Hondami na Murmañsk - czê¶æ 3
"Kto Cię uczył gotować? - Jak to kto? Las!"
Po odespaniu ciężkiego dnia ogarniamy temat szosowych opon. W dalszej trasie mocno by nam przeszkadzały, a jesteśmy teraz tylko 100 km od naszej drogi powrotnej. Plan jest taki by podjechać 2/3 i zostawić zbędny ładunek gdzieś w lesie. Myli mnie świecące słońce i ubieram się bardzo lekko. Po kilku kilometrach zaczyna kropić. W końcu dojeżdżamy do miejsca gdzie jest most i pomnik wielkiej wojny ojczyźnianej. Idealne znaki rozpoznawcze by odnaleźć potem nasze opony. Dla pewności odchodzimy w las i przykrywamy je gałęziami. W drodze powrotnej zahaczamy o piaszczysty odcinek nad jeziorem. Kilka wyskoków na wyschniętych kałużach, uślizgów tylnego kola i wracamy na asfalt.
Po drodze ogarniamy coś na grilla wypatrzonego u Siergieja. Na miejscu jego brat Jura kończy już szaszłyki. Robi je z zamarynowanego mięsa, które można kupić w kubełkach. Jakoś nie mieliśmy na to odwagi, ale okazują się całkiem smaczne. Rosjanin pokazuje nam tez jak u nich przygotowuje się potrawy. Hitem są pieczarki z papryką w folii podlane sokiem z kiszonych ogórków.
- Kto Cię uczył gotować?
- Jak to kto? Las.
Ogarniamy też trochę maszyny. W swojej robię z folii aluminiowej osłonę chłodnicy, bo w deszczu temperatura spada za mocno. W międzyczasie Siergiej pokazuje domek na kurzej łapce dla par. Łóżko jest specjalnie zrobione z grubych bali żeby na pewno wytrzymało. Powoli zbliża się wspaniały zachód słońca więc nastawiam kamerkę w trybie robienia zdjęć co 30 sekund. Ciekawe co z tego wyjdzie.
Długo rozmawiamy o różnych sprawach. Rosja też jest podzielona. W zeszłym roku w Motohostelu byli motocykliści z całego kraju i mało nie pobili się o to co stało się na Krymie. Pakujemy ile się da na motocykle i choć mieliśmy iść spać wcześniej to wyszło jak zwykle czyli o drugiej w nocy.
Rano szybkie śniadanie bo plan ambitny. Pierwszym punktem programu jest pomnik rozstrzelanych przez armię czerwoną okolicznych mieszkańców (przed wojną to była cześć Finlandii). Kolejnym miejscem jest stare lotnisko zbudowane przed wojną na bagnach przez Finów. Przez 4 lata wbijali pale by utwardzić grunt. Do dziś zachował się pas startowy.
Pada lekka mżawka, więc nie jest źle. Za dnia dużo łatwiej jedzie się szutrówkami, widać z daleka wszelkie dziury czy odsypany żwir. Spora różnice robią opony, maszyny prowadzą się pewnie. Ciekawe na ile wystarczą. Po kilku kilometrach zauważamy stojącego na poboczu motocyklistę - w takim miejscu bezwzględnie należy się zatrzymać. Na szczęście po prostu zatrzymał się na odpoczynek. Zahar wraca z Czupy gdzie był z żoną na festiwalu muzycznym. Tzn. żona wraca autobusem, a on na swoim Suzuki karelskimi szutrami. Wymieniamy się kontaktami i każdy leci w swoją stronę.
Po 130 km wjeżdżamy w końcu na drogę do świętej góry Saamów: Vottavaara. Większość ludzi podjeżdża od zachodniej strony i wspina się pieszo na sam szczyt. Jest jednak teoretycznie opcja wjechać motocyklem od strony wschodniej, ale nikt nie umiał nam tego potwierdzić. Próbujemy. W pewnym momencie ni stąd ni zowąd pojawia się pies. Od zabudowań jest naprawdę spory kawałek a on brnie w przeciwnym kierunku. Nie zatrzymują go nawet dwa dość głębokie brody. Towarzyszy nam przez dobrych 5 km. Kolejny bród omijamy bokiem i trafiamy na bagno, które na szczęście jest płytkie i ma twarde dno. Dalej zaczynają się lekkie schody, sporo dużych kamieni, kałuż i kopnego piachu. Trzeba ostro manewrować na stojąco. Im dalej tym kamienie robią się większe aż w końcu są odcinki gdy trzeba jechać po litej skale. Zatrzymuje nas dopiero rów wypełniony wodą z kilkoma dużymi, śliskimi belkami. Tomek próbuje się przebić, ale kończy się to efektownym piruetem i wbiciem przedniego koła między belki. Ostatnie 1,5 km trzeba dojść pieszo.
