Motocyklami do Magadanu - powrót z Azji do Bielska
Jak na komendę, obaj z Robertem walimy gleby w błocie, ja na lewą stronę, Robert na prawą. Nogi nam się na tym błocie po prostu rozjeżdżają. Nie daje się nawet podnieść motocykla, ponieważ koła ujeżdżają w bok. Pomaga dopiero podklinowanie kół
Będzie to już trzeci, ale zarazem ostatni epizod relacji z wyprawy Mariusza Antonika i Roberta Sirka. Na swoich Hondach XRV 750 Africa Twin panowie zaplanowali dojechać do Magadanu, a ich celem było "poznanie i spotkanie". Zapraszamy do lektury!
Po dwóch dniach pięknej pogody i pełnego luzu dowiadujemy się o problemach z naszym morskim transportem z Władywostoku do Magadanu. Po pierwsze okazuje się, że koszt transportu od motocykla wynosi 1000 $, a nie 500 $, poza tym trzeba nań czekać aż 10 dni. Nie mamy tak dużo czasu, więc postanawiamy wrócić tą samą drogą do Skorowodino i dalej do Ułan-Ude, skąd pojedziemy już w kierunku granicy rosyjsko-mongolskiej.
Następnego dnia wymieniamy olej w naszych motorkach i przednią oponę w Afice Roberta, ponieważ jest mocno pocięta przez kamienie. Następuje załamanie pogody: zaczyna obficie i bezustannie padać deszcz. Po ponad dobie intensywnych opadów mamy serdecznie dosyć. Drugiego dnia ulewy poddajemy się, zwijamy namioty w strugach deszczu i postanawiamy czym prędzej opuścić ten deszczowy obszar.
Przez ponad godzinę przeciskamy się motocyklami w ogromnym korku i ulewnym deszczu, a dopiero mijając rogatki miasta, oddychamy z ulgą. Niestety, nie udaje się nam tego dnia opuścić deszczowej strefy, stąd też zarządzamy nocleg w motelu.
Drogę z Władywostoku do granicy mongolskiej pokonujemy w 6 dni, robiąc sobie dwa dni luzu. To trochę wymuszony odpoczynek, ponieważ nasze mongolskie wizy nabierają ważności dopiero 27 lipca (z Władywostoku wyjechaliśmy 19. lipca). Koniec końców i tak udaje nam się wjechać do Mongolii 2 dni wcześniej, niż przewidują wizy.
Po przejechaniu zaledwie kilkudziesięciu kilometrów od granicy w Kiahcie wiem już, że pokocham ten kraj. Bezkresne stepy przeplatane pięknymi górami są niesamowitą odmianą po monotonii syberyjskiej tajgi i kilkusetkilometrowych prostych. Pierwszy biwak w Mongolii zakładamy na wzniesieniu, z którego rozciąga się zapierający dech w piersiach widok. Następnego dnia dojeżdżamy do Ułan-Bator, gdzie pod swoje skrzydła bierze nas Nomi, Mongołka, świetnie mówiąca po polsku, z którą nawiązaliśmy kontakt jeszcze w kraju. Jest przesympatyczna, pomaga turystom z Polski i organizuje również dla nich wyprawy na Gobi i w inne ciekawe miejsca w Mongolii. Dzięki niej nie mamy problemów ze znalezieniem taniego motelu i świetnej knajpy, w której biesiadujemy do późna. Drugi dzień w Ułan-Bator to przede wszystkim zwiedzanie muzeów, zakupy i luzik przy lokalnym piwku.
Następnego dnia rano, żegnani przez Nomi, jej męża i córeczkę, ruszamy w stronę dawnej stolicy Mongolii i siedziby Czyngis-chana, Karakorum. Miejsce ciekawe, ale na kolana nas nie powala. Od Karakorum na zachód nie ma już co liczyć na utwardzoną drogę, więc dzienne przebiegi z 700-800 km spadają do max 250 km. Droga to na przemian piach, żwir lub błoto, ale krajobrazy za to oszałamiające. Mieliśmy raz nawet okazję zobaczyć największego ptaka Mongolii - sępa czarnego, poza tym sokoły i orły. Z Karakorum jedziemy na zachód w kierunku jeziora Białego w pobliżu miejscowości Tariat. Po drodze kupujemy kumys od miejscowego hodowcy jaków. Ten napój o wielowiecznej tradycji okazuje się całkiem smaczny.
Następne dni to walka z mongolskimi drogami lub ich brakiem. Do granicy w Artsurii dojeżdżamy po ciężkim 150-kilometrowym piaszczystym odcinku, który wypompowuje nas totalnie. Dodatkowo jeszcze łapię gumę w tylnym kole, a wymiana dętki na pustyni przy 35-stopniowym upale nie należy do przyjemności. Na granicy dowiadujemy się, niestety, że to przejście jest tylko dla Rosjan i Mongołów. Okazuje się, że jedynym przejściem granicznym, które odprawia cudzoziemców, oprócz tego w Kiahcie, jest Taszante, więc wykończeni wracamy 70 km tą samą drogą.
Następne dwa dni jedziemy do Ulaangoom, z którego do granicy w Taszante jest tylko 250 km. Wspomnieć w tym miejscu muszę o tym, iż kilka dni wcześniej spotkaliśmy w środku Mongolii motocyklistów (trzech Finów i Irlandczyka), którzy poradzili nam, abyśmy nie jechali do Taszante „główną" drogą, ale na wysokości jeziora Uureg Nuur odbili na południe w kierunku miejscowości Hotgor (drogi tej nawet nie ma na mapie) i dalej pruli aż do jeziora Achit Nuur. Następnie mamy je ominąć od strony południowej, a następnie kierować się na północny zachód aż do trasy w kierunku granicy. Całe to dosyć spore koło mieliśmy zrobić, ponieważ główną drogę przecinała spora rzeka, przez którą nie sposób było się przeprawić na motocyklach ze względu na wartki nurt i głębokość około 1,50 m.
To początek najcięższego odcinka całej naszej wyprawy. Jakieś 50 km za Ulaangoom odbijamy na południe i wspinamy się na 2500 m n.p.m. Wjazd na pierwszą przełęcz to czysta przyjemność: piękna pogoda i niesamowity widok na lodowce Ałtaju, później niewielkie problemy ze znalezieniem właściwej drogi na drugą jeszcze wyższą przełęcz. I tutaj zaczyna się zabawa. Pokonanie 15 km stromego kamienistego podjazdu zajmuje nam ponad godzinę, zjazd okazuje się już trochę mniej stromy, ale za to z błotnymi niespodziankami. Na dole - zadowoleni z siebie - mówimy, że gorszej drogi to już „chyba" nie będzie i właśnie rzeczone "chyba" było niepotrzebne, bo dwie godziny później moja Africa topi się w niewinnie wyglądającej kałuży tak, że nie widać kufrów ani siedzenia. Grzęznę w niej dwa razy, ale jakimś cudem, brodząc do pół uda w śmierdzącej brei, wyciągamy z Robertem motocykl. Pokonanie tego około kilometrowego odcinka zajmuje nam dobrą godzinę. Robi się na tyle poważnie, że nawet nie mamy sił i ochoty na robienie zdjęć, do czego też nie zachęca nas ulewa. Wydostajemy się w końcu na piaszczystą drogę i jedziemy - byle dalej od tych bagien. Nagle z piaszczystej droga zmienia się w rozmiękłe klepisko i po około 50 m, jak na komendę, obaj z Robertem walimy gleby, ja na lewą stronę, Robert na prawą. Nogi nam się na tym błocie po prostu rozjeżdżają. Nie daje się nawet podnieść motocykla, ponieważ koła ujeżdżają w bok. Pomaga dopiero podklinowanie kół i po paru minutach ubłocone motorki stoją pionowo. Jeszcze tylko pół godziny walki i jesteśmy znów na piachu. Znajdujemy w końcu właściwą drogę do Tsagaannuur i znów wspinamy się na 2500 m n.p.m., ale tym razem nad przełęczą górują 3- i 4-tysięczniki Ałtaju, przez co temperatura spada do około 5 st. C, a my - przemoczeni i zmordowani, telepiemy się z zimna na ubłoconych Afrikach.
