, zza pagórka wyłania się Rosjanin z psem, ten którego spotkaliśmy przy opuszczaniu miejscowości. W ręku ma karteczkę. O co mu chodzi? Patrzymy, a tam jest napisany wynik meczu CSSR : Polska - 1:0. No tak, chłop przyniósł wynik meczu. Nie wiedział jak napisać Czechy normalnymi literami to wziął pewnie jakiś stary atlas i wpisał, co było. Wielki plus za pomysł. Pyta, czy nie mamy przypadkiem jakiegoś piwa. W sumie zapracowałeś, to masz.
Trochę źli jesteśmy, bo chcieliśmy odpocząć od ludzi. Z drugiej strony ciekawy człowiek, oczytany, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Poza tym co robić w takim miasteczku? Dodatkowo ma genialny wzrok. Rozmawiamy, a on nagle:
- Uchki
- Jakie znowu uchki?
- No tam w morzu
- A uchatki?
Niesamowitym przeżyciem było zobaczyć te zwierzęta w naturze. Dodatkowo, dzięki niemu, przegadaliśmy całą noc polarną. Dziwne widzieć, jak słońce tylko zbliża się do linii horyzontu, a potem znowu idzie w górę... Do dziś nie wiem, czy spotkani w Teriberce ludzie byli większą atrakcją dla nas czy my dla nich? W dodatku magia dnia polarnego i słońca ciągle śmiejącego się do nas...
Murmańsk
Poranek nad Morzem Barentsa wita nas piękną pogodą, aż żal wychodzić z namiotu. Długo leżę przy otwartym wejściu. Po śniadaniu zwiedzam szybko okolicę, robię mnóstwo zdjęć i czas jechać dalej. Skały, jeziora, rzeki i wodospad, wpadający wprost do morza... Dziś w końcu spełni się jedno z moich marzeń - Murmańsk. Objeżdżamy miasto dookoła i zaczynamy zwiedzanie od północy. Pierwszy punkt programu to Alosza - pomnik Obrońcy Radzieckiej Arktyki podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, rozmiarami konkurujący z pomnikiem w Świebodzinie - Rosja. Przed pomnikiem pali się wieczny ogień ku pamięci... Jazda po mieście jest dość ciekawym przeżyciem. Ktoś wpadł na pomysł, by na szerokich wielopasmowych ulicach zostawić tylko podwójną ciągłą linię... Z początku nas to przerażało, ale szybko zorientowaliśmy się że tubylcy są do tego przyzwyczajeni i pasów ruchu jest dokładnie tyle, ile w danym momencie potrzeba i nikt nie robi dziwnych manewrów. Obiad jemy w ulicznej smażalni szaszłyków nad jeziorem Semenov. Rosjanie dziwią się, że mogliśmy dotrzeć z tak daleka do nich na północ i przynoszą baltiki (marka rosyjskiego piwa) w butelkach, które zostawiamy na wieczór (w Rosji limit alkoholu jest 0,0 promila). Upalne niedzielne popołudnie oraz to, że jesteśmy w typowo spacerowym miejscu pozwala nacieszyć oczy pięknymi Rosjankami. W dodatku wykorzystującymi pogodę do pokazania swoich wdzięków. Później udało się odnaleźć Cerkiew Marynarzy i pomnik podwodniaków poległych na okręcie Kursk. Czekam na chłopaków, pilnując motocykli. Podchodzi staruszka i zaczyna rozmawiać ze mną po rosyjsku. Tłumaczę jej, że ja nie tutejszy i słabo mówię, ja turysta. „To Wy do nas? Na siewer? Latem? Specjalnie? Zuchy jesteście, będę się za was modlić”. Bardzo mnie wzruszyła swoją postawą i ciepłym słowem. Lodołamacz Lenin niestety jest otwarty dla wyłącznie w konkretnych godzinach i zobaczyliśmy go tylko z zewnątrz. Za to spotkał nas kolejny miły gest - rodzina będąca na spacerze, słysząc skąd jesteśmy i jak długo w drodze, wręczyła nam część swoich zrobionych na kolacje zakupów. Tankujemy paliwo w co się tylko da i ruszamy w kierunku półwyspu Rybackiego. Mamy ponad 100 km dojazdu i żadnej stacji benzynowej po drodze. Jeżeli będziesz się wybierał, drogi Czytelniku, na Rybacki i myślisz że masz dość paliwa, kup wodę w 5 litrowej butelce, wylej ją i zatankuj paliwem. Za miastem mijamy tablice informacyjne ostrzegające przed zjazdem z głównej drogi - to tereny wojskowe i najpierw strzelają potem pytają. Sam półwysep był jeszcze 2-3 lata temu zamkniętą strefą wojskową z zakazem wstępu dla kogokolwiek. Obecnie mogą na niego wjechać obywatele Rosji. Pogoda zdecydowanie się zmienia - robi się mgliście i zimno. W końcu jest tak gęste mleko że strach jechać szybciej niż 20 km/h. Jak na złość, tuż przed posterunkiem mgła się podnosi i widać, jak na dłoni, boczną drogę, w którą musimy skręcić. Podchodzi wojskowy, więc włączam tupet, jak taran i do przodu:
- Dzień dobry, kontrola paszportowa. Dokumenty poproszę
- Dzień dobry, już daję
- Gdzie jedziecie?