Po 600 m spaceru okazuje się, że dalej jest tylko wąski zarośnięty szlak do zrobienia na lekkim wyczynowym dwusuwie, a nie na ciężkiej XR650L. Czasem wręcz trzeba iść na azymut po dywanie z mchów, porostów i badyli. Szczyt góry robi piorunujące wrażenie. Seidy, martwe, powykręcane drzewka, skały cięte jak gdyby laserem... Wieje tak mocno że krople wody kłują jak igły.
Zjazd w stronę wsi Sukkozero jest znacznie łatwiejszy, mimo sporej ilości kamieni. Mosty całe. Udało się przebić choć nie bez strat. Tomek stracił kamerkę, ja kable od radia. Gdy stoimy pod sklepem podchodzi dwóch młodych chłopaków, oglądają motocykle, pytają. Tomek kupuje im po batoniku i aż widać błysk w ich oczach. My zadowalamy się bułkami zapiekanymi z mięsem. Godzina późna, my mocno zmęczeni, przemoknięci, ale postanawiamy dotrzeć na kemping w Kostomukszy i tam zostać na dwie noce. Dzień luzu się przyda. Po przejściach na Vottavaara szutry idą nam bardzo sprawnie. Nawet na ostatnim odcinku, który można przejechać asfaltem wybieramy skróty. Kolory nieba zadziwiają... Nigdzie indziej nie widziałem takich zachodów słońca jak na północy latem. A jeszcze jazda w takich warunkach... Aż łatwo się zapomnieć, a o glebę nie trudno. Na miejsce docieramy grubo po północy, choć ciągle jest jasno. Szybka kolacja, napalenie w saunie by wyschły ubrania i spać.
Rano ogarniamy pranie, robimy przegląd motocykli, robi zdjęcia okolicy. Po południu ruszamy na miasto kupić coś na grilla. Przy okazji chcę dorwać jakieś lepsze rękawice na deszcz. W sklepie ze skuterami śnieżnymi brak. W sportowym brak. W sumie poza jednym namiotem, śpiworem i kilkoma koszulkami niewiele można było znaleźć. Przed wejściem zaczepia mnie tubylec pokazując na brudną tablicę: "Wyczyść bo się policja przyczepia."
Zagaduję o rękawiczki. Zadumał się chwilę, zadzwonił i mówi żebym go zabrał to pokaże. Przez chwilę miałem lekką dozę nieśmiałości, ale jedziemy. Na miejscu okazało się, że jego kolega ma, ale robocze. Daje za darmo wiec nie wybrzydzam. Na coś się przydadzą. W końcu trafiam do miejsca gdzie sprzedają krajowe konstrukcje na dwóch kołach. Nawet coś by z tego wybrał. Rękawiczek maja cztery pary i nic wodoodpornego. Za to odsyłają nas do sklepu wędkarskiego. Tam upragniony sukces. Są w rozmiarze XXL i tylko jedne. Za to idealnie wchodzą na letnie motocyklowe. Biorę. Wieczorem siedzimy przy szaszłykach i karkówce. Do tego sauna i kąpiel w jeziorze do którego jest dosłownie 30 metrów.
Kolejny dzień rozpoczynamy wcześniej. Do godziny 17 jest czynne biuro Parku Narodowego Paanajarvi, a dzieli nas 250 km szutrów. W tym najpiękniejszy, 30 kilometrowy, kręty i z licznymi pagórkami odcinek z Voinavolok do Voinitsa. Istny rollercoaster. Lasy, bagna, jeziora - krajobraz zmienia się z każdym zakrętem. Pogoda nareszcie dopisuje, choć wiąże się to z tonami kurzu.
Na obiad zatrzymujemy się w Kalevali, miasteczku które nazywa się tak samo jak fińska epopeja narodowa. W sklepie spokojnie można poprosić o podgrzanie jedzenia. Maja tez przeważnie coś gotowego. Na wieczór kupuję fińska potrawę kalakukko, czyli rybę zapiekana w chlebie. Widać nawet 70 lat panowania Rosjan na tych terenach nie zniszczyło lokalnych tradycji i fińskiego języka. Rozmawiamy też z lokalnym miłośnikiem napojów procentowych, który za drobną opłatą pilnuje dobytku. Chce rubli, a nie jak jeden jego kolega po fachu w Kostomukszy euro. Tankujemy motocykle do pełna pomimo zapewnień, że w Piozersku stacja benzynowa jest.