Za Tsagaannuur, przerażająco wyglądającym, martwym (jak je nazwaliśmy) miastem, spotykamy czystych i pachnących bikerów z Rumunii na wymuskanych KTMach, jadących od granicy. Rumunii przyglądają się nam i naszym motocyklom, a w ich oczach gaśnie zapał do dalszej jazdy. Rzucam: "Ciężka droga przed wami chłopaki!". I wtedy dwóch zaczyna marzyć o powrocie do Rosji...
W Taszante okazuje się, że tego dnia nie przekroczymy granicy, ponieważ jest ona czynna tylko do 18:00 ( a jest 18:15). Z pomocą przychodzi nam przemiła starsza pani, która zaprasza nas do swej ciepłej i przytulnej jurty, gdzie możemy się zagrzać, najeść i wysuszyć przemoczone rzeczy. W nocy temperatura na zewnątrz spada do ok. -5 st. C i rano cienka warstwa ziemi jest zamarznięta, a z nieba nieśmiało sypie drobny śnieg.
Na granicy szybka odprawa i jesteśmy znów w Rosji. Droga powrotna z Mongolii to zasuwanie codziennie przez 7 dni, od rana do nocy. Dzienne przebiegi często przekraczają 1000 km, co w temperaturach sięgających ponad 40 st. C w cieniu jest trochę męczące. Do Polski dojeżdżamy bez większych problemów; jedynie mój motocykl ma na Ukrainie małą elektryczną awarię, którą szybko usuwam.
Cała wyprawa zajęła nam 46 dni, w czasie których przejechaliśmy dokładnie 24 310 km. Każdy motocykl przepalił około 1400 litrów benzyny, zużyliśmy po dwa komplety opon i jeden zestaw napędowy.
Chciałbym serdecznie podziękować w imieniu Roberta i moim, wszystkim, którzy trzymali kciuki za powodzenie naszej wyprawy.
Podziękowania również kieruję naszym patronom medialnym, którymi są; Pascal, Ścigacz.pl, WP, Extremium oraz Motocykl, a także firmie Hydro-Instal i jej właścicielowi za mały sponsoring, a przede wszystkim za udzielenie 8 tygodni urlopu w szczycie sezonu.
Wielkie dzięki dla Ciebie Robert. Przede wszystkim za to, że namówiłeś mnie na ten wyjazd i wziąłeś na siebie ogromną część spraw organizacyjnych, a także za te dziesiątki tysięcy kilometrów, których pokonanie w Twoim towarzystwie było dla mnie prawdziwą przyjemnością. Dzięki serdeczne przyjacielu!
|
|
Komentarze 9
Poka¿ wszystkie komentarzewyrazy szacunku i szczere gratulacje!!!
OdpowiedzPozdrowionka, s³ucha³em Twojej relacji Robert na zakoñczeniu sezonu Varadero. Niesamowita przygoda. Pozdrawiam.
OdpowiedzJestem pe³en podziwyu dla takiej pasji i wyczynu.Uwielbiam takie extremy ;-)) Zycze dalszych udanych wyczynow. Mam wrazenie ze nied³ugo do³aczy do was trzeci gosciu na motorku .-)) Pozdrowienia dla...
OdpowiedzPe³ny szacunek panowie!
OdpowiedzZajefajna wyprawa i owiele wiecej szacuneczku dla ch³opakówi ni¿ dla 3 ³adnych panów na nowych supertenerach. Pozdrawiam.
OdpowiedzDobrze powiedziane
OdpowiedzZ³o¶liwo¶ci pod adresem "trzech ³adnych panów" to chyba z lekkiej zawi¶ci? Ka¿dy ma co lubi i na co go staæ - ka¿dy ma prawo wyboru i zas³uguje na szacunek. Wszystkiego dobrego :-)
Odpowiedzzawi¶æ czy nie, ale trzeba przyznaæ, ¿e ma racjê :)
OdpowiedzPo przeczytaniu relacji z takiej podró¿y mam ochotê znale¼æ kupca na mojego horneta 900 i kupiæ africe... Przygotowania do takiej podró¿y na pewno wymaga³y wiele czasu i pieniêdzy, respect:)
Odpowiedz