- My turisty
- Ale gdzie jedziecie?
- No turisty
- Ale gdzie jedziecie!
- Na Rybacki
- Na Rybackim jest zamknięta strefa wojskowa i potrzebne zezwolenie od FSB
- Nie rozumiem
- Hmmmm... Dawać paszporty, wpiszemy Was w książkę i jedźcie dalej
- Dziękuję
Po chwili pogranicznik wraca z dokumentami.
- Na jak długo jedziecie?
- Na dwie noce
- W porządku jechać
Szczęśliwi rozbijamy obozowisko w pierwszym możliwym miejscu, nad brzegiem krystalicznie czystej rzeki.
Półwysep Rybacki
Poranek wita nas pięknym słońcem, dzięki czemu zbieramy się dość szybko i ruszamy do najdalszego punktu wyprawy - latarni morskiej Vadja Guba. Najpierw musimy przejechać przez półwysep Średni i góry Mustatunti, czyli Czarne Góry. Mogę śmiało powiedzieć, że rejon ten, który przed wojną należał częściowo do Finlandii, to istny raj dla miłośników jazdy szutrowo-terenowej. Mamy tutaj wszystko - od równego, gładkiego szutru przez głębokie, wyschnięte kałuże, wyboiste drogi, głazy, plaże, po rzeki i błota. Dlatego jeżeli myślisz że wziąłeś sporo paliwa, to weź jeszcze dodatkowe 5 litrów. Pogoda, zgodnie z tym, co nam mówiono, zmienia się jak w kalejdoskopie - to słońce, to deszcz, to silny wiatr i przenikliwe zimno. Trafiliśmy na odpływ, więc pokonywanie kolejnych przeszkód nie stanowiło większego problemu. Trzeba było jednak uważać i jechać spokojnie, bo sporo jest niespodzianek, przy których zawieszenie załadowanego Transalpa mówi "nie robię". Olbrzymie wrażenie robi 800-metrowy odcinek po dzikiej plaży poprzecinanej strumieniami płynącymi wprost do morza. Po drodze mijamy wiele śladów, świadczących o militarnym znaczeniu tego obszaru - bunkry, resztki armat, ruiny baz wojskowych, czy strzelnica wprost wyjęta z gier komputerowych. W końcu na horyzoncie widać latarnię. Udało się! Miłym zaskoczeniem okazuje się złapanie norweskiej sieci komórkowej, dzięki czemu możemy w miarę swobodnie porozmawiać z bliskimi. Wiatr zmaga się coraz bardziej, temperatura spada do +5 stopni, a odczuwalna jest pewnie na minusie. Rezygnujemy z pomysłu spania nad morzem i wracamy praktycznie w to samo miejsce, co wczoraj. Wieczorna głupawka wyjazdowa i wzruszenie. Z jednej strony udało się zrealizować plan z drugiej, szkoda że to już koniec i trzeba wracać.