Do miasteczka wpadamy za kwadrans 17. Jak na złość pozycja podana przez Google Maps się nie zgadza. Za to tubylcy kierują nas bezproblemowo. Przepustkę do parku dostajemy od ręki, gorzej, że ponoć nie przejdziemy przez zaporę. Spróbujemy, choć na wszelki wypadek bierzemy pozwolenie na kilka dni. Okazuje się, że inaczej niż w Polsce tutaj możemy zbierać jagody, grzyby i inne dobra leśne. Na wszelki wypadek dają nam podręcznik co jest niejadalne i może nas zatruć. Pomyśleli. Wprawdzie tankowaliśmy przed 100 km, ale paliwa nigdy dość. Jedziemy na stację benzynową na końcu drogi, pośrodku niczego, a tam niespodzianka - paliwa nie ma. Po dłuższych negocjacjach dostajemy 5 L. Cóż dobre i to. Dobrze ze w Kalevali zalaliśmy do pełna.
Pamiątkowe zdjęcie pod drogowskazem i lecimy. Mamy 60 km szutrówki i tylko 1,5 godziny by tam dotrzeć, gdyż po 20 zamykają bramy. Droga jest szeroka i bez dużych dziur czy kamieni więc trzymamy niezłe tempo, nie zapominając o zdjęciach. Uważać trzeba bardzo na mostach, gdyż większość z nich ma tylko dwa ślady dla samochodów a pomiędzy nimi dziury. Zmienia się też krajobraz. Karelia jest generalnie płaska z lekkimi tylko pagórkami, a tu pojawiają się już małe choć całkiem strome góry. Ostre hamowanie pod szlabanem na pół godziny przed zamknięciem. Miejsce to bardziej przypomina posterunek graniczny, a nie wjazd do parku narodowego. Już o nas wiedzą, choć papiery i tak trzeba pokazać.
W Paanajarvi zwalniamy do przepisowych 40 i delektujemy się widokami. Widać mnóstwo turystów, miejsc pod namioty czy domków letniskowych. Może następnym razem celem będzie ten park? Na pewno warto. My jednak lecimy na zaporę na rzece Kuma. Może wieczorem uda się z kimś dogadać i puszczą? Po odbiciu z głównej drogi jedziemy wąską, piaszczysta drogą nad stromym brzegiem rzeki. Przy wyjeździe z parku spotykamy bóstwo strzegące dostępu do tego miejsca. Po kilki kilometrach ni stad ni zowąd mijamy kilka domów. Jak oni tu docierają? Mijamy lekko stresujący mostek zbudowany z jakiś metalowych podestów. Do zapory tylko 18 km. Ostry podjazd pod górę i dalej szutrówka biegnie szczytem dając niesamowity widok na okolicę. Tuż przed zaporą jedziemy gęstym lasem. Ostatni zakręt i... rozczarowanie. Wszystko zamknięte na cztery spusty.
Teoretycznie mamy 15 km do mostu który zaoszczędzi nam około 100 km. Wprawdzie na zdjęciach satelitarnych go nie było, ale pokazują go 3 różne mapy. W sumie niedaleko to sprawdzimy. Czym bliżej do celu droga robi się coraz gorsza. Do tego zmęczenie daje o sobie znać. Popełniamy szkolne błędu przewracając i zakopując motocykle. Dodatkowo tracimy siły na ich odkopanie. Kolejna ślepa uliczka. Po dojeździe do brzegu jeziora okazuje się ze mostu nie ma... A to co jest drogą na mapie to po prostu ścieżka techniczną pod linią wysokiego napięcia. Totalnie zmęczeni wracamy do miejsca gdzie były domy. Metalowy mostek jest jeszcze bardziej stresujący niż poprzednio. Na wszelki wypadek zajmujemy miejsce na skraju polany i zaczynamy rozbijać namioty. Po chwili pojawia się samochód na fińskich numerach rejestracyjnych. Człowiek mówi ze to teren prywatny i mamy spadać. Nie daje siß przekonać ze my tu tylko na jedną noc i rano sobie pojedziemy. Nie i koniec: albo po 75 euro za spanie w domu. Dziwi mnie to ogromnie bo w Finlandii obowiązuje prawo ze 100 m od zabudowań można się rozbić z namiotem i właściciel nie może robić problemu. Na odchodne rzucam mu po fińsku co o nim myślę. Jedyne sensowne miejsce jest po drugiej stronie stalowego mostku. Docieramy tam resztkami sił, rozbijamy namioty i idziemy spać.
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze