Hondami na Murmañsk: etap czwarty
Umba Highway w zależności od ilości wody w bagnach to nawet 18 godzin walki
Wstajemy późno. Na szczęście nikt nas już nie przeganiał choć obok stały dwa inne namioty i samochód. Powoli ogarniamy cały bałagan i smarujemy miejsca pogryzione przez komary. Wysokie morale z wczoraj gdzieś uleciały, wszystko idzie dość topornie. Wczoraj trasy w lesie dały nam ostro w kość. Nauczka: unikać jazdy wieczorem przez lasy i bagna. Zastawiamy się co dalej i jak stoimy z czasem. Odpuszczamy na pewno Kuzomen - brak czasu. Umba Highway w zależności od ilości wody w bagnach to nawet 18 godzin walki.
Mamy też możliwość na spokojnie docenić piękno miejsca w którym przyszło nam nocować. Karelia ma swój niepowtarzalny klimat i pewnie wrócę do niej nie raz. Jezioro z krystalicznie czystą wodą i góry w tle. Po raz czwarty zaliczamy nasz ulubiony mostek. Niegościnni Finowie nie robią przynajmniej problemu z przejazdem. Teraz na spokojnie możemy się przyglądać parkowi. Na bramie się nas spodziewali i nawet na dokumenty nie patrzą. Musimy uzupełnić paliwo, sporo wczoraj wyciekło podczas przewrotek. Na końcu wioski widzieliśmy drugą stację więc może tam uda się dostać coś więcej. Okazuje się jednak ze to tylko atrapa, za to Rosjanin dzwoni do właścicieli stacji z prośbą by nas obsłużyć jak należy. Ledwo ruszyliśmy i zatrzymuje nas pogranicznik. Jest ich dwóch - jeden młodzik w mundurze, który niewiele się odzywa i drugi, starszy w cywilnych ciuchach. Zaskakująco dużo o nas wiedzą. Wszystko jednak w miłej atmosferze, ot taka robota. Nawet z nami żartują, przeglądają zdjęcia na telefonach i podpowiadają jak unikać kłopotów. Czyli widać służby potrafią być dla ludzi przyjazne…
Jadąc zatankować zatrzymujemy się pod sklepem. Godziny otwarcia niby w porządku, ale zamknięte choć słychać głosy w środku. Trudno jedziemy dalej. Wtem wychodzi do nas kobiecina i pyta:
- Czego Wam potrzeba, bo sklep dopiero jutro oficjalnie otwieramy?
- A coś do jedzenia i wodę mineralną.
- Wejdźcie - macha do nas ręką i rzuca do wnętrza - dziewuszki chłopcy przyjechali.
Z zaplecza wychodzi kilka młodych zgrabnych dziewczyn. Pytają jak nam mogą pomóc?
- Głodni jesteśmy, chleb jakiś jest?
Tego akurat nie ma, ale odkopują mikrofalę, grzeją naleśniki z mięsem. Widać, że bardzo chcą o nas zadbać. W tle puszczona muzyka i zaczyna się wręcz imprezowy klimat. Słaba znajomość języka wręcz rozluźnia atmosferę, gdyż dochodzi do wielu śmiesznych sytuacji. Standardowe pytania czyli czy na pewno całą drogę na motocyklach, ile dni, ile kilometrów. Szczególnie jedna z nich Natalia mocno się nami interesuje. Tomek zabiera ja nawet na krótką przejażdżkę. Po chwili to i nawet chleb się znajduje choć po pierwszym kęsie czuć ze nie jeden sklep to on widział... Z grzeczności zabieramy go ze sobą. Nasze motocykle pod sklepem działają jak magnes. Co chwilę ktoś wchodzi i pyta się czy otwarte, co mocno irytuje obsługę.
Czas goni wiec wymieniamy się kontaktami i jedziemy na stację gdzie wczoraj twierdzili, że paliwa nie ma. Dzisiaj kolejka - była nowa dostawa. Żyjąc w miastach nie doceniamy bardzo wielu rzeczy. Ot choćby tego, że w każdej chwili możemy mieć pełny zbiornik i polatać na motocyklu. Tubylcy tankują w co się da, nawet w pojazdy które robią za samobieżne kanistry. Oczywiście tu panują stare zasady: płacisz za ustaloną ilość i jak nie zmieścisz to nadwyżka idzie w piach. Sam dystrybutor to niezły zabytek, wyskalowany w pełnych litrach. Tomek zamawia więcej i to czego nie wlał idzie do mojego motocykla. Następna stacja za 100 km to wtedy obaj wlejemy do pełna.