Moto hotel w Kola i Tatarian
Następny dzień to początek odwrotu - do domu ponad 2700 km, na co mamy tylko 5 dni. Nie bez trudu docieramy do Moto Hotelu w Kola koło Murmańska, gdzie przy okazji jest dobrze wyposażony warsztat motocyklowy prowadzony przez Tatariana. Bardzo miły i uczynny człowiek, pomaga przygotować motocykle do drogi powrotnej. Na wszelki wypadek wymieniam ponownie olej, ale poza kilkoma drobnymi opiłkami wygląda w porządku. W motohotelu jest wszystko, co potrzebne do życia, wiec decydujemy się zrobić małe pranie. Wieczorem idziemy na kolację do jednej z ciekawszych restauracji w pobliżu. Długo rozmawiamy o tym, jak żyje się tu, na dalekiej północy. Okazuje się, że zimą asfaltowy odcinek do Teribierki jest idealnie odśnieżony! A jak dalej? Ano dalej to połowę na motocyklu, a połowę sunąc na tyłku obok motocykla. Chłopaki mają tutaj twarde charaktery.
Maraton do Polski
Następnego dnia rozpoczynamy maraton - powoli tęsknota za domem wygrywa. Żegnamy się z Krzyśkiem, który ma jeszcze urlop, siadamy na motocykle i jedziemy do oporu. Na wylotówce mijamy charakterystycznie wyglądającą autostopowiczkę - niestety nie ma jak jej zabrać ze sobą. W trasie okazuje się, że mijamy się wiele razy - to na stacji, to w barze... Po którymś kolejnym razie i ona zaczyna rozpoznawać nas. Pierwszy nocleg mamy gdzieś na dziko, przy drodze, po przejechaniu ponad 800km. Zjeżdżamy z M18. Nawierzchnia szybko zmienia się w szutrową. Po całym dniu jazdy i wielu kilometrach czuć zmęczenie. Jedziemy ostrożnie, żeby nie narobić sobie kłopotów na sam koniec. Dojeżdżamy do jeziora. Niestety ktoś już wpadł na ten sam pomysł wcześniej... Dużo wcześniej... Wioska tam jest. Jedziemy dalej, aż znajdujemy wypalony kilka lat temu fragment lasu.
Stajemy na stacji. Spalanie skacze do 7 litrów. Sprawdzam filtr powietrza, który jest cały w błotnistej mazi. Nie ma w planie żadnych szutrów, wiec postanawiam umyć filtr powietrza benzyną i namoczyć minimalnie w zwykłym oleju. Latające potworki znowu krążą nad głowami. Spryskujemy się repelem. To nic nie pomaga. Hmmm... to nie komary tylko jakieś dziwne muszki. Gryzą niemiłosiernie. Z minuty na minutę jest ich coraz więcej, informacja o uczcie rozniosła się po okolicy. Na szczęście są wolne i jak się cały czas chodzi, to jest spokój. Po drodze odwiedzamy wodospad Kiwacz, który jednak mocno nas rozczarowuje po tym, co zobaczyliśmy na północy. Ciekawym miejscem okazuje się za to karelska restauracja - skansen w miejscowości Shuya koło Pietrozavodska. Dobre lokalne jedzenie, mnóstwo sprzętów, kominek i pokoje gościnne. Jedziemy tak i jedziemy. aż w końcu spotyka nas zjawisko o którego istnieniu zapomnieliśmy - noc... Jest już po północy, gdy po 850 km potwornie zmęczeni docieramy do Novogrodu. Zatrzymujemy się na pierwszej stacji. Mówię do sprzedawcy:
- Szukamy hotelu
- U nas hoteli sporo - o jakiś konkretny Wam chodzi?
- Jakikolwiek, byle blisko i tanio
Po chwili zadumy i przygotowaniu kartki papieru.
- My jesteśmy tu, a to jest ta główna droga. Jedziecie prosto. Miniecie światła i rondo z pomnikiem samolotu. Na następnym rondzie zobaczycie supermarket. Zjeżdżacie ostatnim zjazdem tak, żeby przejechać obok sklepu. Dalej jakieś 400-500 m i zobaczycie wysoki budynek i to tam.
