Ściągnęliśmy motor na małą łódkę i przetransportowaliśmy wszystko na wyspę. Zostawili mnie na tym kawałku ziemi sto na dwieście metrów, pośrodku morza z wszystkimi rzeczami i motorem Witajcie ponownie na pokładzie! Dla tych, którzy właśnie przyłączyli się do podróży, opowiemy o czym to opowiadanie. Wszystko zaczęło się w mieście Buenos Aires. To tam, jak wielu amatorów podróżowania i dwóch kółek, piszący ziścił dziecięce marzenie: okrążyć świat na motorze. Pod koniec roku 2003 chwila inspiracji pozostawiła mi w rękach rozwiązanie konkretyzujące moje marzenie: wyjechać na wyprawę. "Rozpocząć" było kluczowym słowem. Przestać marzyć, zostawić strach i walczyć, aby to wszystko urzeczywistnić.
Dlatego też 22 grudnia 2003 r. zostawiłem mój motor o dużej pojemności, który miał problemy z silnikiem, kupiłem 125 cm3 i wyjechałem na spotkanie z moją wielką przyjaciółką do dnia dzisiejszego, tą która mnie wspierała i doprowadziła do niewyobrażalnych miejsc - drogą. Ale powróćmy do opowiadania. Znajdowałem się już w Wenezueli, po ośmiu miesiącach podróży. Zbliżała się jedna z najgorszych sytuacji, z którymi może się spotkać motocyklista: koniec podróży. Z Kolumbii, najbliższym kraju po Wenezueli, nie ma innej możliwości dotarcia do Panamy, jak tylko statkiem lub samolotem. Pomiędzy tymi dwoma krajami jest ogromna puszcza, gdzie jak mówią, jest mnóstwo partyzantów i przemytnictwa wszelkiego rodzaju substancji, miejsce nie do polecenia obcokrajowcom. Musiałem uzbierać pieniądze, żeby zrealizować ten wyskok, tak więc zacząłem od pierwszego środka - wydawać najmniej, jak to możliwe. Budki wartownicze Gwardii Narodowej i Policji po drodze były dla mnie schronieniem przez wiele nocy. W przeciwieństwie do tego, co można by pomyśleć, można znaleźć bardzo miłych ludzi w tych oddziałach. Przynosząc im świeżą szklankę nowości i odrywając ich na kilka minut od ich rutyny, pokazują ci swoją delikatną stronę, której nie mogą ujawnić w szorstkiej pracy. Kolejnym celem, który chciałem osiągnąć po spędzeniu nocy w kwaterze głównej strażaków w Caracas, było miasto Mérida, gdzie według wielu miało to być wyśmienite miejsce na zarobienie pieniędzy, których potrzebowałem na statek do Panamy. Miasto to znajduje się w łańcuchu Andów, tak więc na jednej ze stacji benzynowych zapytałem, jaka jest najlepsza droga, aby tam dotrzeć. "Skręć w prawo, tak jest dużo prościej. Jeśli pojedziesz w lewo, wjedziesz w nagi step, jest dużo zakrętów i wysokich wzniesień, gdzie bywa gęsta mgła i jezdnia jest zamarznięta". Magiczne słowa zostały wypowiedziane: "nie jedź tamtędy". Doświadczenie pokazało mi już, że najładniejsze miejsca i najlepsze przygody pojawiają się dokładnie w przeciwnym kierunku do tego, który Ci wskazują. Gdybym kierował się wskazówkami ludzi, nawet bym nie rozpoczął podróży, gdyż wszyscy mnie przestrzegali, że Brazylia to bardzo niebezpieczne miejsce. Później ten rodzaj przestróg ciągle się powtarzał, głównie opierały się one na pogłoskach i informacjach otrzymanych za pośrednictwem kogoś, nigdy to jednak nie odzwierciedla rzeczywistości miejsca. Dlatego zdecydowałem kierować się zasadą: "jedź, gdzie wskazuje ci serce". Skręciłem w lewo i zaczęło się wzniesienie. Przez dwa dni ciągle wzniesienia. "La Garota" miała coraz mniej tlenu i domagała się redukcji biegów. Przekroczyłem 3000 metrów wysokości, a wzniesienie dalej się nie kończyło. Nie wiedziałem, czy mogę jeszcze dalej jechać w górę, ponieważ już nawet na drugim biegu nie miała mocy, żeby ciągnąć dalej. Pośrodku gęstej mgły i niesamowitego zimna, na które nie byłem przygotowany, dojechałem do najwyższego punktu drogi w Wenezueli, 4220 nad poziomem morza. Biedna 125 była wyczerpana, ale zauważyłem w niej ogromny uśmiech malujący się na twarzy, kiedy zauważyła niekończącą się drogę w dół, której się nie spodziewała. W Mérida, pięknym mieście pośród gór, spędziłem kilka dni pracując, by zaoszczędzić pieniądze. Po trzech tygodniach pomyślałem, że już zebrałem wystarczającą ilość pieniędzy, aby przemierzyć Panamę, tak więc skierowałem się w stronę Kolumbii. Po raz kolejny prognozy były najgorsze z możliwych. Według przestróg ludzi, na kolumbijskich drogach mieli mnie porwać partyzanci, mieli mnie okraść z wszystkiego, a przy odrobinie szczęścia uszedłbym z życiem. To było to, co mówili ludzie, tak więc wiedziałem już, że nie była to rzeczywistość. Moje przewidywania się spełniły i żaden partyzant nie pojawił się na drodze. Wręcz przeciwnie, patrole policji rozstawione były co 20 kilometrów, które sprawdzały każdy zakamarek walizek i stawiali dziesiątki pytań rzeczowych i nierzeczowych. Po przyjeździe do Kartaginy moim celem było znalezienie żaglowca, aby przepłynąć Morze Karaibskie. Cena była dużo wyższa niż przewidywałem, a moje oszczędności nie były wystarczające. Kapitan pewnego statku zaproponował mi obniżkę ceny, jeśli znajdę mu czterech pasażerów, więc spędziłem cały miesiąc chodząc po hotelach, żeby znaleźć klientów na podróż do Panamy. Tamto miasto nie podobało mi się zbytnio. Mijały dni, a ja czułem się uwięziony, bez wyjścia, wydając resztę pieniędzy, które mi pozostały. Myślałem o powrocie do Wenezueli i zaoszczędzeniu większej sumy pieniędzy, ale pod żadnym warunkiem nie chciałem się cofać. Podążanie do przodu było moją obsesją. Jedyną rzeczą, którą chciałem to nowa drogą, którą mógłbym podążać. Na skraju desperacji, kapitan zadecydował, że była nas wystarczająca liczba pasażerów i wyznaczył datę wypłynięcia. Motor umieściliśmy na pokładzie, przywiązany i zakonserwowany przed korozją spowodowaną słoną wodą, którą fale skąpią go na głębokim morzu. Rozwiązaliśmy liny i podnieśliśmy kotwicę pewnego dnia, kiedy czarne chmury unosiły się nad horyzontem. Byliśmy wszyscy szczęśliwi, czekały nas trzy dni przemierzania głębokiego morza, aby dopłynąć do wysp San Blas na terytorium Panamy, ukrytego raju, gdzie mieliśmy odpocząć przed przybiciem do kontynentu środkowoamerykańskiego. | |
Komentarze 1
Poka¿ wszystkie komentarzegrubo!.. dobra przygoda , gratuluje :)
Odpowiedz