Droga do trasy federalnej M18 to typowa szutrówka - lasy, bagna jeziora, pomniki z wielkiej wojny ojczyźnianej, kilka wiosek. Słońce dawno schowało się za horyzontem, mimo to jest dość jasno. Docieramy w końcu do asfaltu i niespodzianka: o benzynie czy motelu można zapomnieć. Jedynymi żywymi istotami w tym obiekcie są zdziczałe psy. Z głupia daje im kawałek suchego chleba, a nuż zjedzą. Nie dość ze jedzą to wręcz się o niego zabijają i cały bochenek znika dosłownie w minutę. Ogarniamy jakie mamy opcje. Do Kandalakszy, w której jest kilka hoteli, mamy 150 km. 30 km wcześniej jest kemping, który jest naszą opcją numer jeden. Niestety okazało się że jest pełny. Do hotelu Belyjemorie docieramy grubo po północy. Dzięki temu dostajemy 50% zniżki. Motocykle parkujemy wprost na ulicy, ale pod bacznym okiem ochroniarza. Obok stoi też Harley-Davidson na hiszpańskich tablicach. W razie czego to ciekawszy obiekt niż nasze ubłocone XR'ki. Sam hotel choć nie zachwyca wyglądem to ma całkiem przyzwoicie wykończone pokoje. Spokojnie mogę go polecić.
Obudziliśmy się po 6. godzinach snu. Jednak dzień polarny daje się odczuć i coraz ciężej się śpi. Szybki prysznic i idziemy na śniadanie. Wybór dość skromny; zupa mleczna, omlet, mortadela, ser, warzywa. Dobrze ze są choć drożdżówki. Na plus cena, około 8 zł. Przy oddawaniu kluczy recepcjonistka wypytuje po kolei czy wszystko zabraliśmy od kluczy po ładowarki do telefonów. Niby nic, a pomocne. Na koniec standardowo słyszymy udanej podróży. W Rosji tak kończy rozmowę z nami dosłownie każdy, od pijaczka po mundurowego.
Zaraz za Kandalaksza musimy przebić się przez góry. Kilka fotek na punkcie widokowym i znów jesteśmy praktycznie na poziomie Morza Białego. Widoki tak niesamowite, że odbijamy na szutrową drogę nad samym brzegiem morza. Gdy robimy zdjęcia lokalna ekipa zagaduje z ciekawości skąd my jesteśmy. Lekka konsternacja, że z Polski. ale po chwili wszystko wraca do normy. Rozpatrujemy też czy znają drogę do Kirowska z Umby przez Ingę i jak ona teraz wygląda.
"Lato suche, dacie radę" - te słowa podnoszą nasze morale.
Wracając na asfalt mijamy most, który tubylec musi nieco poprawić by móc wjechać. Uroki Rosji i tutejszych dróg. Szybki przelot asfaltem do Umby. Na wjeździe duża niebieska tablica z informacją o specjalnym statusie cudzoziemców. Decydujemy, że odpuszczamy Kuzomen i Saamska wioskę, ze względu na późną godzinę, a lepiej atakować bagna jak najwcześniej. Od 18-19 komary mocno dają się we znaki. Wjeżdżamy do miasteczka szukają zaznaczonych na mapie kafoszek. Po dotarciu na zaznaczone na mapie miejsce okazuje się że coś tam było, ale ze 20 lat temu. W tył zwrot i kierunek najbliższy sklep w którym wykorzystujemy nowe pytanie w naszym arsenale: "Blinczyki i mikrofala jest?". Po chwili podjeżdża kobieta z informacji turystycznej z ostrzeżeniem że nie powinniśmy wjeżdżać do miasta. Daje ulotkę lokalnego skansenu, a my zawijamy się jak najszybciej.
Pierwsze kilometry Umba Highway to równa, szybka szutrówka. Widać, że równiarka poprawiła drogę niedawno, a mosty zostały naprawione. Tomek pyta czego się tak bałem przecież to najłatwiejszy odcinek jak do tej pory. Obstawiam, że to jednak to tylko miłe złego początki. Docieramy w końcu do pierwszych wyschniętych kałuż. Są ogromne. Jak Łukasz jechał po deszczu w 2011 roku to mogli mieć już tutaj niezłą zabawę. Może jednak uda się przejechać? Zaczynam coraz bardziej w to wierzyć, a moje morale szybuje. Docieramy do pierwszej rzeczki z rozpadającym się mostem. Już z daleka widać, że nawet nie ma co o nim myśleć. Przyjmujemy zasadę, że kto pierwszy dojeżdża do przeszkody, ocenia jej trudność i podejmuje decyzję - jedzie z marszu, testuje pieszo, jedzie z asekuracją lub sprawdzamy ją razem pieszo. Taki system pozwala szybko i sprawnie pokonywać trudne miejsca.