- Dziękujemy
Opis się zgadzał i był dość dokładny. Może z jednym wyjątkiem. Nie 500 m a 1500 m... W dodatku po drodze mija się cerkiew. Hotel ładny... Aż za ładny... Oby tylko cena nie zbiła nas z nóg, na których już ledwo stoimy. Recepcja pachnie nowością. Na szczęści nie jest źle. 1700 rubli za pokój plus 200 za zaparkowanie motocykli w garażu podziemnym. Jest opcja śniadania za 300 rubli od głowy, ale rezygnujemy. Szanse, że na nie wstaniemy są znikome. Pytam o meldunek. recepcjonistka pokazuje jakieś kartki, które widzę pierwszy raz na oczy i informuje, że będzie wszystko na rano załatwione. Garaż podziemny to po prostu podziemia hotelu, których główną funkcją jest rozładunek zaopatrzenia. Skutkuje to tym, że nie ma bezpośredniego połączenia z piętrami, czy choćby holem głównym. Bierzemy tylko najważniejsze rzeczy i radośnie maszerujemy dookoła hotelu. Sama winda to też ciekawy wynalazek. Jest wyraźnie odświeżona, ale mechanika pozostała stara i po wejściu należy wcisnąć przycisk jedź. A my stoimy jak te głupki... Nasz pokój oczywiście był na drugim końcu korytarza. Wpadamy, szybki prysznic i spać. Jest 4 rano, a hotel musimy opuścić do 12.
Pobudka jest bolesna. Szybko się ogarniamy i schodzimy na recepcję. Oddając klucz pytam o meldunek. Zamiast nowych kartek o których wspominała recepcjonistka dostajemy kolejną pieczątkę. Rezygnujemy ze zwiedzania miasta i śniadania w którejś z małych knajpek, tylko szybka rundka po mieście. Na wylocie tankujemy i jemy drożdżówki. Musi wystarczyć.
Jedziemy głównymi drogami w kierunku granicy. Za miejscowością Porkhov odbijamy bezpośrednio na Ostrov, zamiast jechać naokoło na Pskov. Droga szybko zmienia się w szuter, którego już miało nie być. Jest sucho i upalnie, więc kurzy się niemiłosiernie. Podczas wyprzedania jadące z naprzeciwka auta widać w ostatniej chwili.
W Ostrowie jadąc wg google maps mijam zjazd na granicę. Za to znajdujemy bardzo przyjemną i w miarę niedrogą knajpkę. Najbardziej mamy ochotę na regionalną potrawę, ale trzeba na nią czekać ponad 40 minut. Szkoda. Jak się później okazało i tak spędziliśmy tam ponad godzinę. Naprzeciwko jest sklep, w którym robimy zakupy rosyjskich produktów. Na koniec miła kelnerka tłumaczy nam, jak wyjechać najszybciej z miasta. Jeszcze tylko tankowanie i prosto na granicę. Do przejścia granicznego, a jakżeby inaczej, prowadzi szutrówka. Całkowicie zakurzeni dojeżdżamy pod szlaban i okazuje się, że przed nami jest tylko jeden samochód. Gorzej, że obok szlabanu świeci się czerwone... Oby nie okazało się, że przejście jest zamknięte.
Po chwili pogranicznik wychla się z budki i macha na nas ręką. Podjeżdżamy, sprawdza dokumenty i wpuszcza na przejście przed samochodem. Zatrzymujemy się w miejscu wskazanym przez żołnierza. Odsyła nas do okienka celniczki. Kobieta koło sześćdziesiątki, lekko przy kości, pyta nas o deklarację celną. Wyciągam z dokumentów. Okazuje się że nie ta - musimy wypełnić taką samą tylko wyjazdową. Idzie mi o wiele sprawniej i przepisuję ją tylko raz. Potem standardowe pytanie skąd jedziemy, po co byliśmy w Rosji. Odpowiadam, że celem naszej wizyty był Murmańsk i pomnik Aloszy. Jak papierologia się zgadza, mam podejść do motocykla i czekać. W okienku naprzeciwko siedzi ładna młoda dziewczyna. Rozmawia przez telefon i... patrzy mi w oczy. To ja jej zaczynam patrzyć w oczy. Uśmiecha się, to ja też. I tak to trwa i trwa... Jak się okaże, że mam do niej później podejść, to będzie ciekawie. W końcu Patryk dostaje komplet dokumentów i wraca do motocykla. Podchodzi celniczka z pierwszego okienka z dwoma wojskowymi.
- Otworzyć kufer - rozkazuje, choć nie przywiązuje wagi do zawartości.
- A tu co – pyta, pokazując na boczne sakwy
- Ubrania
- A tu?
- Namiot
- A ten róg to co to?
- Poroże renifera znalezione na Rybackim
Na dźwięk nazwy półwyspu prostuje się i każe jechać dalej. Rosyjska strona załatwiona w 30 minut. Łotwa w UE, więc pójdzie jak z płatka. O my naiwni...