Dojeżdżamy spokojnie do opuszczonej wioski Wostoczne Munoziero. Po rozpadzie Związku Radzieckiego wiele takich miejsc znikało z mapy - przestawały być już dotowane przez państwo. Widać tutaj ile warte są nasze doczesne bogactwa, co z naszymi domami może zrobić czas. I tylko opuszczonych psów szkoda, które wędrują wiele kilometrów do Ingi by dostać choć trochę pożywienia.
Rzut oka na nawigację; 15 km do Ingi, będziemy najdalej za godzinę. I w tym momencie zaczynaja się schody. Dziury w drodze co raz większe, czasem wręcz brakuje po kilka metrów drogi. Zbudowano ją na bagnach kładąc najpierw warstwę drewnianych belek a dopiero potem podbudowę z kamienia. Czas jednak zrobił swoje, drewno przegniło, a deszcze i lokalne strumienie wypłukały pozostałości. Dzisiaj spokojnie można by tam rozgrywać zawody superenduro bez konieczności zamykania pętli. W końcu Tomek popełnia błąd i wywraca się w wodzie. Motocykl nie gaśnie więc woda nie dostała się do wydechu choć stresu trochę było. Jedziemy dalej. Wody coraz więcej, a mosty to już nawet ciężko rozpoznać.
12,2 km do Ingi, wyjeżdżamy z za zakrętu i tutaj padła najpopularniejsze słowo w języku polskim. Przed nami kolejna woda, z tym że teraz nie widać gdzie się kończy! Spoglądamy na siebie i nasze miny mówią wszystko. Schodzimy z motocykli i zaczynamy brodzić. Jest tego dobre 180 m (wg. gps), a głębokość miejscami znacznie powyżej kolana. Dodatkowo sporo kamieni na dnie i w jednym miejscu solidna belka. A przed nią grząsko. Na brzegu oznaczamy reklamówkami, rękawiczkami, kaskami, co trudniejsze przeszkody znajdujące się pod wodą. Zapamiętać cała trasę nie sposób. Pierwszy próbuje Tomek, ja robię za wsparcie. Mamy ustalone miejsca w których on poczeka aż przejdę do następnego ryzykownego miejsca. Jakoś się udaje choć momentami całe przednie kolo idzie pod wodą - widać tylko błotnik. Z jednej strony fajnie jak ktoś jedzie pierwszy z drugiej on juz ma z głowy, a Ty musisz jeszcze walczyć. Kolej na mnie. W połowie dystansu motocykl zaczyna gasnąć, odkręcenia gazu nie pomaga. Cichnie. Próba startu nie powiodła się. Szlak by to trafił. Pytanie czy tylko woda w gaźniku czy coś więcej? W dodatku stoją 3 m od zatopionej w wodzie belki. Jedyna opcja to zrzucić bagaże i spróbować wypchnąć motocykl z wody. Tomek trzyma maszynę, a ja robię ją znacznie lżejszą. Przyczepiam linę do uchwytu na przednim zawieszeniu, co jest o wiele skuteczniejsze niż bezpośrednie ciągnięcia za taśmę. O dziwo udaje się wydostać motocykl bardzo sprawnie. Spuszczam paliwo z gaźnika, napełniam świeżym i motocykl odpala. Sprawdzam na wszelki wypadek olej - jest ok.
Dojeżdżamy w końcu do Ingi. Saamski pensjonat zamknięty na cztery spusty, a wioska pusta choć przed wieloma domami stoją samochody, nawet osobówki. Tomek zostaje na skrzyżowaniu, a ja jeżdżę od domu do domu. W końcu udaje się kogoś wyciągnąć - jest 22.30. Gdy usiłuje zrozumieć jak jechać podjeżdża Tomek z dwoma Rosjanami - ojcem i synem. Zapraszają nas do swojego domu. Nie warto odmawiać. Ich dacza znajduje się dosłownie 300 metrów dalej. Istne wybawienie, bo choć mieliśmy opcje hotelu w Kirowsku, to jednak zmęczenie i woda w butach mocno osłabiały chęć dalszej jazdy. Biorę tylko tankbaga, jedna sakwę i już jestem w ciepłym miejscu. Tomek standardowo rozpakowuje swoje 7. pakunków. Zasięgu nie ma więc puszczam wiadomość przez SPOT’a, gdzie nocujemy i ogarniam się powoli rozmawiając z gospodarzem. Iwan to były starszy sierżant czerwonej armii, ranny podczas misji w Mołdawii, typowy odbiorca propagandowej telewizji. Jest potomkiem Tatarów dlatego w jego domu są i święte ikony i oprawiony w ramkę fragment Koranu. Ot rosyjska ostrożność - lepiej żadnego Boga i władzy nie drażnić. Dość szybko temat schodzi na politykę i to że w naszym kraju niszczone są pomniki radzieckich wyzwolicieli. Cóż... wolę nie dyskutować z kimś kto miał nauki polityczne przez wiele lat w wojsku i nie zrozumie sytuacji.
Nastawia wodę na herbatę. W międzyczasie coś sobie przypomina i wynosi z przewidzianego dla nas pokoju pakunek. Kątem oka widzę, że to karabin. Nawet lepiej, bo jeszcze by mogła wyjść jakaś draka. Proponuje własnej roboty samogon - nauczony doświadczeniem wiem, że alkoholu się Rosjanom nie odmawia. Rozmawiamy o naszej trasie i chcąc powiedzieć o atrakcjach Półwyspu Rybackiego zamiast rosyjskiego słowa "puszka", używam polskiego "armata'...
- Ot wy szpiony!
- Dlaczego?
- Armata to nasz najnowszy czołg!
- Aaaa nie... mi chodziło o to czym czołg strzela, po naszemu to armata
- Hmmm... w sensie puszka?
- Tak tak...
Mimo wszystko to nie uspokaja do końca mojego rozmówcy. Dodatkowo Tomek siedzi cicho i nie ma ochoty na płynny wynalazek tubylca. W pewnym momencie były wojskowy wyciąga coś zza pazuchy. Rozpoznaje kształt Makarowa 9 x 18mm...
- Dlaczego Ty nic nie gadasz - mówi do Tomka zwalniając bezpiecznik.
- Bo ja spokojny jestem.
- Ty wszystko rozumiesz! Ty szpion jesteś!
- Gdzie ja wszystko rozumiem? Ja się rosyjskiego nie uczył.
- Nie pijesz, słuchasz - Ty szpion!
Pewny siebie gospodarz nie daje się zbić z tropu w pewnym momencie przeładowując pistolet. Mimo wszystko jestem spokojny - jem nikt nie obiecał kilkudziesięciu dziewic w zamian za nasze głowy. Przekonuje Rosjanina że my przyjechaliśmy odpocząć, bo u nas za wjazd do lasu jest 250 euro mandatu. Nie może się nadziwić.
- Czy jak my byśmy szpiony byli to byśmy po starych, opuszczonych wioskach jeździli?
W tem Iwan zmienia temat i chce nam pokazać jaką buduje sobie ruską banię. Wyłazimy czym prędzej z chałupy, a ja kątem oka sprawdzam czy zabrał broń. Niestety ma ją ze sobą, więc opcja zabrania amunicji odpada. Jednak człowiek zmienia się nie do poznania. Już się nas nie czepia tylko wszystko pokazuje: budynek bani, radziecki dwusuwowy motocykl, skuter śnieżny i starą ładę. W końcu razem z synem odjeżdżają. Jaka ulga... Zamykamy wszystkie możliwe zamki i długo rozmawiamy. Cisza, nie wracają.
Pamiątkowe zdjęcie i jedziemy. Letnia trasa do miasta jest dużo lepsza niż wcześniej. Żadnych brodów, błota czy bagien. Za to sporo dużych kamieni i nie raz trzeba ostro manewrować by nie uszkodzić felgi lub silnika. Do tego kilka mostów zrobionych z dużych belek spiętych prętami zbrojeniowymi. Dojeżdżamy do miejsca gdzie letnik i zimnik się łączą. Wjeżdżam na około kilometr sprawdzić jak wygląda druga trasa, ale nic ciekawego nie widać. Szkoda czasu na dalsza eksplorację. Po około 2. godzinach docieramy nareszcie do lotniska. Równy asfalt! Jaka ulga. Dawno się tak nie cieszyłem z czarnego podłoża. Pamiątkowe zdjęcie i przybicie piątek. Miałem mocne watpliwości czy damy radę, ale Tomka determinacja wygrała i dobrze. Jedno z marzeń zrealizowane.
Dzień kończymy w Бар Баревич, czyli miejscu z piwem rzemieślniczym, steakami, rockową muzyką i skąpo ubranymi kelnerkami. Jak to pokazuje rosyjskie kontrasty. Od bagien, rozpadającej się chałupy i pijanego Rosjanina dzieli nas mniej niż 24 godziny i 60 km.
Komentarze 2
Poka¿ wszystkie komentarzePanowie debe¶ciaki z was! Trzymam kciuki za powodzenie i szczê¶liwy powrót. I mo¿na nawet na takim sprzêcie nie trzeba na mus lansowaæ siê nowym GS-em. Wielu marzy o takiej wyprawie lecz nieliczni...
OdpowiedzPanowie debe¶ciaki z was! Trzymam kciuki za powodzenie i szczê¶liwy powrót. I mo¿na nawet na takim sprzêcie nie trzeba na mus lansowaæ siê nowym GS-em. Wielu marzy o takiej wyprawie lecz nieliczni...
Odpowiedz