Podjeżdżamy pod szlaban i czekamy. Przejście wygląda skromnie, w porównaniu do swojego rosyjskiego odpowiednika. Ot, kilka budek, wyglądających jak altanki do kupienia w markecie budowlanym. Pogranicznik sprawdza samochód, jadący na rosyjską stronę i dopiero po dłuższej chwili wpuszcza nas. Słysząc , że jesteśmy z Polski i tylko po angielsku rozmawiamy, mocno się zasmuca. I co tu z nimi teraz zrobić? W tym momencie rozumiemy, że to nie będzie 5 minut i po krzyku. Na początek wszystkie dokumenty i ubezpieczenie motocykla też. A na co im to? Daję zieloną kartę, mimo że niepotrzebna w UE. Znowu wypełnianie papierków, tym razem z naciskiem, ile czego dokładnie wwozimy - alkoholu, papierosów, cygar, paliwa. Na szczęście maję wersją anglojęzyczną. Gdy już myślimy, że to wszystko, kierują nas do drugiej budki. Na koniec standardowe pytania, a co tu mamy, a co tam. Mojego renifera na szczęście się nie czepiają. Jak już stwierdzili że ok, możemy wjechać na Łotwę, atmosfera się rozluźniła.
Wyszła cała ekipa celników i pytała się o trasę, motocykle, opony. Opowiadali o jakimś łotewskim święcie, które rozpoczyna na się następnego dnia. Nic z tego spróbujemy mamy już tylko 450 km do Polski i walczymy o to, by dojechać. Po pierwszym tankowaniu, jakby ktoś zabrał motocyklom parę koni... Stuka to wszystko puka i jechać nie chce. Różnica w paliwie jest spora na korzyść dla Rosji. Noc i pogoda najgorsza z możliwych – mżawka. W pewnym momencie motocykl dziwnie podskakuje - co jest? Okazuje się że Łotysze zamontowali na głównych drogach progi zwalniające, których w tych warunkach w ogóle nie widać... Na sportowym motocyklu pewnie dobiłoby zawieszenie, a ja poznałbym z bliska strukturę drogi. Na stacjach albo kawa albo napój energetyczny. W końcu późnym wieczorem docieramy do Żubryna, od którego zaczęliśmy nasza wyprawę. Przejechaliśmy ponad 2400 km z Murmańska do Polski w trzy dni. Jutro sobota - spokojnie można się wyspać i powoli wrócić do domu mając dzień zapasu.
Podsumowując
Jechałem do Rosji, nie będąc do końca pewnym, czego się spodziewać. Dla mnie był to jednak trochę obcy, wrogi kraj. Teraz wiem, jak bardzo się myliłem... Spokojnie mogę polecić go każdemu, kto ma trochę odwagi, fantazji i nie boi się czasem spartańskich warunków.
- 7000 km - dystans w ogóle
- 1300 km - dystans poza asfaltem
- 300 km - najdłuższy odcinek bez asfaltu
- 820 km - najdłuższy odcinek dzienny
- 18 dni jazdy
- 12 dni bez deszczu
- 2,67 do 3,3 pln – ceny paliw
- 92 oktan – najczęściej tankowane paliwo
- 1-3 h to czas na przekroczenie granicy
- +30 – najcieplej, +5 – najzimniej,
- 0 pln - koszt łapówek i mandatów
Najmilsze zaskoczenie to otwartość Rosjan i ceny paliwa. Zaskoczenie In minus to ceny jedzenia i noclegów.
|
Komentarze 4
Poka¿ wszystkie komentarzeFajnie sobie przypomnieæ po latach, polecieli¶my tam rok przed Wami, trochê inna trasa z zaliczeniem Sankt Petersburga ale zdecydowanie Rybacki to by³a wisienka na torcie ca³ej wyprawy, ¶ni mi siê ...
OdpowiedzGratulujê odwagi. Nie wiem czy na taki ruch zdecydowa³bym siê. Zdjêcia i pami±tka piêkne.
OdpowiedzZdjêcia obrazuj±ce to REWELACJA !
OdpowiedzNiesamowita podró¿! Wra¿enia do koñca ¿ycia. Dziêki za relacjê i zdjêcia, dziêki którym i my chocia¿ w ten sposób mogli¶my uczestniczyæ w Waszej wyprawie. Pozdrowienia!
Odpowiedz